Markiza Pompadour/Rozdział XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Markiza Pompadour
Podtytuł Miłośnica królewska
Rozdział W ermitażu Fontainebleau
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Vernaya Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Stanisławów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XVIII.
W ermitażu Fontainebleau.

Pani de Pompadour od wczoraj bawiła w Fontainebleau. Nie było tu tego przepychu, jak w innych pałacach tej zbieraczki dóbr ziemskich, ogarniętej gorączką budowania zamków miłości dla siebie i dla króla, jak naprzykład w Crécy, kupionem za 650.000 liwrów, imponującem cudami otaczającego gmach parku, w Celle, Compiègne, lub Choisy, wszędzie gdzie jej ręka do olbrzymich sum kupna dołączała podwójne, lub potrójne wydatki na przeróbki i ozdoby starych siedzib arystokratycznych. Fontainebleau, jakkolwiek piękne, nie dorównywało zgoła dźwiganemu dopiero zamkowi Belle-vue, gdzie na terenach, wybranych jej estetycznem okiem, pracowało spiesznie 800 robotników, kładąc fundamenty do wspaniałej budowli w głębokości 120 stóp pod ziemią.
Eremitaż w Fontainebleau służył, jak mówiono żartem w owych czasach — tylko do podania Ludwikowi XV. dwóch świeżo ugotowanych jajek podczas wycieczek z faworytą i mieścił dla tego celu wielkie przybudówki gospodarskie i bajecznie drogie kurniki. Był to uroczy dom jednopiętrowy o niewielu apartamentach dla króla i jego miłośnicy, z wielką jadalnią na piętrze i zbiorem starożytności. Czasami zresztą zwoływana była tu Rada ministrów.
Markiza de Pompadour, kiedy znużył ją zgiełk Wersalu, gdzie otoczyła się etykietą, godną dworu królowej, lubiła niekiedy wypoczywać w tem ustroniu, a właściwie nie tyle wypoczywać — gdyż nigdy nie zażywała wytchnienia naprawdę — ile obmyślać w cichości nowe plany polityczne, lub wykonywać prace artystyczne, gdyż jak wiemy, zajmowała się malarstwem i trudną sztuką rytowniczą. Tu, pragnąc się skupić, była niedostępniejsza jeszcze dla ludzi mocą nakazu, wydanego służbie i wartom, niż na zamku Wersalskim.
Tym razem jednak przygnała ją tutaj — i oczywiście samą, nie w towarzystwie króla — osobliwa przyczyna: chęć ukojenia bólu, który jej sprawił, zresztą nie po raz pierwszy, jej ukochany Ludwik.
Pierwsze upojenia miłości Króla, gdy oczarowany przez nią był nad wyraz wylewny i czuły, wprost z trudem rozstawał się z nią na godzinę, lub dwie, niemal nie widział innych kobiet, niechętnie zezwalał odrywać się od niej nawet przez obowiązki pozycji monarszej, nie dopuszczał do swoich uszu złośliwych podszeptów o markizie i gotów był czynić wszystko, czego chciała — przeszły dość rychło. Faworyta zrozumiała, że — jakkolwiek Król zawsze ulega jej urokom — to przecie musi codzień zdobywać jego serce na nowo, stać czujnie na warcie między nim a jego Nudą, lub nową pokusą, oczarowywać go proteuszową zmiennością. Stąd owa konieczność ukazywania mu się w coraz to innej postaci — mus nieustannej gry w życiu, niby na deskach teatralnych, obmyślania nowych kostjumów, w czem okazała smak i pomysłowość nielada: to jawiła się przed nim w sukniach sułtanki, jak ją wymalował Van Loo, to przybierała strój sielankowy stylizowanej ogrodniczki, to występowała w szatach greczynki, wprowadzając je na scenę teatru Wersalskiego wbrew przesądom pseudo-klasycznym epoki, wystawiającej Grecję w krynolinach, to prezentowała się w „dezabilu“, kopiowanym z obrazów Watteau.
Długo była zwycięzką w tem wynajdywaniu coraz to nowych oszołomień, ale — musiała zdać sobie z tego sprawę — z czasem grunt, na który wstąpiła torem miłośnicy królewskiej, coraz wyraźniej przybierał cechy wulkaniczne. To o jej uszy obijało się, że jej największy obecnie wróg na dworze, ceniony od lat wielu i zaufany doradca królewski, minister d’Argenson, zamierza narzucić Ludwikowi inną faworytę, że kandydatkę na nią już upatrzył w młodziutkiej pannie Charlocie-Rozalji de Romanet, narzeczonej de Choiseula, a król spojrzał już nieraz na dziewczę z westchnieniem platonicznego kochanka. To niedawno doznała wstrętu i obrzydzenia do ukochanego Ludwika, kiedy Król upił się aż do nieprzytomności — wprawdzie raz jedyny — a jej przyjaciółka margrabina d’Estrades, która odprowadziła go do jego pokojów, ze łzami w oczach opowiedziała jej, że Król w jakimś ciemnym korytarzu zadał jej gwałt. Wprawdzie rzecz wydawała się czemś zgoła innem: brzydka pani d’Estrades raczej sama najpewniej narzuciła się królowi, a ten będąc zgoła nieprzytomnym, nie bardzo odpowiadał za to, co czynił. Lecz markiza doznała ukłucia raczej w poczuciu godności własnej, niż w sercu, czuła się zmrożoną wobec Króla, równocześnie kryjąc na dnie duszy do czasu pomstę nad fałszywą przyjaciółką, do której zalecał się pan d’Argenson, układający wspólny z nią spisek przeciw potędze markizy.
Ale oto zaszedł wczoraj fakt, który ukłuł ją już w samo serce, zabolał do żywego, zarazem jako kobietę, drżącą o miłość swoją, jak i władczynię, dbałą o potęgę. Powód do zazdrości splótł się ze zniewagą dla dumy ludzkiej. Zraniło ją i upokorzyło, że król powstał wczoraj od obiadu, spożywanego w kółku zaufanych kilku osób i przechodząc obok pikantnej panny d’Amblaimont — włożył jej za gorset, między zdobiące wydekoltowaną pierś kwiaty, bilecik. Byłaby tego nie spostrzegła — tak zręcznie to uczynił — ale dziewczę, którego naiwna cnota słynęła, jako rzadkość na dworze, spłonęło, niby róża purpurowa, ręce założyło za siebie, i bilet wypchnięty oddechem, wypadł na posadzkę. Król-figlarz zniewolony był podnieść dokument poselstwa Amora — zarumienił się przytem, jak żak, schwytany na psikusie w szkole — zerknął na markizę niespokojnie i ukrył pismo za kamizelką.
Pociągnęła go we framugę okna:
„Powiedz otwarcie, Najjaśniejszy Panie, że ci już... zawadzam.“
To „Najjaśniejszy Panie“, niezwykłe w cztery oczy, brzmiało wyrzutem. Ludwik był zaaferowany. Patrzył na nią zezem, pragnął „wypadek“ obrócić w żart i nieszczerym głosem ozwał się, ujmując ją za obie ręce:
„Czy naprawdę nie rozumiesz, Żanetto, że zrobiłem to umyślnie tak, abyś ty widziała? Chciałem pobudzić cię do zazdrości!“
Rozumiała, że kłamie. I jeszcze mocniej upadł tej chwili w jej oczach.
„Na co budzić zazdrość tam,“ rzekła, patrząc nań pełnemi smutku oczyma, „gdzie ma się pewność bezgraniczną posiadania miłości?“
„A bo... bo...“ jąkał się, „ostatniemi czasy ta twoja miłość stała się... zbyt zimna.“
Oblała się rumieńcem. Rana, którą jej zadał, zagłębiła się przez cios zdwojony. Nie rozumiał, czy nie chciał rozumieć? Toć przecie tylko oszczędzała jego zmysły, broniąc mu pieszczot, których nadmiar wywoływał w nim otępienie duszy i słabość ciała. Nadto — broniła się sama tej prawdzie — gwałt, który zadawał swoim stępionym zmysłom i jej niezbyt gorącemu temperamentowi, aby utrzymać uciechę stale na wysokim poziomie, wbrew odmowie własnych nerwów, wbrew jej szwankującemu zdrowiu — czynił go chwilami odpychającym w jej oczach. Natura sprzeciwiała się nieumiarowi chciwych upojenia podrażnień. Ona-ż to była winną?
Zadraśnięta, nie odpowiedziała nic na ten niesprawiedliwy zarzut. Czyż kobieta mogła się bronić przed nieświadomością samca?... Rzekła tylko z uśmiechem, kryjącym ból:
„Pozwól mi odpocząć przez trzy dni w Fontainebleau. Wrócę taką, jak kiedyś... na początku. Dobrze?“
„Dobrze!... Będę... tęsknił.“
Widziała ze spuszczenia oczu, że kłamie. Zawstydzona jego fałszem rzekła:
„Jadę zaraz!“
„O! skąd ten pośpiech?“ próbował ją ułagodzić.
„Muszę przeczytać doniesienia poselskie, aby... zaoszczędzić Ci czasu i trudu, Miłościwy Panie. Przesłano mi drogą okólną cały manuskrypt o nastrojach dworu pruskiego. Horyzont zaciemnia się w Europie. Fryderyczek coś knuje...“
Mówiła prawdę. W powietrzu europejskiem czuć było powiew zrywającej się burzy. Wojna siedmioletnia już kłuła się w łonie czasu. Imię Fryderyka pani de Pompadour wymawiała zdrobniale przez złośliwość — płaciła mu zaocznie za zasłyszane zdanie króla Pruskiego o niej: „Nie znam jej!“ — w tem zdaniu mieściła się wzgarda. Markiza pragnęła zorjentować się, czy nie będzie to tylko zemsta jej animozji prywatnej, jeżeli przeciw tej świeżo rosnącej w Europie potędze Pruskiej Francja sprzymierzy się ze swoim odwiecznym wrogiem — Austrją, czy raczej będzie to nakaz rozumu politycznego danej chwili, jedynie miarodajny.
Ludwik XV. już poziewał:
„A! a!... to ciekawe... Jedź — studjuj — będę ci wdzięczny, jak zawsze, że dzielisz ze mną troski Francji i tronu.“
Dygnęła... odchodząc, rzuciła półgłosem pytanie, w którem tkwiła żałosna prośba:
„Jednak jutro, lub pojutrze, śród dnia... przyjedziesz do mnie, Ludwiku?“
Nie dosłyszał, lub nie chciał dosłyszeć tej prośby:
„Jutro — nie... Jadę przecie na polowanie, na które nie chcesz mi towarzyszyć, skoro wybierasz się do Fontainebleau. A pojutrze będę odpoczywał... Zobaczymy się popojutrze, kochanie“
Złożył niedbały pocałunek na jej ręce i powrócił do stołu.
Markiza odeszła zaraz. Wyjechała tegoż dnia...

I oto nazajutrz siedziała w swoim saloniku w Fontainebleau — już po przestudjowaniu nocą epistoł posłów Francji — zajęta wcale czemś innem, niźli dyplomacją państwową. Zajmowała się dyplomacją kobiecą. Myślała o tem, że może Ludwik — jak to już bywało — po chwilowem poróżnieniu się z nią, zjedzie do niej z polowania na śniadanie, aby uczynić jej miłą niespodziankę. Włożyła nowy strój, oczekujący zdawna w Fontainebleau na jej kapryśną łaskę. Pragnęła być piękną dla Króla.
Miała na sobie tę suknię, w której malował ją później Latour. Tylko on potrafił pastelami oddać tak dokładnie białość i miękkość atłasu, blask zdobiących go haftów złotych, delikatność barw różowych i fijołkowych wyszytego kwiecia, które zdaje się tchnąć zapachem ogrodów z portretu, choć jest tylko malowaniem, naśladującem upiększenia sukni. Białe zarysy rąk wysuwały się z szerokich rozwartych rękawów; ponętnie wyglądały stopy, obute w rożowe pantofelki.
Najwierniejsza jej kamerystka, powiernica do końca życia — bodaj jedyna, która nie zdradziła nigdy swej władczyni wzamian za otrzymane łaski — madame Hausset aż klasnęła w ręce z uciechy, patrząc na ten ideał wdzięku i gracji.
„Król nie oderwie oczu od tych czarów!“ rzekła.
„Łudzisz siebie i... mnie!“ odparła melancholijnie markiza. Nawet przeciętny mężczyzna gotów jest zawsze w innej uznać piękniejszą, ponieważ jest inna. Cóż dopiero Król, który się nudzi?!“ dodała sentencjonalnie.
„Zostaw mnie samą, droga pani Hausset!“ poprosiła.

Zostawszy sama, wstrząsnęła rozpaczliwie głową, z której wywinął się lekki obłok pudru. Trzymała w ręku nuty — uczyła się z nich nowej pieśni dla rozrywki Króla. Ale w tej chwili oczy jej ledwo prześlizgnęły się po nutach — ręka bezwładnie opadła. Obnażony łokieć wsparła na konsolce z różowego marmuru. Z po za atłasu sukni wyglądało obicie fotela, na którym wyhaftowany był według jej wskazówek pochód wieśniaczek. Śród przepychu jakże niekiedy zazdrościła szczęściu! W pobliżu na kanapie leżała gitara — sięgnęła po nią i ręką jej wydobyła ze strun urwany ton, niby jęk jej serca. Obok na stole leżały książki, oprawione w bogato złoconą skórę „Henrjada“ Woltera, grube tomy Kronik, z których uczyła się historji Francji i Europy, nadto jakieś druki Elzewirów, gdyż czuwała nad podniesieniem typografji francuskiej na wzór niemiecki. Śród rękopisów stał globus astronomiczny — pociągały ją chwilami tajemnice nieba. Jednak bardziej porywała ją sztuka, czy stosowana do mebli i budownictwa: toć była współtwórczynią stylu Rococo! — czy wyrażająca się w snycerstwie, malarstwie, miedziorytnictwie — otaczały ją w tem ustroniu świetne wzory i jej własne rozpoczęte prace. Na wytwornem biórku nieopodal leżały dokumenty dyplomatyczne, złocone tomiki poezyj, drobno zapisane arkusiki — pisywała przecie nieraz sześćdziesiąt listów dziennie, znajdując jeszcze śród tylu zajęć, czas na przesłanie panu Poisson pozdrowienia „córki“, bratu — mądrej rady, przyjaciółkom — kilku słów uprzejmych, zaufanym znajomym — wskazówek postępowania, obliczonych na wpływy dalekie swego régime’u, ludziom talentu — zachęty, podziękowania, idei pracy, zamówień, komplementu.
Ale obecnie w tem otoczeniu z umiłowanych przedmiotów, harmonizujących z jej artystyczną duszą i świadczących o jej niesłychanej energji — czuła się nad wyraz smutną, wyczerpaną wbrew wszelkim wysiłkom. „Twoja miłość jest zbyt zimna!“ — wczorajsze słowa Ludwika brzmiały natrętnie w jej uszach. I nie miała na ustach tego czarującego uśmiechu wesela, który uchwycił tak genialnie Latour dla pamięci wieków — na wargach jej ślizgał się gorzki uśmiech beznadziei...
W pokoju panowała cisza...
Wspaniały wyżeł angielski drzemał na dywanie pod piecem. Nagle drgnął — otworzył oczy — nasłuchiwał...
Pani Hausset stanęła na progu.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.