<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustaw Zieliński
Tytuł Manuela
Podtytuł Opowiadanie starego weterana z kampanii napoleońskiej w Hiszpanii
Redaktor Artur Oppman
Wydawca Gebethner i Wolff, G. Gebethner i sp.
Data wyd. 1910
Druk Piotr Laskauer, Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Przybywszy do Malagi, z pomiędzy licznych rodaków, jakich tam zastałem, zaprzyjaźniłem się najwięcej z szefem batalionu, Korcz..., z którym wszystkie prawie chwile wolne od obowiązków razem przepędzałem, już to na przechadzkach po mieście, już to do portu, już też w bliższe pozamiejskie miejscowości. Jeżeli było zbyt gorąco, to albo ja do niego, albo on do mojej przychodził kwatery.
Major Korcz... był znacznie ode mnie starszy, ale ta różnica wieku nie psuła między nami dobrej harmonii. W swojem życiu przebywał on różne koleje; służył uprzednio we włoskich legionach, gdzie się walecznością odznaczył. Dla ciężkiej rany, odniesionej, zdaje się, w batalii pod Mondovi[1], opuścił służbę wojskową i do kraju powrócił. Niepowodzenia, i straty, jakie poniósł, obrzydziły mu życie spokojne; zatęsknił za dawnym trybem życia, na co nie długo czekać potrzebował. Po utworzeniu Księstwa Warszawskiego, wstąpił z rangą kapitana do nowo formujących się pułków. Następnie pomaszerował z pułkiem do Hiszpanii, gdzie za odznaczenie się w bitwie pod Ocania[2] posunięty został na szefa, batalionu. Był to w całem słowa znaczeniu i dobry żołnierz, i prawy człowiek, a chociaż orłem nie był, ani też nie posiadał wyższego wykształcenia, jednak mimo to o wszystkiem miał sąd zdrowy i zdanie wytrawne. Koledzy szanowali jego prawy charakter i wysoko cenili jego opinie, nieraz też do jego rady się odwoływali.
Było to jakoś pod koniec listopada, w godzinie popołudniowej, w której cała prawie Hiszpania, oddaje się spoczynkowi. Przyszedł Korcz... do mojej kwatery, a że pomimo jesieni było nadzwyczaj gorąco, pozrzucawszy z siebie mundury, kurzyliśmy kręcone w ręku na sposób hiszpański cygarety, chłodząc się wodą z azucarillos i pomarańczami, i, naturalnie, gawędziliśmy.
Rozmowa nasza dotykała wielu przedmiotów i przeszła wreszcie do obecnego naszego w Maladze położenia.
Wtem weszła służąca mojej gospodyni i oddała mi kartkę, na której były słowa następujące:
„Proszę Pana, abyś bez zwłoki czasu raczył do mnie przybyć. Jest to interes, zblizka Pana obchodzący“.
Gdym przeczytał, zapytał mnie major:
— A to co takiego?
Opowiedziałem mu treść biletu.
— I cóż? nie domyślasz się? — spytał major, patrząc mi w oczy.
— Najmniejszej rzeczy.
— Ho, ho, bratku, nie wyprowadzisz ty mnie w pole! Jak dwa a dwa — cztery, tak to jest bilet, zapraszający na schadzkę miłosną. Gotówem się założyć o kosz najlepszej malagi.
— Tobyś, majorze, przegrał — rzekłem, śmiejąc się, — bo chyba nie znasz osoby, która do mnie pisze. Jest to moja gospodyni, stara, jak grzyb, szpetna...
— Co ty mi prawisz!... Przecież znasz przysłowie polskie, że w starym piecu zwykle dyabeł pali. Podobałeś się babie. Chłopak młody, przystojny, to nic dziwnego, że na ciebie parol zagięła. I cóż, pójdziesz?
— Pójdę — rzekłem — choćby dla samej ciekawości.
Powiedziałem służącej, że zaraz przyjdę, i zacząłem się ubierać.
— A więc idź — rzekł major — daję ci na drogę moje błogosławieństwo. Tylko pilnuj swego serca, abyś go znowu nie uwięził. Warto jednak — dodał po chwili — abyś miał przy sobie broń jaką: pistolet lub sztylet.
— To nie potrzebne. Przecież, jako oficer, będę miał moją szpadę, a ta w najgorszym razie starczyć mi powinna.
— Prawda, Ale na wszelki wypadek, ja tu na ciebie I zaczekam.
— Zgoda, mój majorze. Masz tu cygarety, wino, pomarańcze...
— Bądź spokojny, już ja tu potrafię sobie gospodarować.
Służąca czekała na umie w sieni. Gdym wyszedł, poszła za mną na schody i drzwi od mieszkania otworzyła, a wpuściwszy mnie do dość obszernego pokoju, drzwi za mną na klucz zamknęła.
Mimowolnie na śmiech mi się zbierało, i przeszły mi przez głowę przypuszczenia majora, kiedy ukazała się moja wiekowa gospodyni i na mój ukłon głębokim odpowiedziała ukłonem; ale nie mówiąc nic i nie czekając mojego zapytania, wskazała mi tylko drzwi do przyległego pokoju.
Wszedłem więc do saloniku, dobrze umeblowanego; zapuszczone story w oknach dawały, tylko półświatło. Na sofie siedziała kobieta w ciemnem ubraniu, z twarzą mantylą osłoniętą; w dłoni, zamiast wachlarza, dostrzegłem sztylet, którym się bawiła.
Nie wiedząc, z kim mam do czynienia i poco zostałem wezwany, zatrzymałem się na środku salonu, oddając ukłon siedzącej kobiecie, na który odpowiedziała mi lekkiem skinieniem głowy, a widząc, że nie rozpoczynam rozmowy, sama pierwsza się odezwała:
— Czy mnie senior nie poznajesz?
— Manuela! moja najdroższa Manuela! — zawołałem z największem uniesieniem i podbiegłem szybko do niej.
— Nie zbliżaj się! — krzyknęła, podnosząc sztylet w górę, jakby nim przebić mnie chciała.
Zdziwiony, zatrzymałem się przed nią, nie dalej, jak o krok jeden, pytając:
— Manuelo! co to znaczy?... ten sztylet w twoich rękach... na umie zwrócony?...
— Chciałam ukarać przeniewiercę... chciałam cię zabić!... Cierpienia i męki, jakich doznaję, stały się dla mnie tak nieznośnemi, że sądziłam, iż tylko tym sposobem się od nich uwolnić potrafię. Gdybyś był okazał na mój widok obawę, lub, co gorsza, obojętność... byłbyś zginął. Ale twoje słowa powitalne, z takiem uczuciem wyrzeczone, rozbroiły mnie. Teraz nie obawiaj mnie się, senior. Zemstę moją pozostawiam Bogu... i wyrzutom twojego sumienia.
To mówiąc, sztylet rzuciła mi pod nogi.
— Manuelo! rzekłem z boleścią — ależ ja się do żadnej winy względem ciebie nie poczuwam.
— O, senior! i ty śmiesz mi to w oczy mówić?! Za moje łzy, poświęcenia i miłość najczystszą, bezinteresowną, bezgraniczną czemżeś ty mi odpłacił?... lekceważeniem, pogardą i najnikczemniejszą zdradą.
— Manuelo, jesteś w strasznym błędzie — rzekłem spokojnie. My, ludzie północy, może nie mamy krwi tak gorącej, jaka płynie w żyłach waszych, ale w sercach u nas uczucie miłości jest również silne, a może nawet i trwalsze, niż u was. Ja ci na Boga przysięgam i na mój honor wojskowy, że się nie poczuwam względem ciebie do żadnego z tych zarzutów, któreś mi tak niebacznie przed chwilą w oczy rzuciła.
— Niestety! — rzekła — kiedy ja mam na to dowody.
— Jakie dowody!? — spytałem zniecierpliwiony.
— Na tyle listów moich nie odebrałem od ciebie ani jednego słówka odpowiedzi.
— Żadnego twego listu nie odebrałem!
— Czyż to być może? — zapytała ze zdziwieniem. — Tak było — rzekłem stanowczo. — Ja sam pisałem do ciebie dwa listy. Czyś je odebrała?
— Nie, żaden rąk moich nie doszedł.
— Widzisz więc, Manuelo droga, że tu się wmieszać musiała jakaś podła intryga, która zamierzyła sobie stosunki nasze rozerwać i na wieki nas rozdzielić.
— Tak... może! — rzekła jakby z pewna niechęcią. — Ale nie! tu jest dowód, który cię ostatecznie potępi.
Podała mi list do odczytania.
Był to list donny Izabelli, opisujący obszernie spotkanie się nasze na Prado. Fakt był dosyć wiernie opisany, tylko koloryt zmieniony i w rażącem świetle oddany. Donna Izabella, nie przypuszczając, ze ja kiedy ten list czytać będę, nie szczędziła wyrażeń, ażeby mnie w jak najgorszem świetle przedstawić, jako człowieka lekkiego, bez serca, uganiającego się tylko za nowemi zdobyczami, a stosunek mój do Marykity wystawiła jako skandaliczny i głośny w całym Madrycie. Czytając ten list, zauważyłem, że pismo jego zupełnie było takie same, jak owego, który mi kiedyś donna Izabella jako list Manueli dala do odczytania.
Manuela bystro patrzała tymczasem w twarz moją, jakie też wrażenie list ten na mnie uczyni; widziała niezawodnie uśmiech mój ironiczny, jak się parę razy na mojem obliczu pojawił. Skończywszy, nie mogąc dłużej ukryć mego oburzenia, zwracając list Manueli, zawołałem:
— Kłamstwo i podłość! nie przypuszczałem, aby donna Izabella była do tego stopnia przewrotną kobietą.
— Senior, nie zapominaj, że ona jest moją przyjaciółką.
— Ale nie godną twej przyjaźni, Manuelo! Chciej mnie tylko wysłuchać... jest to chwila nader uroczysta, nic ci nie zataję, wszystko wyznam, jak na świętej spowiedzi, a jeśli się przekonasz, żem winien... oto sztylet — rzekłem, podnosząc go z ziemi i do rąk jej oddając — możesz go utopić w mojem sercu.
Usiadłem na sofie obok Manueli i opowiedziałem jej szczegółowo wszystkie moje przygody, od rozstania się s nią: zatrzymanie przez bandę powstańczą, oswobodzenie, przybycie do Madrytu, poznanie się i mój oziębły stosunek z donną Izabellą, pobyt w domu doktora i wreszcie ową scenę na Pbado, nie opuszczając najmniejszego szczegółu, a skończywszy opowiadanie, dodałem:
— A teraz, chcesz dowodów, to i ja ci złożę.
Rozpiąwiszy zatem na piersiach mój mundur, pokazałem jej ów czarny woreczek z medalionem i pierścionkiem.
— Te dwie świętości — rzekłem — nigdy mnie nie opuszczają, spoczywając zawsze przy mojem sercu. Nawet w chwili, gdy już! śmierć była tuż przed oczyma nime chciałem się z niemi rozłączyć. Medalion mojej matki broni mnie od śmiertelnych pocisków, a twój pierścionek, jak pancerz, odbija wszelkie pokusy od mojego serca. A teraz chcę ci złożyć dowód jeszcze ważniejszy. Przybywszy do Malagi, w parę tygodni pisałem list do poczciwego doktora w Madrycie, opisując mu szczegółowo stan mego zdrowia i wpływ klimatu, kończąc pozdrowieniem jego żony i córki, oraz zapytaniem, czy nauki języka francuskiego nie zapomniała. Na ten list obszerną od doktora otrzymałem odpowiedź, do której i Marykita się przypisała, kilkanaście nakreśliwszy wierszy, wprawdzie nieszczególną francuszczyzną, ale chcąc dać mi dowód ze nauk moich nie zapomniała. Otóż ten dopisek, pełen dziecinnej naiwności, może ci dać jasne wyobrażenie o osobie, która go skreśliła.
List ten, przed paru dniami odebrany, miałem na szczęście przy sobie, dałem go więc do odczytania Manueli. Odczytywała go po kilka razy, a zwłaszcza przypiek Marykity. Nareszcie oddając mi go, rzekła:
— Tak, to jeszcze dziecko... ale czy piękna?
— Jeszcze nią nie jest, ale za parę lat być może, bo ma do tego wszystkie warunki.
— Jakie to szczęście, że jej jeszcze parę lat brakuje. Czuję, że byłabym zazdrosna i przez nią nieszczęśliwa.
Przysunąwszy się do mnie i oparłszy głowę na moich piersiach, zawołała, zanosząc się od płaczu:
— O, mój drogi Pablo! jacy my biedni! Dlaczego ci ludzie zazdroszczą nam tej chwilki szczęścia... tej naszej miłości? Och! jaki okropny ten świat i co za podli na nim ludzie! Ta moja przyjaciółka od serca, za którąbym oddała połowę mego życia... Co za haniebna zdrada. Chciała mi ciebie wydrzeć i rzucić mię w objęcia nienawistnego mi człowieka. Och! to okropne!... to woła o pomstę do nieba!
— Manuelo — rzekłem, obejmując jej kibić — zdaje mi się, że się uniewinniłem w twoich oczach, ale i ja mógłbym czynić ci zarzuty i mieć żal do ciebie, a mianowicie z racyi zachowania się twego w cyrku podczas walki byków w Grenadzie.
— A! — zawołała — masz na myśli ów bukiecik, rzucony młodemu zapaśnikowi, którym był don Ramiro, mój blizki krewny, kochający się we mnie — ale, że bez wzajemności, chyba wiesz o tem — dodała z pieszczotą. — O mój drogi Pablo! przebacz biednej, znękanej cierpieniem kobiecie. Kiedy cię ujrzałam w cyrku, oburzenie moje przeciwko tobie wzrosło do najwyższego stopnia, chciałam ci też tym sposobem okazać moją pogardę. Zgrzeszyłam ciężko — prawda — ale mi to zapomnisz.
Kiedyśmy już wyczerpali przedmiot wzajemnych wyjaśnień, Manuela, patrząc mi w oczy, zapytała:
— Powiedz mi, drogi Pablo, czy mnie prawdziwie kochasz?
— Więc jeszcze wątpisz o tem? — rzekłem zdziwiony.
— O nie, nie, mój drogi! ja nie wątpię, ale chciałabym wiedzieć, czy miłość twoja wznieść się potrafi do tych ofiar i poświęceń, do jakich my, Hiszpanki, gdy szczerze pokochamy, zdolne jesteśmy. Ja kocham Boga, Najświętszą Pannę i Świętych Pańskich, jak każda kobieta mojego kraju, a jednak gotowabym duszę moją potępić dla ciebie; a cóż dopiero, jeżeli to poświęcenie tak wielkich ofiar nie wymaga. Zdradzić moich rodaków, moją ojczyznę, tego nie byłabym zdolna, — ale opuścić rodzinę, kraj mój, wyrzec się wszystkiego dla ciebie, na to jestem gotowa. A ty, Pablo?
— O najdrozsza! — zawołałem — niema poświęcenia, któregobym dla ciebie nie uczynił, chociażby nawet z ofiarą mojego życia.
Mówiłem to szczerze, bo w usposobieniu, w jakiem się znajdowałem, byłbym, gotów rzucić się w przepaść za najmniejszą pieszczotę z jej strony.
— Ja ci wierzę, mój najmilszy, bo w słowach twoich jest tyle prawości i szlachetności, że o twoich uczuciach wątpić niepodobna. Ale dziś przyszła chwila, w której musisz mi dowieść, że miłość twoja to nie czcze słowo, urojenie, chwilowe odurzenie, ale głębokie uczucie, które nawet do najcięższych prób jest zdolne.
— Czegóż więc żądasz ode mnie? — zawołałem.
— Oto uciekajmy stąd jak najprędzej.
— Ale dokąd, dokąd?
— Do Gibraltaru, Anglii, Ameryki, a choćby i na koniec świata, byle jak najdalej od tych miejsc zapowietrzonych. Tu na każdym kroku grozi nam największe niebezpieczeństwo. Połączenie nasze na ziemi hiszpańskiej jest niemożebne!
— Ależ, droga Manuela, zbyt groźnie wystawiasz sobie położenie nasze. Twoje trwogi niczem nie są uzasadnione. Przecież my tu mamy, siłę, i to potężną siłę. Ja sam potrafię cię zasłonić i obronić od wszelkich nieprzyjaznych pokuszeń.
— O nie, nie, Pablo! to być nie może. Ty nawet domyślać się nie możesz, jak możnych i zawziętych mielibyśmy na każdym kroku nieprzyjaciół. My we dwoje bylibyśmy za słabi, aby módz się im oprzeć. Jabym codzień w śmiertelnej była obawie, nie tylko o moje, ale i o twoje życie. Jedno tylko natychmiastowe oddalenie się z tych miejsc może nas ocalić.
— A więc — rzekłem — cóż chcesz, abym uczynił?
— Słuchaj, ja już dla siebie plan obmyśliłam, aby się uchronić od tych nienawistnych prześladowań. Chciałam się schronić do klasztoru; ten pewnoby mnie osłonił, ale klasztory zostały pokasowane, a jeśli gdzie się jeszcze znajdują, to i tych pewno krótka egzystencya. Pozostała więc mi tylko w rezerwie ucieczka. Mam tu paru znajomych rybaków, ludzi odważnych i gotowych do poświęcenia się dla mnie; oni codzień wyjeżdżają na morze łowić ryby, a władze portowe nie stawiają im w tem żadnej przeszkody. Otóż, jeśli w porze wieczornej zjawi się w porcie oficer i młoda kobieta, którzy będą chcieli łódką zrobić spacer po porcie, a nawet i trochę dalej wyjechać na morze, to im nikt tego nie wzbroni i nawet podejrzewać nie będzie, aby mogli mieć jakie inne zamiary. Łódka będzie zaopatrzona w dobre żagle i kilku zręcznych wioślarzy; raz wypłynąwszy z portu, rozwiniemy żagle i puścimy się ku Gibraltarowi, gdzie w kilka godzin powinniśmy stanąć, jeśli tylko będziemy mieli wiatr pomyślny. Wszelka pogoń byłaby bezskuteczna. Rybacy mnie zapewniali, że to z łatwością da się wykonać i musi się udać. Więc cóż, zgadzasz się, Pablo?
— Dla ciebie na wszystko, moja najdroższa!
— Dzięki ci, mój Pablo! teraz jestem już spokojna i losu naszego pewna. Z Gibraltaru puścimy się w świat dalej, choćby do Ameryki. Na środkach materyalnych zbywać nam nie będzie, bo i o tem już pomyślałam. Ale jeszcze jedna mała prośba...
— Mów. Każda twoja prośba jest dla mnie rozkazem.
— Oto daj mi swój medalion. Jutro, najdalej pojutrze, będzie ci zwrócony. Wiem, jaką ma dla ciebie wartość, szanować go będę, jako największą świętość, — nawet na wypadek mojego zgonu zwrócony ci zostanie. Osoba, która ci go doręczy, posiadać będzie zupełne moje zaufanie. Co ci powie, staraj się to ściśle, wykonać. Będzie to znak, albo, że zamiar nasz pomyślny uwieńczy skutek, albo, że dla nieprzewidzianych przeszkód zaniechać go musimy.
Kiedy jej oddałem medalion, rzekła przyciszonym głosem:
— Mój najdroższy Pablo! teraz, o teraz jam już twoja na wieki! — i, objąwszy mnie za szyję, namiętnymi zaczęła okrywać pocałunkami.
Ile czasu upłynęło w tem najwyższem dla serc naszych uniesieniu, tego oznaczyć mi niepodobna. Zdaje się, że to była jedna, chwila — cudowna, jak raj, a przelotna, jak błyskawica. Kiedy u drzwi ukrytych dało się słyszeć lekkie stuknięcie:
— Pablo najdroższy! — zawołała Manuela, uchylając się z moich objęć — uchodź czemprędzej, bo wszystko być może stracone. A pamiętaj, coś przyrzekł, gdyż od tego życie moje zależy.
Podprowadziła mnie do owych drzwiczek ukrytych, które się natychmiast otworzyły, a służąca, za niemi czekająca, przeprowadziwszy mnie przez kręte korytarze i boczne schodki, wypuściła na jakąś niewielką i ciasną uliczkę, z której, zwróciwszy się przez zaułek, wyszedłem wprost na Alamedę.
Dochodząc do drzwi mojego domu, spotkałem naprzeciw mnie idącego jakiegoś człowieka, osłoniętego czarnym szerokim płaszczem, w czarnym kapeluszu o wielkiem rondzie. Widać mu było zaledwie oczy, rzucające spojrzenia błyskawiczne, jakby sztylety; te oczy już, nie po raz pierwszy w życiu spotkałem. Mężczyzna ów, doszedłszy do progu mojego domu, wbiegł do sieni i zniknął w jej cieniu. Wróciłem do kwatery.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Bitwa pod Mondovì (21 kwietnia 1796) – starcie zbrojne z czasów kampanii włoskiej Napoleona Bonaparte (wojna Francji z I koalicją antyfrancuską).
  2. Przypis własny Wikiźródeł Bitwa pod Ocañą (19 listopada 1809) – bitwa z czasów wojny Napoleona w Hiszpanii.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gustaw Zieliński.