Manuela/VIII
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Manuela |
Podtytuł | Opowiadanie starego weterana z kampanii napoleońskiej w Hiszpanii |
Redaktor | Artur Oppman |
Wydawca | Gebethner i Wolff, G. Gebethner i sp. |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Piotr Laskauer, Warszawa |
Miejsce wyd. | Warszawa — Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wszedłszy do swego mieszkania, zastałem majora, szybkimi krokami chodzącego po pokoju.
— A niech ci Pan Bóg tego nie pamięta, jakeś ty mnie tu wytrzymał. Pewnie ze cztery godziny. Przyznam ci się, że już zacząłem być o ciebie niespokojny, i gdybyś jeszcze, z jakie pół godziny się opóźnił, to byłbym poszedł, aby cię odszukać. Widać, babuleńka musiała cię potężnie zainteresować, kiedyś u niej tak długo przesiedział.
Gdym mu na to nic nie odpowiadał, major, patrząc mi bystro w oczy, rzekł:
— Słuchaj, Pawle, jesteś mocno zmieniony i pomieszany. Tobie się jednak coś ważnego musiało wydarzyć.
— Ależ nie! — rzekłem, udając spokojność, a ponieważ w tej chwili obecność majora była mi zupełnie nie na rękę, aby się od jego natrętnych pytań uwolnić, dodałem, siląc się na wesołość:
— Wiesz, majorze, że twój domysł był trafny, i gdybym był przyjął proponowany zakład, to byłbym przegrał kosz najlepszej malagi.
— He, he, he! i ty sądzisz, ze mnie w pole wyprowadzisz, mnie, starego, szczwanego lisa? To się mocno mylisz. Przyznam ci się, że cię widzę w takiem dziwnem usposobieniu, że nie byłbym twoim przyjacielem, gdybym cię w tej chwili miał samego zostawić.
— Ależ, majorze — rzekłem, nieco urażony — czyż sądzisz, żem ja zmysły postradał?
— Tego nie powiem — odparł major — i co ci jest, również objaśnić nie potrafię; uważam tylko, że stan duszy twojej w tej chwili nie jest wcale naturalny. Muszę ci bowiem powiedzieć, że, kiedy służyłem we Włoszech, w legionach, miałem przyjaciela w równym ze mną wieku, z którym kochaliśmy się, jak bracia, i nie mieliśmy jeden dla drugiego żadnej tajemnicy. Raz tedy przyszedłem do niego i zastałem go słowo w słowo w takiem usposobieniu, w jakiem ty się obecnie znajdujesz; a ponieważ wówczas byłem i młodszym i mniej doświadczonym, przeto na moje dopytywania zbył mnie, jak to mówią, ni tem ni owem, ot tak właśnie, jak ty pragniesz dziś mnie się pozbyć ze swego mieszkania. Ja uwierzyłem i odszedłem, i mam to sobie jeszcze dziś na sumieniu. W pół godziny potem dano mi znać, że sobie w łeb palnął. Gdy przybiegłem, już nie żył. Otóż, Pawle, zbyt cię kocham, abym ci pozwolił coś podobnego zdobić; dąsaj się, jak chcesz, ale daję ci słowo, że się stąd nie ruszę.
Nie było rady z majorem.
— Słuchaj rzekłem więc — powiem ci, ale pod warunkiem, że mi dasz słowo, iż nikomu ani piśniesz o tem, co się dowiesz, i nadto, nic nie przedsięweźmiesz w celu odwrócenia lub zniweczenia moich zamiarów.
— Byleś tylko sobie w łeb nie palnął, to masz moje słowo.
Major znał tajemnicę mojej miłości z Manuelą. Ale gdym mu opowiedział ze wszystkimi szczegółami dopiero co odbytą schadzkę i postanowienie, jakie powzięliśmy, zawołał oburzony:
— Ależ to szaleństwo! Tego w żaden sposób dopuścić niepodobna.
— Majorze — rzekłem cierpko — dałeś słowo honoru, że moim zamiarom żadnych przeszkód stawiać nie będziesz.
— Tak, to prawda. Ale walczyć przeciw nim drogą przekonania i rozumu, tego się nie wyrzekałem, i to spełnię święcie, aż do ostatniej chwili, choćby z narażeniem własnej osoby.
— Ależ, mój majorze, pozostaw też cośkolwiek mojemu zastanowieniu.
— Kiedy ty nie masz zastanowienia! Wy, zakochani, jesteście, jak te małe dzieci, które, ukrywszy swoje główki pod fartuch piastunki, sądzą, że ich nikt już nie widzi. Urojenia bierzecie za rzeczywistość; co sobie w rozgorączkowanej wyobraźni ułożycie, to wam się już wydaje, że to szach-mach natychmiast da się wykonać, i dopiero doznawszy przykrych zawodów, zaczynacie się otrzeźwiać ze swego oszołomienia. Weźmy, naprzykład, ten wasz projekt ucieczki; wam się on wydaje łatwy i możebny, a tymczasem rzeczywiście nie jest w stanie najlżejszej wytrzymać krytyki. Przecież niema dnia, abyś nie był w porcie i nie widział tego mnóstwa przepływających koło naszych brzegów statków. Są to wojenne lub korsarskie statki hiszpańskie, a niekiedy korsarzy z Algieru i Marokka. Każdy z nich czyha na jakąkolwiek zdobycz; my tylko od nich bronimy brzegów, ale, nie mając floty na morzu, nic nie możemy im zrobić. Otóż przypuśćmy, żeby wam się udało wypłynąć na morze. Jakaż pewność, że potraficie szczęśliwie dopłynąć do Gibraltaru? że nie zostaniecie pochwyceni przez, który z tych statków korsarskich? A wtedy, zamiast owych spodziewanych rozkoszy małżeńskich, czekałaby was niewola u deja algierskiego, lub stokroć dla ciebie gorsza w tarasach i lochach hiszpańskich. Już praktyczniejszą rzeczą byłoby poczekać, póki się nie pojawi jaki statek wojenny angielski. Jak tylko który z portu w Gibraltarze wypływa, natychmiast przez sztafety wojskowe sztab nasz jest o ten zawiadomiony i zwykle wiemy o tem wcześniej na jakie parę godzin, zanim przed naszym portem się pojawi, bo te statki dla nas są najgroźniejsze. Otóż wtenczas, wypłynąć łódką na morze, uprzedzając przybycie statku, i następnie dostać się do niego na pokład, to jest przynajmniej jakaś szansa powodzenia.
Ten projekt majora tak mi się podobał, że objawiłem mu z zapałem całe moje zadowolenie.
— Jeżeli ci rzuciłem projekt — mówił major — to jedynie, aby dowodniej wykazać niepraktyczność waszego. Tu nie chodzi o projekty, ale o stronę moralną czynu. Czy ci też nie przyszło na myśl, że podobna ucieczka w naszym wojskowym regulaminie nazywa się dezercyą?
— A cóż mnie to obchodzi?
— Powinno cię obchodzić, bo oficer polski, do tego szlachcic, bez ujmy własnego honoru dezerterować ze stanowiska swego nie powinien, chociażby nawet dla najpiękniejszej w świecie kobiety.
— Mój majorze, powiedz mi, jakie tu jest nasze stanowisko? Nie bronimy ani naszej ojczyzny, ani praw najświętszych całej ludzkości. Przelewamy krew w sprawie dla nas wstrętnej, bo mordujemy naród, broniący fanatycznie tych samych zasad, t. j. wiary i niezawisłości, których my być winniśmy naturalnymi wyznawcami i obrońcami, a to wszystko dla dogodzenia nieograniczonej dumie jednego człowieka. Zresztą, jakąż my tu rolę odgrywamy? Pewnie niewiele lepszą od prostych rozbójników, a waleczność naszych oddziałów i nasze czyny bohaterskie nie idą na naszą korzyść, ale na rachunek generałów francuskich, którzy nieraz wcale niezasłużenie zbierają stąd całą sławę i zaszczyty. Przyznam ci się, że opuszczenia takiego stanowiska nie uważam wcale za dezercyę, ale poprostu za obowiązek.
— Ej, Pawle, powtarzasz tylko to, co już poprzednio, dosadniej może, wielekroć było wypowiadane. Ty, ja, koledzy nasi, nawet prości żołnierze, czujemy aż nadto dobrze niewłaściwość naszego tu położenia, a przecież nikt dotychczas szeregów nie opuścił. Dlaczego? bo nasz honor wojskowy na to nie pozwala. Nie przyszliśmy tu z własnej woli, ale za zgodą naszego narodu, obowiązkiem więc naszym wytrwać do końca. Ale porzućmy już ten, przedmiot, gdyż widzę, że najzręczniejsze moje rozumowania nie potrafią zachwiać twego postanowienia. Jeżeli zwróciłem twoją uwagę na tę okoliczność, to jedynie, aby uratować przyjaciela od hańby, którą obrzuci opinią publiczna imię twoje, dotąd szanowane i z rodu i z zasług osobistych.
— Więc jakąż dajesz mi radę?
— Zerwać te stosunki.
— Ależ to być nie może. Przyrzekłem, dałem słowo i nie cofnę go.
— Kiedy cię już tak miłość oślepiła, to idź przynajmniej drogą legalną, Podaj się do dymisyi, a otrzymawszy ją, jeśli już tak pokochałeś Hiszpanów, stań nawet na czele jakiej bandy Gerylasów, a nic wtedy nie będę miał przeciwko temu, będziesz zupełnie w swojem prawie.
— Próbowałem już parę razy podawać się do dymisyi, ale odmowną otrzymywałem zawsze odpowiedź. Zresztą, jest to droga nazbyt długa, a czas przed sobą mam krótki. Dziękuję ci, mój majorze, za rady przyjacielskie. Wysoko je cenię. Radbym w twej pamięci zawsze dobre wspomnienie pozostawić, ale wpadłem w jakieś fatalne koło, z którego już się wyplątać nie potrafię.
— Żałuję cię, mój drogi Pawle, ale jeszcze nadziei nie tracę, że to się da, odmienić. Daj mi tylko słowo, że, jeżelibyś w nocy odebrał wezwanie od twojej bohdanki, zaraz mnie o tem zawiadomisz. Przeszkód ci nie stawię, a może mi też przez ten czas przyjdzie jaki pomysł szczęśliwy.
Zapewniłem majora i rozstaliśmy się w najserdeczniejszem usposobieniu.
Kloc przebyłem niespokojnie, prawie bezsennie. Jeżeli na chwilę przymknąłem oczy, to mi się przesuwały jakieś straszne widziadła, które mnie zaraz, ze snu budziły. Byłem w jakiemś gorączkowem usposobieniu. Uwagi majora, którym nie mogłem odmówić słuszności, plan ucieczki, który coraz więcej wydawał mi się niepraktycznym, wreszcie obmyślanie jakiegoś racyonalniejszego punktu wyjścia, tak mnie nareszcie znużyły, że już dopiero, gdy się dzień robił, twardo zasnąłem. Spałem tak może z godzinę, gdy usłyszałem mocne stukanie, do mojej kwatery. Zerwałem się niespokojny i otworzyłem. Był to major. Powiedział mi, że i on także niewiele spał tej nocy, przemyśliwając głównie nad mojem położeniem; że zdaje mu się, iż wynalazł środek, a choć może niezupełnie doskonały, to zawsze lepszy od projektu, przez nas ułożonego. Plan majora zasadzał się na tem, abyśmy z Manuelą udali się do Madrytu. Za kilka dni miała właśnie wyruszyć wyprawa w tym kierunku. Ja mogłem dostać komendę, a Manuela pod moją opieką i silną eskortą, jaka zwykle takim wyprawom towarzyszyła, mogłaby się bezpiecznie dostać do Madrytu. Tam jużby nam nic nie przeszkodziło zawrzeć związek małżeński; ja następnie mógłbym otrzymać dymisyę i razem z żoną swobodnie opuścić Hiszpanię. Przez te parę dni, któreby nam jeszcze przyszło przepędzić w Maladze, możnaby nas, przy pomocy majora, i kolegów, otoczyć takiem bezpieczeństwem, że wszelkie najnieprzyjaźniejsze pokuszenia naszych nieprzyjaciół musiałyby pozostać bez skutku. Ten projekt dosyć mi się podobał.
— Ale wiesz — rzekł major — musi się przygotowywać coś ważnego. Wprawdzie od rozstania się z tobą nikogo nie widziałem, coby mógł mi o tem coś powiedzieć, ale z ruchu, jaki między wojskiem panuje na mieście, domyślam się, że się zanosi na coś ważnego. Poleciłem ordynansowi, aby, jeżeli jaki rozkaz nadejdzie, przyniósł mi go tutaj bezzwłocznie.
Nie upłynęło i pół godziny, kiedy nadszedł ordynans z rozkazem, aby major ze swym batalionem był gotów natychmiast do wymarszu. Major więc czemprędzej udał się do klasztoru, w którym był jego batalion pomieszczony, aby wszystko przygotować i oczekiwać następnego rozkazu, kiedy i dokąd ma z batalionem wyruszyć. Ja postanowiłem dzień cały nie wychodzić o kwatery, oczekując na posłańca Manueli.
W parę godzin wpadł znów do mnie major, przynosząc następujące wiadomości.
Generał głównodowodzący odebrał zawiadomienie, że z Gibraltaru ma wyruszyć nowa wyprawa, daleko silniejsza od tej, jaka miała miejsce przeciw Fuengiroli, a ponieważ nie wiadomo, gdzie ma zamiar uderzyć, generał wysyła silne oddziały, jeden w kierunku Gibraltaru, drugi w kierunku Motrilu, dla obrony brzegów, sam zaś pozostaje w Maladze, dla strzeżenia tego miasta i portu; że w porcie wielki ruch panuje: baterye w liczbę dział powiększono i straże zdwojono, tak, że ani podobna przypuścić, aby komukolwiek dozwolono z portu wypłynąć łódką na morze; wreszcie, że sam major z batalionem swoim wyrusza o północy brzegiem morza w kierunku Motrilu.
Do tych wiadomości dodał major, że generał jest w jak najgorszym humorze; a to z powodu dwulicowego zachowywania się mieszkańców Malagi. Pozornie bowiem jest niby w mieście spokój, tymczasem codzień prawie wydarza się coś takiego, co dowodzi, że ludność jego jest silnie podminowana; a taką tajemnicą ów piekielny związek się otacza, że choć się pochwyci jakąś nitkę, to niepodobna dosnuć się do kłębka. W ciągu dni ostatnich znikło kilka zamożniejszych osób, przychylnych nowemu porządkowi rzeczy; parę z nich znaleziono w okrutny sposób zamordowanych; dzisiejszej znów nocy porwano podobno jakąś z zamożniejszego rodu kobietę; jeden ze zbirów, przechwalający się, że do tego napadu należał, został ujęty, ale przy śledztwie wyparł się wszystkiego i nic nie można było z niego wydobyć; zdaje się, że dziś lub jutro będzie, powieszony.
Na tę wiadomość o porwanej kobiecie, zadrżałem, bo mi zaraz na myśl przyszła Manuela.
Jeszcze major nie odszedł, kiedy mi przyniesiono rozkaz stawienia się w sztabie.
— Cóż mam teraz, robić? — niespokojny spytałem majora.
— Pójść do sztabu i dowiedzieć się, jaki jest rozkaz dla ciebie.
— A jeżeli tu przyjdzie posłaniec?
— To ja cię zastąpię, a jeżeliby nie chciał mi powierzyć swojej misyi, zatrzymam go tu do twego powrotu.
— A jeżeli mnie w sztabie dłużej zatrzymają?
— Nie sądzę. Ale w takim razie postaraj się prędzej uwolnić z powodu przygotowań, jakie musisz zrobić do wymarszu.
Nie poszedłem, ale pobiegłem i w kilkanaście minut byłem już z powrotem.
— Wiesz, majorze, o drugiej po północy mam się stawić w mieszkaniu generała do odebrania depeszy... Cóż wtenczas pocznę?
— A, mój Pawle! — rzekł prawie groźnie major — otrząśnijże się raz z tej bezwładności, w jaką wpadłeś. Dziecko pięcioletnie na twojem miejscu potrafiłoby dać sobie radę, a ty nie wiesz, co robić? Powinieneś stawić się w oznaczonym czasie u generała i spełnić jego rozkazy.
— Ależ...
— Tu niema żadnego ale. Nie stawisz się, to pójdziesz do aresztu, a nawet za nieposłuszeństwo pod sąd wojenny cię oddadzą, wątpię więc, czy na tem co zyskasz. Z tego, co już wiesz ode mnie i o czem mogłeś się i w sztabie dowiedzieć, przekonałeś się dowodnie, że ucieczka morzem jest obecnie niemożliwa.
— Ależ ona może jakąś inną obmyślić kombinacyę.
— Żadnej. Przy ruchu wojsk, wszystkie wyjścia miasta są najściślej strzeżone; nikt poza mury, bez specyalnego pozwolenia naczelnika sztabu, wydalić się nie może. Nie znam twojej Manueli, ale przypuszczam, że przecie musi mieć tyle zdrowego rozsądku, iż ani ciebie, ani siebie na najniewątpliwsze niebezpieczeństwo nie zechce narazić.
Ta uwaga majora, znacznie mnie uspokoiła.
Gdym był w sztabie, oddano mi list od mojej matki. Pisząc, że czuje się bardzo niezdrową, błagała, bym postarał się o dymisyę i wracał czemprędzej do domu.
Jeżeli list ten pocieszył mnie tem, żem odebrał od matki wiadomość, to i głęboko zasmucił co do stanu jej zdrowia, i rzucił nowy niepokój do duszy, tylu wrażeniami skołatanej. Chciałem choć trochę wypocząć, ale sen nie przychodził, a jeśli na chwilę zdrzemnąłem, to jawiły mi się zaraz w fantastycznych kształtach postacie matki i Manueli, nawzajem mnie sobie wydzierające, które mnie ze snu budziły.
Z niecierpliwością więc oczekiwałem godziny stawienia się u generała. O w pół do drugiej byłem już na jego pokojach, a o punkt drugiej odebrałem opieczętowaną depeszę, z którą w asystencyi plutonu naszych ułanów miałem się zaraz udać w kierunku Motrilu, dogonić na tej drodze oddział wojsk naszych, poprzednio wysłany, a doręczywszy depeszę dowódcy oddziału, do jego zastosować się rozporządzeń. Pluton ułanów, już gotowy do wymarszu, zastałem przed kwaterą generała, objąwszy więc natychmiast komendę i nie wracając już do swojej kwatery, puściłem się w drogę.
W godzinę potem spotkałem wojsko nasze, biwakujące nad brzegiem morza, w miejscu, gdzie droga nadbrzeżna pod kątem prostym zwraca się w dolinę miasteczka Velez-Malaga. Dowódca oddziału, odebrawszy depeszę, oddzielił część sił swoich, złożonych z batalionu majora, dwóch kompanii francuskich, dwóch dział górskich i plutonu ułanów, przeze mnie przyprowadzonego, polecając, aby jeszcze przed świtem zająć Velez-Malagę, gdzie dwie kompanie francuskie pozostać miały. Ja, jako inżynier, stosownie do udzielonego mi planu, miałem z ułanami otoczyć to miasteczko, rozstawić warty, na wszystkich drogach, ścieżkach i przejściach, do miasteczka prowadzących, wpuszczając doń każdego, a nie wypuszczając poza łańcuch nikogo. Dopełniwszy tego, miałem zdać komendę nad ułanami oficerowi, dowodzącemu plutonem, sam zaś przejść pod rozkazy majora. Major ze swoim batalionem i dwoma działami górskiemi miał udać się zaraz w góry, zatrzymując każdego spotkanego po drodze, z których miał sobie wybrać przewodników.
Z tych rozporządzeń łatwo domyślić się można było, że cała ta wyprawa nie przeciw Anglikom, ale przeciw powstańcom była wymierzona.
Zwróciwszy się na drogę do Velez-Malaga, weszliśmy w głęboki wąwóz, a przeszedłszy przez starożytny most nad wyschłym strumieniem, zasilanym jedynie przez wody deszczowe, znaleźliśmy się w cokolwiek obszerniejszej dolinie, której wzgórza okryte były winnicami. Jest to kraj rodzynków, których Velez-Malaga dużo produkuje, w każdej też winnicy stał rodzaj oszklonej cieplarni, przeznaczonej do suszenia rodzynków. Minąwszy te wzgórza, przechodziliśmy pola, zasadzone trzciną cukrową, poza któremi ukazało nam się miasteczko, otoczone grupami topoli srebrnych, czarnych i kanadyjskich, które, stanowiąc niby jedną całość, malowniczo różnobarwność swych liści mieszały.
Przybywszy do miasteczka, zastosowaliśmy się ściśle do zawartego w depeszy rozkazu generała. Rozprowadziłem łańcuch ułanów stosownie do planu nadzwyczaj dokładnego, a mieszkańcy, którzy podówczas w słodkim śnie jeszcze byli pogrążeni, musieli niepomału się zdziwić, znalazłszy się tak ściśle zablokowanymi.
Wypocząwszy parę godzin w mieście, major z batalionem i działami, osadzonemi na grzbiecie mułów, puścił się w pochód ku górom, ja zaś z planem, na którym drogi dokładnie były oznaczone, winienem był poprowadzić oddział. Major miał sobie oddaną opieczętowaną depeszę, którą dopiero miał otworzyć, przyszedłszy do wskazanej mu miejscowości. Drogi nasze, a właściwie ścieżki, wiły się długi czas pomiędzy winnicami, a chociaż spadki gór, na które wypadało nam wstępować, były dosyć łagodne, to jednakże droga, z powodu swej kamienistej natury, stawała się coraz więcej utrudzającą, tak, że dopiero po całodziennym marszu, nad wieczorem, stanęliśmy w małej wioseczce, położonej u stóp olbrzymio piętrzących się ścian skalistych.
Na całej drodze nie spotkaliśmy nikogo, w wiosce również nie znaleźliśmy żywej duszy; mieszkańcy musieli widać z całym dobytkiem swoim przed naszem nadejściem ustąpić w góry. Tu major otworzył depeszę, w której było polecone, abym ja, wziąwszy kompanię strzelców, nie mającą kapitana, gdyż ten leżał w lazarecie, poprowadził ją w góry i zajął wentę (karczmę), o godzinę drogi stamtąd odległą. Ta wenta położona była na krzyżowem przecięciu dwóch ścieżek górskich. Tam, jeślibym miał być atakowany przez powstańców, miałem się bronić do ostateczności, w razie zaś sił przemagających, cofać się do stanowiska majora; chodziło głównie, aby nie dopuścić przejścia, przez ten punkt powstańcom. Nacisk też był położony, aby jeszcze tegoż samego dnia wenta była przez nas zajęta.
Trzeba było żołnierzowi, strudzonemu całodziennym marszem, dać cokolwiek wypoczynku i posilić się trochę. Niedługo jednakże. Ponieważ już się dobrze ściemniać zaczęło, a nie miałem przewodnika, któryby nas poprowadził, i nie mogąc się w ciemności posługiwać moim planem, przypatrzywszy się dobrze kierunkowi drożyny, zebrałem oddział i puściłem się z nim pieszo w góry; konia mego pozostawiłem majorowi, gdyż mógł mi być tylko zawadą, a nie pomocą na wązkich ścieżkach górskich. Droga od samego początku była trudna, i ciężka, bo stromo na góry się podnosząca. Na domiar złego, po mniej więcej półgodzinnym, nader powolnym marszu, opuściły się chmury w górach i zaczął padać drobny, przenikliwy, jesienny deszczyk, a tak zrobiło się ciemno, że z największą tylko trudnością można było ślad ścieżki rozpoznawać. Tu już zostaliśmy zupełnie na łasce Opatrzrności.
Oddział postępował gęsiego, to jest jeden za drugim, powoli i z największą ostrożnością. Ścieżka w niektórych miejscach była tak wązka, że żołnierze musieli się bokiem opierać o ścianę skalistą, ażeby się nie stoczyć do przepaści, czerniącej się po drugiej stronie drożyny. Tak posuwając się, szliśmy już pewnie więcej, niż dwie godziny, a tymczasem wenty ani śladu. Domyśliłem się, żeśmy musieli drogę w górach zmylić. Cofać się było niepodobieństwem, bo obślizłemi od deszczu ścieżkami bezpieczniej było piąć się pod górę, aniżeli na dół zstępować: mógłbym z połowę mojego oddziału w przepaściach utracić. Postanowiłem więc, natrafiwszy wśród gór na cokolwiek obszerniejszą płaszczyznę, tam się z, oddziałem zatrzymać i zabiwakować.
Kiedy tak się biedzę z myślami, co tu dalej robić, nagle wśród ciemności błysnęło nam światełko. Otucha w cały oddział wstąpiła: światło było przed nami i nieruchome, a więc wychodzące albo z wenty, albo z jakiego innego budynku. Postępujemy więc dalej ścieżką naprzód, ale do światła, nie zbliżamy się prostą drogą; widzimy tylko, jak się od nas to oddala, to znowu przybliża; raz nawet byliśmy, już tak blizko, że się nam zdawało, iż najdalej za dziesięć minut będziemy u celu, tymczasem znów zaczęliśmy się oddalać, a nawet była chwila, żeśmy je stracili z oczu. Z kierunku jednak drogi poznałem, że musi ona prowadzić ku temu światłu, tylko kręto, dalekim obchodem, jak to zwykle w górach bywa.
Po całogodzinnym takim marszu, od chwili ukazania się światła, stanęliśmy wreszcie przed bramą i jakimiś murami.
Był to kastel, który prawdopodobnie należał do owych forteczek maurytańskich, które niegdyś osłaniały dolinę Chenilu i broniły przystępu do stolicy i pałaców kalifów grenadzkich.
Przebywszy most, przerzucony śmiałym lukiem przez przepaść, podeszliśmy aż pod ciężkie podwójne wrota, z grubych dębowych bali złożone i gęsto gwoździami nabite, prawie niepostrzeżenie, gdyż o takiej porze nikt się nie mógł nas w tem miejscu spodziewać. Pragnąc jednak, żeby się te wrota przed nami otwarły, kilku żołnierzy zaczęło w nie walić gwałtownie kolbami; hałas był tak mocny, że się echem o najbliższe odbijał skały. Jakoż niedługo pokazało się światło w mułem zakratowanem okienku, umieszczonem tuż obok bramy, i, jak się zdawało, majordomo tego zamku, przyciskając twarz do kraty i przyświecając sobie latarką, by dojrzeć, kto sprawia ten hałas, zapytał: co my za jedni i czego chcemy.
— Jesteśmy żołnierze w służbie Jego Królewskiej Mości Najjaśniejszego Piana Józefa I-go i, w imieniu panującego i prawa, żądamy wpuszczenia nas do zamku.
— To niepodobna — rzekł majordomo — pora jest nazbyt spóźniona. O tej godzinie nikogo do zamku nie wpuszczamy.
— Ale nas wpuścić musicie — rzekłem — bo jeśli tego dobrowolnie nie uczynicie, to potrafimy bramę sami sobie otworzyć.
— Właściciel zamku już śpi, a klucze od bramy są u niego. Możecie sobie bardzo wygodnie tę noc pod bramą przepędzić.
— Kłamiesz! — zawołałem zniecierpliwiony groźnie — klucze muszą być u ciebie. Daję ci pięć minut czasu do otworzenia bramy. Jeżeli w tym czasie tego nie dopełnisz, wysadzimy bramę petardami i postąpimy, jak z miejscem, zdobytem szturmem: wszystko, co żyje, padnie pod żelazem, zamek pójdzie na łup żołnierzy i nie zostanie z niego nic, prócz kupy gruzów i popiołu.
Ta groźba zaniepokoiła widać majordoma, ale, nie wiedząc, z jaką siłą ma do czynienia, odpowiedział:
— Ależ może panowie nie jesteście wcale żołnierzami, tylko jakimi włóczęgami, którzy się tu snują po okolicy.
— To przyjdź do nas i przekonaj się.
— Nie mogę, bo nie mam kluczy przy sobie.
— To spuść nam swoją latarkę, to ci się pokażemy, abyś nam się mógł dobrze przypatrzyć.
Jakoż podał nam latarkę. Ja i porucznik odsłoniliśmy nasze płaszcze, aby mu okazać nasze mundury i epolety, a przechodząc ze światłem pomiędzy żołnierzami, daliśmy mu sposobność przekonania się, kim jesteśmy i z jak poważną siłą przychodzimy.
Kiedy zwróciliśmy mu latarkę, rzekłem:
— Potrzebujemy tylko na dzisiejszą noc dachu i spoczynku. Jutro rano opuścimy zamek. Ale jeżeli nam jakikolwiek stawicie opór, postąpimy z wami po nieprzyjacielsku, a widziałeś, że mamy i siłę i środki po temu.
— Senior colonello, wybacz mojej nieufności, ale w dzisiejszych czasach ostrożność jest konieczną. Biegnę zaraz po klucze do mego pryncypała, żeby wam bramę otworzyć, ale pięć minut to trochę za mało, dajcie przynajmniej piętnaście.
Zgodziłem się na to, zalecając jednak pośpiech, bo po upływie kwadransa petarda (której, prawdę mówiąc, nie miałem) pod bramą będzie zapalona. Kiedy oczekujemy na powrót majordoma, ja tymczasem wywołałem z pomiędzy żołnierzy jednego, nazwiskiem Jóźwika, i zdala go od innych aż za most odprowadziłem.
Był to chłop z mojego majątku; gdym był małem jeszcze chłopięciem, on był już wyrostkiem. Służył we dworze przy stajni — był forysiem. Lubiłem go bardzo, bo kręcił mi bicze, uczył z nich trzaskać i podprowadzał mi zawsze konika do wierzchu. Gdy oddano mnie do szkół, straciłem go z oczu. W czasie ustanowienia Księstwa Warszawskiego Jóźwik wzięty został w rekruty i pomieszczony w pułku, który następnie dostał przeznaczenie do Hiszpanii.
Przez kilka lat służby wyrobił się ona na dzielnego żołnierza; nie umiał ani czytać, ani pisać, ale był bystry, łatwo rzecz pojmujący, z wielkim zasobem zdrowego rozsądku, który my chłopskim rozumem nazywamy. Był przytem odważny, nieustraszony, w bitwie zawsze na przedzie, w odwrocie na ostatku, dwa razy już był ranny w ciągu tej kampanii i to nawet dosyć ciężko ale z tych ran szczęśliwie się jakoś wylizał. Słowem, był to typ Prawdziwego polskiego wojaka, jakich się wielu z włościańskiego stanu podówczas w wojsku naszem wyrobiło, t. j. nieustraszonego w boju, pobożnego, prawego a nawet i szlachetnego.
W Maladze Jóźwik ja w wolnym często mnie odwiedzał, a ja w wolnym czasie udzielałem mu początków czytania, do czego z wielką się brał gorliwością.
Otóż kiedy odprowadziłem go na bok, rzekłem do niego:
— A wiesz Jóźwik, żeśmy haniebnie zabłądzili!
— Już ja to oddawna miarkowałem.
— A po czem miarkowałeś?
— A po tem, proszę pana kapitana, że pan major powiedział, że mamy tylko godzinę marszu, a my tu dobre trzy godziny maszerowaliśmy.
— Słuchaj, Jóźwik, trzebaby majora o tem zawiadomić, aby wiedział, gdzie nas jutro szukać. Ten zamek wydaje mi się coś podejrzany.
— Ba, i bardzo! toć to prawdziwe gniazdo zbójeckie.
— A czy ci się uda trafić do wioski, gdzieśmy pana majora zostawili?
— A dlaczegóżby nie. Pójdę napowrót tą drogą ktorąśmy przyszli, to da Pan Bóg i trafię; a nawłóczyłem się już niemało po tych górzyskach, tom się dobrze obeznał z tutejszemi ścieżkami.
— Ruszaj więc — rzekłem — a dla bezpieczeństwa przybierz sobie jeszcze, ze dwóch wiarusów.
— A to na co? Proszę pana kapitana, to bym tylko miał z nimi kłopot niepotrzebny. Ja sam dam sobie radę. Chociaż noc taka ciemna, ale dobrze widzę w ciemności. Jeśli spotkam jakiego zbója, to, nim on mnie dostrzeże, ja się z nim załatwię; a jeżeliby ich było kilku, to ją się wcześnie przed nimi ukryć i przyczaić potrafię. Już to pan kapitan może być spokojny, że dostanę się do pana majora i to nawet niedługo, bo z góry łatwiejsza droga, niż pod górę.
— A może zostawisz któremu z twoich kamratów swój pakunek. Będzie ci lżej w drodze.
— E, nie, panie kapitanie. Żołnierz powinien zawsze mieć przy sobie cały swój rynsztunek.
To rzekłszy, pożegnał mnie i zniknął w ciemności. Zjawił się wreszcie majordom, a właściwie klucznik. Słychać było odsuwanie ciężkich rygli i skrzypienie klucza w zamku; wkrótce otworzyła się mała furtka, W bramie osadzona. Furtka wązka dawała przejście zaledwie na jednego człowieka. Przekonawszy się przy świetle latarni, że brama jest dosyć obszerna i głęboka, poleciłem żołnierzom wchodząc sformować się zaraz, w bramie frontem do podwórza, bo deszcz ani na chwilę nie ustawał, a chociaż był drobny, nawskroś nas jednak przemoczył. Gdy już wszyscy weszli, a ja z porucznikiem na ostatku, i gdy klucznik furtkę oną napowrót zamknął, poprosiłem go grzecznie o oddanie mi kluczy.
— Nie mogę tego zrobić — rzekł zakłopotany.
— Musisz — odpowiedziałem mu stanowczo. — Gdy oddział królewski zajmuje jaką miejscowość, dowódca oddziału staje się komendantem tego miejsca i do jego rozkazów wszyscy stosować się muszą, a bez jego wiedzy nikt wpuszczony i wypuszczony być nie może.
Klucznik, rad nie rad, złożył klucze w moje ręce.
— A teraz — rzekłem — pokaż nam, gdzie będziemy mogli przenocować.
Porucznika pozostawiłem w bramie, oddawszy mu klucze i dowództwo nad całym oddziałem, a sam, wziąwszy sześciu ludzi, kazałem się klucznikowi z latarką prowadzić. Potrzebowałem przedewszystkiem zbadać całą miejscowość i tak się urządzić, ażeby, w razie wypadku, nie dać się złapać, jak mysz do pułapki.
— Senior colonello — rzekł klucznik, kłaniając się z wielką uniżonością — mój pan żałuje bardzo, że nie może osobiście was powitać, ale jest chory i w łóżku leży. Zajmuje właśnie ten środkowy budynek ze swoją rodziną i domownikami; sam szczupłe ma pomieszczenie, a potrzebuje spokojności. Ma nadzieję, że Wasza Ekscelencya tak się urządzić potrafi, że on nie będzie przez żołnierzy niepokojony.
Krótko mówiąc, chodziło o to, żeby owego budynku nie zajmować pod kwaterę żołnierzy.
— Więc gdzież nas pomieścić zamierzacie?
— Jest tu obszerna, niezajęta oficyna. Tam możeby najdogodniej było Waszej Ekscelencyi. Tylko, co prawda, jest cokolwiek zniszczona.
— Oprowadź nas po całym zamku — rzekłem — żebym się mógł obeznać z miejscowością, a potem ci dopiero objawię moją decyzyę.
O ile w takiej ciemności i przy świetle słabo świecącej latarki mogłem się zoryentować, skała, na której zamek był zbudowany, musiała mieć powierzchnię prawie okrągłą. Czy ona była odosobniona naturalnie od skalistego gór łańcucha, czy też sztucznie oddzielona, tego rozpoznać nie mogłem. Zdaje się, że musiał to być ostateczny cypel skał, długim pasem wchodzących w głęboką dolinę, tą właśnie okrągłą powierzchnią zakończony, która wązkiem przejściem owym się pasem łączyła. Na tem to przejściu, nad wązkim, ale głębokim parowem, był most rzucony; za owym mostem była brama, o której wspomniałem, z dwoma po bokach basztami, od której na prawo i na lewo ciągnęły się inne budowle. Podwórze było niewielkie; w głębi naprzeciwko bramy stał kwadratowy budynek piętrowy, odosobniony, z głównemi drzwiami wprost bramy, dotykający wysokiej wieży. Sam budynek był w dobrym stanie; parter miał niewielkie okna, gęsto zakratowane i dosyć wysoko ponad ziemią umieszczone; na piętrze okna większe, ale nie liczne, w których widać było światło — zapewne mieszkanie gospodarza. Wieża, o ile rozpoznać mogłem w ciemności, była mocno zniszczona; na niej był zegar, który w chwili, gdyśmy koło niej przechodzili, wydzwonił dziewiątą. Brama, z dwoma broniącemi ją basztami, była od spodu w dosyć jeszcze dobrym stanie, ale część górna stanowiła kompletną ruinę. Po prawej stronie podwórza niewielki budynek, opierający się o basztę, stanowił stajnię, w której stało kilka mułów, przeżuwających trawę, ale nikogo z ludzi przy nich nie było.
Po drugiej stronie podwórza, naprzeciw stajni, stał długi budynek parterowy, stanowiący oficynę, który również łączył się z basztą, ale z tą po lewej stronie bramy położoną. Budowla ta byłą w wielkiem zaniedbaniu i upadku; nie było jednego całego okna, u niektórych wisiały nawpół oderwane żaluzye, w innych tkwiły jeszcze błony, ale mocno podziurawione.
W środku było wejście do obszernej sali, czy też sieni, w której znajdował się wielki komin, zdaje się do użytku kuchennego. Z jednej i drugiej strony owej wielkiej sieni był szereg niewielkich cel z wyjściem na wązki, długi korytarz i małemi okienkami na podwórze.
Druga ściana korytarza miała po wykuwane strzelnice, a zbudowana była właśnie nad owym wązkim wąwozem. Korytarz jednym końcem łączył się z basztą, w drugim zaś miał pojedyńcze, ale mocne drzwi dębowe, dwoma ryglami zamknięte.
Dodać winienem. że żaden z tych budynków nie łączył się z budynkiem środkowym bezpośrednio, tylko pojedynczym dosyć wysokim murem, tak, że podwórze stanowiło pewną zamkniętą całość.
Kazałem sobie otworzyć owe drzwi zaryglowane w końcu korytarza oficyny, i wyszedłem niemi na wązki taras, ciągnący się po drugiej stronie głównego gmachu, a w części owymi munami, o których wspomniałem, od podwórza oddzielony; z tarasu było wejście do wieży, dotykającej głównego gmachu. Taras, otoczony był także murem, ale nie wysokim, sięgającym zaledwie do piersi, i w stanie bardzo zaniedbanym. Mur ten, z zębatymi blankami, stał na krawędzi skalistych ścian pionowych; jaka była głębokość tej przepaści, przy latarce rozeznać nie mogłem, ale musiała być znaczna, gdyż potok, który tam szumiał po kamieniach, zdawał się być w wielkiej odległości.
Obejrzawszy z największą dokładnością całą miejscowość, wydałem odpowiednie rozporządzenia. Bramę i dwie przyległe baszty oddałem pod komendę porucznika i 24-ch żołnierzy. Resztę, a miałem wszystkiego 96-ciu ludzi, umieściłem w owej sieni w oficynie, sam zająwszy obok jedną celę, najmniej zniszczoną, w której, chociaż w jednym rogu sufit był przedziurawiony, można było jednak od biedy noc przepędzić, gdyż przynajmniej za kołnierz nie ciekło.
W innych celach, z sufitami zapadłymi i gruzów pełnemi, kazałem umieścić warty, z uwagą szczególniej zwróconą na główny budynek i na światło, które tam w oknach świeciło. Na tarasie warty nie stawiłem, uważając, że stamtąd żadne nie może. nam zagrażać niebezpieczeństwo; nie chciałem, też zbytnio trudzić żołnierza; zresztą drzwi były dubeltowymi ryglami zatarasowane.
Wydawszy te rozporządzenia, zażądałem od klucznika, by nam dostarczył świec, słomy na posłanie, drzewa do rozpalenia ognia, na kominie i oliwy do nasmarowania zawias i rygli, za które to rzeczy obiecałem mu natychmiast zapłacić, a nadto jaki stoliki i z parę krzesełek. Wymawiał się, że nie posiada, tego wszystkiego, ale, gdym mu zagroził, że, jeśli nie dostarczy, to sami sobie poszukamy, aby uchronić się od naszej rekwizycyi, przyrzekł, że co będzie można, zaraz dostarczy.
Jakoż wkrótce przy pomocy dwóch pachołków przyniesiono nam wszystko, czegośmy żądali; ja też zaraz za drzewo, światło i słomę według obietnicy mu zapłaciłem. Gdyśmy za tę usłużność jeszcze klucznikowi dziękowali, ten zwrócił się do mnie z prośbą od swego pana, czybym nie raczył na podanej mi karteczce zapisać mego imienia, nazwiska i stopnia, jaki zajmuję, oraz, i drugiego oficera, aby mógł wiedzieć, jakie dostojnie osoby ma szczęście w murach swoich posiadać, tem więcej, że, znając wielu oficerów naszej armii, pragnąłby wiedzieć, czy między nami nie ma sobie znajomego.
Wymienił mi też nazwisko właściciela zamku, ale było mi ono zupełnie nieznane. Nie widząc żadnego powodu odmówienia żądaniu właściciela, na podanej sobie karteczce zapisałem ołówkiem nasze nazwiska i godność. Uważając z tego, że jakoś dosyć dobry stosunek zaczyna się między nami a panem zamku ustalać, zaproponowałem klucznikowi, czyby nam się o żywność, a szczególniej o chleb nie mógł postarać.
— Ach, senior! — zawołał — my tu chleba wcale nie znamy. Żyjemy wśród takich skał bezpłodnych, gdzie się w żywność z największym trudem zaopatrujemy. Kiedy mamy. trochę suchego owocu garbanzos[1] i cebulę to już uważamy to za wielki zbytek; a i na tem bardzo często nam zbywa, jak właśnie w chwili obecnej.
Jak tylko objęliśmy w posiadanie ów budynek, zwany oficyną, zaraz się w nim rozgospodarowaliśmy, i nich zrobił się wielki. Założono duży ogień na kominie, ponaprawiano drzwi, wysmarowano oliwą zamki i zawiasy, żeby się nie zacinały, okna pozasłaniano, by nie było widać, co się u nas dzieje i robi, rozwieszając w nich płaszcze, które się tym sposobem też suszyły; z komnat, przez nas zajętych, usunięto gruzy — słowem, urządzono wcale przyzwoitą i porządną kordegardę.
Kiedyśmy tak mieszkanie nasze do porządku doprowadzali i na rozesłanej około ścian słomie żołnierze do spoczynku już się kładli, zjawił się klucznik, a za nim dwóch pachołków, dźwigających dwie duże kozie skóry, winem napełnione, oświadczając, że pan jego, nie mogąc zadosyć uczynić naszemu życzeniu co do żywności, przysyła nam w prezencie wino i, jak się wyraził: vino musanexo[2], t. j. samo stare. Na wzmiankę o winie, cały mój oddział zerwał się na nogi.
Kazałem uprzejmie za ten dar właścicielowi podziękować, ale rzekłem do klucznika:
— Kiedy twój pryncypał sam do nas tego wina przepić nie może, musisz ty jego miejsce zastąpić i z każdej kozy pierwszą czarkę wychylić.
Domyślił się, że tu chodzi o to, czy czasem wino nie jest zatrute.
— A, z największą chęcią — zawołał — takiego, jak to wino, to się za, kołnierz nie wylewa.
Utoczono więc pierwszą miarkę. Klucznik, skłaniając się nam, wychylił ją do połowy i resztę dał wypić jednemu ze swych pachołków. To samo miało miejsce z drugą miarką, z drugiej kozy utoczoną, której połowę oddał klucznik drugiemu pachołkowi. Nie było zatem żadnej obawy, ażeby wino mogło być zatrute.
Sam więc wychyliłem miarkę, objętością średniej szklance wyrównywającą. Była to doskonała stara malaga. Wypiwszy ją, uczułem jakieś błogie ciepło, które się po calem mojem ciele rozchodziło. Kazałem wezwać z baszty porucznika, aby go też poczęstować, a następnie dałem zlecenie jednemu z sierżantów, aby takąż porcyą każdego z żołnierzy obdzielił.
Kiedy więc odbywa się ta libacya, zbliżył się tymczasem do mnie klucznik i z cicha mi oświadczył, że ma kilka słów ze mną na osobności do pomówienia. Wszedłem z nim do mojej celi, gdzie na stole świeca się paliła, a kazawszy mu zamknąć drzwi za sobą, zapytałem, co ma mi do powiedzenia.
Obejrzał się na, wszystkie, strony, jakby chciał się przekonać, czy jesteśmy sann, i dobywszy jakiś przedmiot z kieszeni, rzekł, otwierając, rękę:
— Senior colonello wie zapewne, co to znaczy?
Drgnąłem, ujrzawszy w jego dłoni mój medalion z Matką Boską Częstochowską. Chwyciłem za medalion i zawołałem:
— Tak, to jest moja własność, to jest mój medalion.
— Osoba, która go przysyła, musi widzieć się z Waszą Ekscelencyą.
— Gdzie i kiedy? — zapytałem.
— Dzisiejszej nocy, zaraz jak północ uderzy.
— A gdzież ją znajdę, tę osobę?
— Wasza Ekscelencyą korytarzem wyjdzie na taras zamkowy. Ja tam będę oczekiwał i doprowadzę.
Następnie prosił, żeby mu zwrócić medalion, aby go oddał osobie, która go przysłała, ale oświadczyłem mu, że medalion zatrzymam, a może zapewnić tę osobę, że w czasie i miejscu oznaczonem stawię się niezawodnie.
Rozjaśniło mi się w myślach. Nikt inny medalionu nie mógł przysłać, jak tylko Manuela. Te uprzejmości, jakoby ze strony pana zamku świadczone, nie od kogo innego pochodzić mogły, tylko od Manueli. A więc ją za parę godzin zobaczę, bo niema żadnej wątpliwości, że się w tym zamku znajdować musi. Wprawdzie fizyonomia klucznika niewielkie we mnie budziła zaufanie: było w niej coś lisiego. Nie podobała mi się jego przesadna uniżoność i to ciągłe tytułowanie mnie pułkownikiem i Ekscelencyą, gdy wiedział, że tem nie jestem. Ale mogłem się mylić; skoro bowiem Manuela obrała go za swego powiernika, musiał być chyba zasługującym na zaufanie.
Gdym wrócił do kordegardy, libacya żołnierzy winem jeszcze nie była skończona. Jeden ze starszych, a za nim i kilku innych przystąpiło do mnie.
Ej, panie kapitanie! — rzekł wiarus — żeby to nas pan kapitan kazał jeszcze drugą taką racyą poczęstować!
— Nie można, mój stary — rzekłem. — Wino jest doskonałe, ale bardzo mocne. Bądźcie jednak spokojni: za kilka godzin każę wam wydać po drugiej porcyi, a jutro rano dostaniecie trzecią, jeśli nam wystarczy. A teraz starajcie się wypocząć, bo nie wiemy, co nas jutro czeka.
Klucznik z pachołkami oddalił się. Obszedłem posterunki rozstawione, a znalazłszy wszystko w porządku wróciłem do mojej kwatery z zamiarem wypoczęcia.
Ponieważ, jako komendant oddziału, winienem był czuwać nad jego bezpieczeństwem, przeto, aby się zanadto we śnie nie pogrążyć, nie kazałem sobie przynieść słomy na posłanie, lecz postanowiłem tylko przedrzemać się na wyplecionym słomą stołku, dostarczonym mi przez klucznika.
Zasiadłszy więc przed stolikiem, na którym paliła się świeca, położyłem przed sobą zegarek, abym w każdej chwili mógł wiedzieć, która godzina, a oparłszy się o stolik rękoma i skłoniwszy na nie głowę, starałem się zasnąć. Było dopiero po dziesiątej, miałem więc przed sobą blizko dwie godziny do północy, przez które mogłem się oddać spoczynkowi.
Wino, którego sporą wypiłem szklankę, zaczęło na mnie działać. Uczułem w skroniach silniejszą i przyśpieszoną pulsacyę, jakiś stan błogiego rozmarzenia; do tego strudzony marszem i parogodzinną bezsennością, w krótkim przeciągu czasu zasnąłem.
Śniło mi się, że byłem w porcie Malagi i stałem nad brzegiem, a przede mną kołysała się łódka, w której siedziała Manuela, wzywając mnie do tej łodzi. Wioślarzy nie było żadnych, a łódź od brzegu była tak oddalona, że się dostać do niej nie mogłem. Kiedy tak chodzę nad brzegiem i biedzę się myślami, jakby temu zaradzić, łódź zaczyna się tymczasem coraz bardziej oddalać, maleje... maleje... i staje się w końcu tak drobna, jak wizerunek N. P. Maryi del Pilar, który miałem na pierścionku. Manuela przesyła mi zdaleka jakieś znaki, jakby pożegnania, i wszystko rozpływa się w błękicie.
Zbudziłem się. Biła właśnie wtedy jedenasta. Ten sen zaniepokoił mnie cokolwiek: wody, widziane we śnie, jak mi to niegdyś w domu matki objaśniano, miały niedobre znaczenie. Ale przypomniawszy sobie, że wyobraźnia moja tak była zmęczona owym planem ucieczki z Malagi z Manuelą, a ten sen był tylko powtórzeniem się tego planu z pewnemi modyfikacyami, uspokoiłem się wkrótce i sen na nowo skleił mi powieki.
Teraz obrazy senne zaczęły się dziwnie zmieniać i plątać; powtórzyćbym ich nie potrafił, gdyż ostatni obraz zatarł wszystkie inne i sam tylko jaskrawo pozostał w mojej pamięci. Śniło mi się, że nadeszła już godzina, w której powinienem się udać na umówioną schadzkę. Z obawy, abym się nie zapóźnił, wybiegam z mej celi na korytarz, którym chcę udać się na taras zamkowy. Wtem w korytarzu spotykam moją matkę, bladą, ale z wyrazem nieopisanej dobroci i łagodności na twarzy. Całą postacią zagradzając mi przejście, z rozpostartemi rękami, rzekła, gdym się do niej zbliżył: „Nie pójdziesz dalej, ja ciebie nie puszczę!“ — w tej chwili zegar wieżowy zaczął bić dwunastą. Zbudziłem się, ale w oczach i uszach pozostały jeszcze: wizerunek mej matki i brzmienie jej głosu. W pierwszej chwili nie mogłem zdać sobie sprawy z tego, a gdym wreszcie zupełnie się roztrzeźwił, nie wiedziałem, co począć. Miałżeby to być sen ostrzegający? Ale w sny nie wierzyłem. Uważałem je, zawsze jako proste tylko odbicie w wyobraźni wrażeń doznanych. Czyż należało dla sennego widziadła, dla urojenia poświęcić urok chwili obecnej? Aby się więc nie męczyć dłużej myślami, zerwałem się, wziąłem szpadę i odwiedziony pistolet, i wyszedłem na korytarz, pozostawiając drzwi lekko przymknięte, by przy świetle, wychodzącem z mojej celi, można się było w ciemności korytarza oryentować.
Ledwie postąpiłem parę kroków, ujrzałem szanowną postać mojej matki, stojącą w tem samem miejscu, jak ją poprzednio we śnie widziałem. Wprawdzie mniej wyraźnie, ale jej rysy dobrze mogłem rozpoznać. Nie przemówiła ani słowa, ale z jej postawy widocznem było, że mi przejścia wzbronić usiłuje. Nie postąpiłem już dalej. Strach mnie ogarnął i cofnąłem się do celi, zamykając drzwi za sobą.
Byłoż to prostem złudzeniem wzroku, odbiciem się jakiegoś światła, któremu moja wyobraźnia, zostająca pod silnem wrażeniem sennego widziadła, też same kształty nadała? Czy to była halucynacya, czy też rzeczywiście duch mojej matki, który jawił się przede mną, tego już nie byłem w stanie rozwikłać. Uznałem jednak, że to musi być jakiś z góry znak ostrzegający, którego lekkceważyć nie należy.
Dałem słowo stawienia się po północy w miejscu umówionem, należało go więc dotrzymać, ale przystąpić do tego wypadało z wielką ostrożnością. Wziąłem tedy trzech żołnierzy z kordegardy, kazałem im broń opatrzyć i postawiłem ich przy owych drzwiach, wychodzących na taras w końcu korytarza, sam zaś, mając w dłoni odwiedziony pistolet, ostrożnie odsunąłem rygle, zamykające owe drzwi. Odchyliłem cokolwiek drzwi, które się w stronę tarasu otwierały, i za pomocą doskonałej wojskowej lunety, którą zawsze nosiłem przy sobie, starałem się rozpoznać miejscowość.
Noc była ciemna, ale deszcz przestał padać i niebo się wypogodziło, można więc było nawet dalsze przedmioty rozpoznawać. Jakoż dostrzegłem przy murze głównego budynku kilku ludzi przyczajonych, którzy, licząc na ciemność, przypuszczali może, że ich z tej odległości dojrzeć nie potrafię. Bliżej drzwi po tarasie przechadzał się jakiś człowiek, płaszczem otulony, w którym domyśliłem się klucznika. Wezwałem go też po imieniu.
— Wasza Ekscelencya długo na siebie czekać daje. Ja tu już jestem od półgodziny.
— Ale czy tylko sam jesteś?
— Sam jeden. W zamku wszystko śpi snem głębokim. Czuwa tylko jedna osoba, która na Waszą Ekscelencyę oczekuje.
— Dobrze — rzekłem — ale chodź tu pierwej do mnie. gdyż potrzebuję z tobą porozumieć się jeszcze oo do jednego punktu.
Gdyby przyszedł, moi żołnierze mieli rozkaz przytrzymać go, i miałem zamiar prawdę z niego wybadać.
— Nie mogę — odrzekł — ale Wasza Ekscelenoya niech się śpieszy, bo czasu szkoda,
— A co znaczą ci ludzie, którzy tam pod murem leżą przyczajeni? Na te moje słowa klucznik zaczął uciekać.
— A, niepoczciwy łotrze! — zawołałem i strzeliłem za nim z pistoletu.
Klucznik padł, nie wiem czy ugodzony, czy ze strachu.
Kazałem żołnierzom drzwi zatrzasnąć. W tejże chwili posypały się strzały, które już w drzwi zamknięte ugodziły.
Nie było zatem wątpliwości, że urządzono na mnie zasadzkę, której tylko cudownym sposobem uniknąłem. Miałażby Manuela brać w niej udział? Tego w żaden sposób przypuścić nie mogłem. Ależ medalion był w jej rękach! Prawdopodobnie podejściem, a może nawet przemocą został jej odebrany... A może ona sama znajduje się w niebezpieczeństwie i uwięziona jest w tym zamku?
Gdym wrócił do kordegardy, wszystkich moich żołnierzy zastałem na nogach z bronią w ręku; słyszane strzały były tego powodem. Uspokoiłem ich, że, jeżeli przyjdzie do walki, to chyba dopiero nad ranem; poleciłem więc, aby zawczasu broń swą opatrzyli, a dla wzmocnienia ducha kazałem wydać każdemu po kubku zachowanego wina, co jak najlepszy wywarło skutek, Sam zaś, powróciwszy do mojej celi, o śnie już myśleć nie mogłem, tylko o tem, jakie należy obmyślić środki w danych okolicznościach.
Nadchodził już poranek. Wszystko, jak się zdawało, było jeszcze w spokoju. Kazałem żołnierzom rozdać resztę wina i na pierwszy strzał być w pogotowiu do walki, a ładunków oszczędzać, o ile możności.
Jak się tylko cokolwiek rozwidniło, rozległ się strzał poza murami zamku; był to właśnie sygnał do walki. Tłum powstańców zbliżył się pod zamek, sposobiąc się do przypuszczenia szturmu. Ja wszystkie strzelnice, będące w basztach, bramie i w murze naszej oficyny, obsadziłem szczelnie moimi wiarusami, którzy na strzały strzałami też zaczęli odpowiadać, nie dopuszczając powstańców do bramy. Jednocześnie we wszystkich oknach środkowego budynku ukazali się zbrojni ludzie, dając ognia do wart, rozstawionych w oknach oficyny, i do żołnierzy, pilnujących bramy. Strzały, wychodzące z zamku, tak strychowały głębokość bramy, że, raniwszy kilku moich żołnierzy, zmusiły resztę do ustąpienia. Była więc obawa, aby załoga powstańcza zamku nie zrobiła wycieczki i nie opanowała bramy, otwierając ją, co by jej dało możność połączenia się z bandami, szturmującemi z zewnątrz. Temu należało jak najspieszniej zapobiedz.
Wtem jeden z wartujących, postawiony przy drzwiach od korytarza, wychodzących na taras, zaraportował mi, iż dostrzegł przez szparę, że się powstańcy z przepaści przez mur na taras przedostają i zaraz śpieszą wzmacniać załogę zamkową.
Należało co rychlej temu przeszkodzić. Sformowałem więc niewielki oddział, aby wyruszył z korytarza na taras i usunął możność tej komunikacyi. Ale oddział ten tak silnym ogniem z okien zamkowych został powitany, że ze stratą kilku ludzi musiał się napowrót cofnąć. Nie pozostawało więc innego środka, jak tylko wziąć szturmem główny gmach zamkowy.
Sformowałem więc kolumnę z 40-tu ludzi, sam stanąwszy na jej czele, dziesięciu zaś do piętnastu ludzi miało stanowić rezerwę. Porucznik z resztą oddziału miał sobie powierzoną obronę zamku od nacierającego nieprzyjaciela z zewnątrz.
Wartom, wzmocnionym w oknach oficyny, kazałem zdwoić ogień przeciw oknom zamkowym, sam zaś, podzieliwszy mój zastęp na mniejsze oddziały, na czele pierwszego rzuciłem się gwałtownie na dziedziniec do drzwi zamkowych. Uderzenia naszego drzwi frontowe, słabo w murze starością skruszonym osadzone, nie wytrzymały i runęły, wraz z kamiennymi uszakami, w które były wprawione.
Znaleźliśmy się odraz, u w obszernej sieni, naprzeciwko schodów kamiennych, obsadzonych powstańcami. Żołnierz nasz, oswojony z tego rodzaju walką, nie potrzebował komendy, sam umiał wybrać dla siebie najdogodniejsze stanowiska. Jednocześnie też sypnęły się strzały ze stron obu — i z góry i z dołu. Padło ludzi niemało i po naszej stronie i po przeciwnej. Wszystko zależało teraz na pośpiechu. Żołnierze też moi instynktowo biegli szybko z bagnetem nastawionym na schody. Powstańcy nie wytrzymali tego natarcia, opuścili schody, a rzuciwszy się w pierwsze drzwi otwarte, zatrzasnęli je za sobą.
Zdobyliśmy więc piętro, ale z wielkiemi stratami, bo ofiarą kilkunastu dzielnych naszych wiarusów. Oddział mój, chociaż powiększony rezerwą, zredukowany do trzydziestu zaledwie ludzi, trzeba było jeszcze podzielić, by pozostawić część na dole, dla oczyszczenia izb dolnych z powstańców, — reszta, miała zdobywać komnaty górne. Jeżeliby wzięcie każdej z osobna miało nas tyle ofiar kosztować, czułem, że mi w końcu może zabraknąć sił do opanowania całej budowli.
W tej chwili niepewności co dalej począć, usłyszeliśmy dosyć daleki wprawdzie, ale wyraźny strzał armatni. Oblicza wszystkich rozjaśniły się: nie było wątpliwości, że nadciągają nam posiłki, że major z resztą batalionu i działami śpieszy nam z odsieczą. Energia wstąpiła w moich, żołnierzy, a objawiła się tem, że ze zdwojoną gwałtownością rzucili się naprzód.
Wyłamano więc drzwi od pierwszej komnaty. Powstańcy, dawszy strzał zaledwie jeden, szybko uciekać zaczęli do następnej, zatarasowując drzwi za sobą. Widocznie ten sam strzał armatni, który dodał nam odwagi, rzucił pomiędzy nich popłoch paniczny; bronili się już słabo i dalsze komnaty prawie bez walki opuszczali. Cała też nasza robota ograniczała się teraz do wyważania drzwi zamkniętych i zajmowania miejsc opuszczonych. Kiedyśmy tak czwarte drzwi już wyłamali, znaleźliśmy się w obszernej kaplicy zanikowej, której okna, wychodzące na taras, były zasłonięte. Na środku tej kaplicy stał katafalk czarny z kilku stopni złożony, a na nim trumna odkryta. W czterech rogach katafalku w wysokich lichtarzach, paliły się cztery woskowe gromnice. Żołnierze, nie zważając na to zjawisko, rzucili się zaraz do drzwi przeciwległych za uchodzącymi powstańcami i wtłoczyli się do następnej komnaty.
Posuwając się za nimi, przez ciekawość zbliżyłem się do katafalku. W trumnie leżała kobieta... a w tej kobiecie poznałem Manuelę!
Na ten widok osłupiałem. Ogarnęła mnie rozpacz. Straciłem przytomność.
— Manuelo!... droga Manuello!... to ja przy tobie! — wołałem zrozpaczony, sądząc, że mój głos ją rozbudzi, wyrwie z tego uśpienia czy letargu.
Padłem na kolana na stopniu katafalku, chwyciłem rękę leżącej w trumnie. Ręka była już sztywna i zimna, jak marmur.
Ust niegdyś różanych dotknąłem mojemi ustami, ale doznałem uczucia, jakgdybym dotknął lodu. Życie już tam wygasło, ale w mojej rozpaczy nie mogłem się z tem oswoić. Cisnąłem drobną rączkę pomiędzy mojemi, sądząc, że może tym sposobem potrafię ją rozgrzać i ciepło żywotne powrócić.
W tej chwili, tuż naprzeciwko, po drugiej stronie katafalku, otworzyły się drzwiczki w murze ukryte. Wyskoczył z nich, ku wielkiemu memu zdumieniu, raz tylko widziany w cyrku w Grenadzie, ale doskonale zapamiętany, don Ramiro. Trzymał pistolet w dłoni, a doszedłszy do trumny, zawołał:
— Naciesz się!... oto jest twoja, ofiara, ale i tobie ten sam los przeznaczony.
To wyrzekłszy, przez, szerokość trumny, prawie dotykając mej piersi, wypalił do mnie z pistoletu i w tej chwili zniknął we drzwiach, któremi się zjawił.
Stało się to tak nagle, że przy usposobieniu, w jakiem byłem, nawet się bronić nie umiałem.
Uczułem tylko gwałtowny ból w piersi i zacząłem tracić przytomność. Nie puszczając ręki Manueli, stoczyłem się wkrótce na stopnie katafalku.
Jak długo w tym stanie pozostawałem, tego nie wiem, ale przyprowadziło mnie cokolwiek do przytomności silne szarpanie.
— Co to znaczy!... Kto tu? — zawołałem.
— To ja, Jóźwik. Już chwilę czasu szukam pana kapitana... Dzięki Bogu, że znalazłem. Niech pan kapitan wstaje, trzeba zaraz uchodzić bo wielkie grozi niebezpieczeństwo.
— Daj mi pokój — rzekłem z niechęcią — idź precz sobie... Nie pójdę... Ja się stąd nie ruszę.
— Ależ, panie kapitanie!... Zamek cały w płomieniach!... Niema jednej chwili do stracenia.
— To mi wszystko jedno. Nie męcz mnie... Ruszaj sobie.
Jóźwik, widząc, że w mną niema co gadać, a tylko działać potrzeba, wyswobodziwszy z rąk moich rękę Manueli, jako chłopi silny, postawił mnie na nogi, lecz widząc, że się chwieję i gną się pode mną kolana, chwycił mnie, jak dziecko, na ręce.
Ja się wydzierałem do trumny, krzyczałem, glinowałem się, prosiłem; chciałem trumnę i ciało zabierać, broniłem się nawet, ale niedołężnie. Jóźwik na nic nie zważał, tylko unosił mnie przez komnaty, dymem napełnione; na schodach dym był już tak gęsty, że ledwo można było oddychać. Nareszcie wydostawszy się z gmachu, złożył mnie omdlałego w pobliżu bramy na dziedzińcu.
Major i oficerowie otoczyli mnie kołem. Lekarz batalionowy dał mi jakieś sole do wąchania i to mnie na chwilę orzeźwiło. Ujrzawszy stojącego majora:
— Majorze — rzekłem słabym głosem — ratuj! Tam ona!
I wskazałem na gmach płonący, z którego już, wszystkich okien płomienne języki wybuchały. Ale w tej właśnie chwili dach przepalony zapadł się z ogromnym trzaskiem; buchnęły czarne, gęste kłęby dymu, a za nimi miliony iskier, jakby z krateru wulkanu. Zemdlałem ponownie.
Bitwa była skończona. Przeszło czterdziestu powstańców, ciężej i lżej rannych, dostało się w nasze ręce; pomiędzy jeńcami był i don Ramiro, ranny w głowę i nogę. Z naszej strony straty były znaczne: 17-tu zabitych i przeszło 30-tu rannych. Ja otrzymałem tylko mocną kontuzyę, od której pierś mi napuchła, ale lekarz nie uznał jej niebezpieczną. Zdaje się, że kiedy don Ramiro do mnie wypalił z pistoletu, w pistolecie kuli nie było: musiała się z lufy wysunąć. Kontuzyę zaś miałem od przybitki, która z tak blizkiego dystansu z nadzwyczajną siłą uderzyła.
Kiedy pochowano naszych zabitych i usypano nad nimi mogiłę, major, opuszczając zamek, nakazał spalić i resztę budowli, aby tym sposobem zniszczyć owo gniazdo bandytyzmu. Ciała zabitych powstańców kazał znieść do tych budowli, ma spalenie przeznaczonych, aby razem spłonęły i nie zarażały zgnilizną powietrza.
Muły, które zabraliśmy z zamku, rozdzielono pomiędzy ciężej rannych; na jednym jechał też don Ramiro, a i mnie się dostał muł także, aż do miejsca, gdzie zostały pozostawione nasze tabory. Kiedy odbywaliśmy z gór ten marsz powrotny, w miejscu, gdzie droga była szersza, zbliżyłem się do don Ramira, chcąc się od niego dowiedzieć o przyczynie śmierci Manueli.
— Senior capitano — rzekł do mnie — winieneś chyba twojej Madonnie, której wizerunek nosisz na piersiach, że potrafiłeś wyjść cało z tylu niebezpieczeństw; byłeś bowiem objęty jednym wyrokiem, co i Manuela.
— O barbarzyńcy! — zawołałem — więc wy ją zamordowaliście?
— Cóż w tem dziwnego? — rzekł spokojnie. — Ponieważ była złą Hiszpanką, więc musiała umrzeć.
Na dalsze moje pytania nie chciał odpowiadać.
Tegoż jeszcze dnia wieczorem stanęliśmy w Velez-Malaga, a następnego około południa w Maladze.
Generał Sebastiani bardzo był zadowolony z naszej wyprawy. Major całą zasługę powodzenia mnie przyznał w swoim raporcie. Generał w pochlebnych wyrazach wynurzył mi podziękowanie, obiecując przyton przedstawienie do nagrody. Przyjąłem to nader obojętnie; prosiłem tylko, aby z powodu mego nadwątlonego zdrowia raczył mnie na czas jakiś uwolnić od służby.
Wzięcie do niewoli don Ramira, najniebezpieczniejszego dla nas z dowódców powstańczych, oraz kilku innych dowódców band pomniejszych okryło nasz korpus wielką chwałą, ale miasto pogrążyło w żałobie. Wszystkie kobiety przybrały się czarno, a po kościołach odbywały się żałobne nabożeństwa za dusze poległych.
Generał wszystkich wziętych do niewoli kazał stawić przed sąd wojenny. Don Ramiro i pięciu innych dowódców skazani zostali na powieszenie, reszta miała być odesłana do Francyi w niewolę, wojenną.
Don Ramiro, stawiony przed sądem, złożył zeznanie krótkie, ale pełne godności:
— Jestem szlachcic. Imię moje Ramiro. Nazwiska mej rodziny nie wymieniam, bo to, uważam, do sprawy całkiem niepotrzebne, a jako dowódca oddziału, znany byłem pod nazwiskiem „El valeroso“. Stanąłem następnie na czele oddziałów powstańczych, formujących się w rożnych miejscowościach, albo walcząc w połączeniu i pod rozkazami znaczniejszych dowódców, albo prowadząc partyzantkę na własną rękę w górach Terruelu, Albaracin, Ronda i Nevada. Ile tylko złego mogłem wyrządzić wrogom mojej ojczyzny, tyle o to usilnie się starałem. O żadną łaskę nie proszę, a nawet udzielonejbym nie przyjął. Jedno mam tylko żądanie, któremu nawet nieprzyjaciel odmówić nie powienien, ażebym mógł umrzeć, dopełniwszy przepisów, jakie nam święta nasza religia katolicka nakazuje.
W dniu egzekucyi don Ramiro, przybrany w habit zakonny, posadzony na ośle przodem do ogona, prowadzony był, wraz z innymi skazanymi, przez celniejsze ulice miasta. Okna we wszystkich domach były pozamykane i kortinami zasłonięte; na ulicach, jakby miasto wymarło, nikogo prawie nie było; zaledwie gdzieniegdzie małe grupki ludzi stały. Don Ramiro, jadąc na ośle, od czasu do czasu zwracał się do nich i głośno odzywały „Uczcie się, Hiszpanie, jak słodko za ojczyznę umierać! Dobosze, idący z konwojującym oddziałem, starali się biciem w bębny słowa don Ramira zagłuszyć. Gdy orszak stanął na rynku, ksiądz, towarzyszący skazańcom, dał im ostatnią absolucyę. Don Ramiro chciał się jeszcze odezwać, ale go bębny zagłuszyły. Nastąpiła egzekucya: pięciu dowódców powieszono naprzód, a na końcu dopiero don Ramira, na balkonie corregidora miasta, jako znanego z nieprzychylności dla Francuzów. Don Ramiro do ostatniej chiwili zachował odwagę i spokojność.
Tych wszystkich scen nie byłem świadkiem. Wiedziałem o nich tylko z opowiadania.
Don Ramiro był moim rywalem i wrogiem nieprzejednanym, ale jako człowiekowi, który z największym patriotyzmem poświęcił się na usługi sprawie narodowej, nic mogłem odmówić uznania, ani zasłużonego szacunku.
Należał on do rzędu tych osobistości, które sprawie, dobijającej się o swe najświętsze prawa, nadają wzniosły charakter i podnoszą wysoko sztandar godności narodowej.
Zdrowie moje z dniem każdym pogorszało się. Wywiązała się jakaś trawiąca gorączka, której miejscowi lekarze usunąć nie umieli.
W tydzień może po opisanych wypadkach odebrałem list od matki, który mnie w pierwszej chwili ucieszył, ale, gdym się wczytał, jeszcze większym napełnił smutkiem. Matka moja miała się źle, coraz gorzej.
W parę tygodni później znowu nadszedł list do mnie, tym razem z czarną pieczęcią i pismem rotmistrza. Ujrzawszy go, poznałem cały ogrom mego nieszczęścia. Rotmistrz pisał:
„Kochany Pawle! Bolesnej ci muszę udzielić wiadomości, że twoja najzacniejsza matka, a moja najukochańsza siostra, w dniu 27 listopada, o samej północy, oddała Bogu ducha. Zgon jej był lekki, a ostatnie słowa były błogosławieństwem dla ciebie. Ja sam także coraz więcej podupadam na siłach i kruszeję. Jeżeli już masz dosyć tej wojaczki, to bierz dymisyę i powracaj do nas, żebym mógł jeszcze przed śmiercią uścisnąć ciebie i oddać ci osobiście twoją ojcowiznę“.
Data śmierci matki co do minuty zgadzała się z mojem widzeniem w zamku po-maurytańskim. Tak więc jej święte słowa, wyrzeczone do mnie przy pożegnaniu, w zupełności się sprawdziły: póki żyła, chroniła mnie od przygód jej modlitwa, a po śmierci dusza jej czuwała jeszcze nade mną i stanęła widomie, by mię od zguby ochronić.
Wiadomość o śmierci matki nie mogła korzystnie wpływać na moje zdrowie, owszem, bardzo się ono pogorszyło. Koledzy moi uznali, że jedynem dla mnie ocaleniem będzie powrót do kraju, a jeżeli już mam umrzeć, to lepiej, gdy to nastąpi na ziemi rodzinnej, aniżeli gdzieś na obczyźnie, na drugim końcu świata. Wszelkim więc swoim wpływem popierali moje podanie się o dymisyę, które jednak nie tak prędko, bo dopiero w końcu lutego 1811 r., odebrałem.
Pożegnanie z towarzyszami broni było serdeczne, a już najserdeczniejsze z poczciwym Jóźwikiem, którego dozgonnym zostałem dłużnikiem za ocalenie mi życia.
W Madrycie, dla wypoczynku, zabawiłem dni kilka. Odwiedziłem poczciwego doktora, który z całą rodziną przyjął mnie, jak to mówią, z otwartemi rękoma. Badając moją chorobę, długo się namyślał, nareszcie wyrzekł, że u mnie jeszcze bardziej chora dusza, aniżeli ciało, i niema na to innego lekarstwa, tylko czas jeden, który uspokoić ją może.
Marykita przez te kilka miesięcy, w ciągu których jej nie widziałem, bardzo wyładniała i spoważniała. Ostatniego wieczora rzuciła mi pytanie:
— Dlaczego ty ciągle taki jesteś smutny?
— Wiesz przecie — rzekłem — że straciłem matkę.
— Ach! musi to być straszna boleść matkę utracić — i rzuciła się na szyję swej matce, namiętnie ją całując, jakby chciała, tym sposobem dowieść, że pragnie ją przy sobie jak najdłużej zatrzymać, — potem, zwracając się do mnie:
— Więc pocóż tam jedziesz, Pablo, kiedy już matki nie masz? Zostań lepiej tu z nami. Będzie ci weselej. Tam nikt na ciebie nie czeka, a my tu, aby cię pocieszyć, otoczymy cię najserdeczniejszą przyjaźnią. Będziesz, jakby wśród własnej rodziny.
Tłómaczyłem jej, jak mogłem, powody, które mnie do powrotu do kraju zmuszają.
— No! to przynajmniej daj słowo, że niedługo do nas powrócisz.
— Nie, moja Mjarykito, już nie powrócę. Dziś, choć z boleścią serca, ale ostatni raz cię tu pożegnam.
— Ach! jaki on niedobry! — rzekła, zwracając się do rodziców. — My go tak pokochaliśmy, a on chce, nas na zawsze porzucić.
To powiedziawszy, tak się roztkliwiła, że niemało czasu upłynęło, zanim łącznie z rodzicami potrafiliśmy ją uspokoić. Obiecałem jej tylko, że, skoro wrócę do kraju, zaraz do niej pisać będę i o sobie doniosę, czego też dopełniłem, ale nie wiem, czy list mój ją doszedł, bo na nim się nasza korespondencya zakończyła. W kilka lat później dowiedziałem się, że Marykita zrobiła świetną partyę i że jest szczęśliwa.
Podróż z Madrytu w tej epoce nie, była tak bardzo bezpieczna, ale udało mi się bez żadnej przeszkody dotrzeć do San Sebastiano. W tem mieście wypadł mi ostatni nocleg na ziemi hiszpańskiej.
W oberży, w której się zatrzymałem, spotkałem się najniespodziewaniej z don Enrikiem. Ucieszyliśmy się sobie bardzo.
— Skądże się tu zjawiłeś, don Pablo? — zapytał.
— Wziąłem dymisyę i wracam do kraju.
— A to ci winszuję. Nie mogłeś nic mędrszego uczynić, jak opuszczając to piekło rozkiełznanych ludzkich namiętności, bo to, co się dotąd tu działo, jest niczem w porównaniu z tem, co jeszcze nastąpi. Przekonasz się kiedyś o prawdzie słów moich, że najdalej za lat parę ani jedna noga francuska na ziemi naszej nie zostanie, a wtedy Hiszpania odrodzi się, jak Feniks, z popiołów.
Potem mię zapytał, czy znowu gdzie jakich ran nie otrzymałem.
— Ech! to długa historya — rzekłem.
— A ja jednak chętnie jej posłucham, jeżeli tylko raczysz mi ją opowiedzieć.
Opowiedziałem mu więc całą historyę mojej miłości, z wszelkimi szczegółami, od początku aż do ostatniej katastrofy.
— Z tego wszystkiego widzę — rzekł, gdym skończył — żeś się podobał donnie Izabelli i chciała cię dla siebie zatrzymać, a przyjaciółkę rzucić w objęcia don Ramira. To się często tu u nas praktykuje. Ale widać, mój Pablo, że ty i Manuela nie musieliście być sobie przeznaczeni, kiedy nie mogliście się z sobą połączyć, być może nawet, że i lepiej się stało, bo, o ile z opowiadania twego osądzić mogłem, charaktery wasze nie odpowiadały sobie. Jej ognisty, twój więcej umiarkowany, zupełnie jak natura i klimat krajów, w których się urodziliście. Tobieby było w Hiszpanii za gorąco, za duszno i za ciasno między jej górami; tęskniłbyś do pól rozległych i do rzeźwiejszego powietrza. Jej byłoby znów za zimno pod waszem ołowianem niebem, za tęskno śród monotonnych płaszczyzn. Na każdym kroku brakłoby jej pięknej Huerty z okolic Segorbii i gór, owianych ciepłem, przezroczystem powietrzem. Oboje czulibyście się nieszczęśliwi; ona, by nie przeżyła, twego zobojętnienia, a ty miałbyś sobie do wyrzucenia, żeś jej nie potrafił uczynić dość szczęśliwą. A tak, umarła — boleść czas złagodzi, a pozostanie ci jedno może z najmilszych wspomnień w twem życiu.
Na drugi dzień, około południa, przebyłem rzeczkę Bidassoę i znalazłem się w granicach Francyi. W połowie maja stanąłem w domu, gdzie powitałem rotmistrza, który przez te lat kilka mocno podstarzał i wiele stracił na dawnej swej energii. Bardzo mi się ucieszył; chciał mnie zaraz wszędzie oprowadzać i wszystko pokazywać, alem się wymówił tem, że przedewszystkiem muszę odwiedzić grób matki i złożyć na nim łzę synowską, wraz z gorącą modlitwą.
W rok po moim powrocie do kraju nastąpiła kampania rosyjska. Jako wojskowy, powołany znów zostałem do służby. Będąc już zdrowym, zaraz na pierwsze wezwanie stawiłem się pod sztandar narodowy. Ponieważ wojska nasze, dotąd walczące w Hiszpanii, stamtąd odwołano, przeto i Jóźwik powrócił do kraju.
Mnie się udało następnie przeprowadzić go do mojego pułku w stopniu sierżanta, bo się pisać i czytać nauczył. Odbyliśmy całą kampanię razem, a w rejteradzie, z Moskwy, zasłaniając przeprawę szczątków naszej armii przez Berezynę, obadwaj ranni, dostaliśmy się do niewoli.
Niewola trwała lat kilka. Powróciwszy z niej, osiedliśmy na rodzinnym zagonie, ale nie zastaliśmy już: ja — poczciwego mego rotmistrza, Jóźwik zaś starego swego ojca. Śmierć obydwóch zabrała.
- ↑ garbanzo (hiszp.) – ciecierzyca.
- ↑ vino musanexo (zniekształcony hiszp.) — prawdopodobnie mowa o vino más añejo, czyli po prostu bardzo starym winie.