Markiza Pompadour/Rozdział XXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Markiza Pompadour
Podtytuł Miłośnica królewska
Rozdział Potrzask na ptaki
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Vernaya Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Stanisławów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XXIV.
Potrzask na ptaki.

Ale nadszedł — nadejść musiał — moment, kiedy organizm pani de Pompadour rzekł swoje stanowcze „veto“ miłości, jeżeli nie ze względu na wiek (boć miała lat zaledwie trzydzieści), to z uwagi na wyczerpane nieustannym trudem i wiecznym niepokojem nerwy, stargane wysileniem zmysłów organy, a zwłaszcza niedomagania na tle kilku operacji, którym podlegała, celem zapobieżenia owocności związku z Królem: miłośnicy królewskiej nie wolno było zostać matką bez ryzyka straty swego stanowiska. Nadto podkradała się coraz natrętniej tajemnicza choroba, która w dzieciństwie wywoływała lekkie krwotoki i przemijające kaszle po zaziębieniach, teraz ujawniająca się częstszemi tego rodzaju objawami i podkopująca jej heroiczny organizm. Doktór Quesnay, zapytywany przez nią w sekrecie — gdyż długo ukrywała te przypadłości — kiwał zagadkowo głową, ale doradzał jej odpoczynek bezwzględny, surową dyjetę i mleczną kurację. Rozumiała także z jego napomknięć, że na czas długi winna strzedz się natarczywości miłosnej Króla, póki nie ustaną fizjologiczne anomalje, wywołane sprzeciwem życia naturze kobiecej. Zagłuszała jednak w sobie nakazy rozsądku, gdy dnia pewnego spostrzegła tamę odzewnątrz...
Księżna de Brancas zastała ją pewnego dnia w ataku histerycznym. Pani Hausset załamywała ręce, czując się bezradną wobec boleści, której przyczyn markiza nie chciała jej powierzyć. Księżna, uspokoiwszy markizę kroplami walerjany, wydobyła z niej nareszcie okrutną tajemnicę. Oto dnia poprzedniego Król opuścił łoże faworyty, uskarżając się na gorąco i przełożył spędzenie połowy nocy w niedogodnej pozycji na kanapie ponad blizkość z nią.
Markiza zalewała się łzami:
„Rozumiesz?! Gorąco — to pozór! Powodem właściwym jest chłód! Obrzydłam mu — stałam się wstrętna... Rychło wyszczują mnie z Wersalu. Co robić?! co robić?! — radź moja droga. Dziś czy jutro narają mu nową faworytę — on zawsze jeszcze jest młody! — a ja dostanę odprawę!“
Doświadczona, starsza o lat dziesięć od niej księżna de Brancas zamyśliła się głęboko. Wreszcie rzekła:
„Żanetto! Wejrzyj w siebie z całą powagą i odpowiedz mi szczerze: czy chodzi ci głównie o miłość Ludwika?...“
„Nie rozumiem: chodzi o wszystko! Wejść na szczyt i zejść na dno... to okropne! Być wczoraj jawną faworytą, jutro odrzuconą jawnie — to znaczy ujrzeć miast schylonych, choćby przymusem (może najwięcej przymusem), głów hołdowniczych ziejące śliną pyski. Widzisz! — patrzę na rzeczy chłodno... Nie chodzi mi o przepych — o bogactwo — Ludwik nie zostawi mnie w nędzy — ale wiesz dobrze!... z pewnemi wyjątkami, do których ty należysz, arystokracja skrycie mną gardzi, jako parweniuszką, jutro wyszydzi mnie jawnie, gdy będę zdegradowaną. Lud... ach! ten lud, który zawsze szuka winowajcy swojej niedoli na szczytach — znajduje go łatwiej w doradczyni Króla, niż w dziedzicznym monarsze. Ten lud nienawidzi mnie — choć czynię wszystko, co mogę, aby stać się mu miłą i pożyteczną — jutro pozbawiona tarczy miłości królewskiej i strącona ze szczytu władzy będę dlań przedmiotem pośmiewiska... ten lud gotów będzie rozszarpać mnie — drżę przed jego pomstą! Stanę się ofiarnym kozłem wszystkich błędów monarchji. Lud nie sądzi, ale osądza. A ci, którym moc moja zamyka dziś potwarcze usta strachem Bastylji, jutro przemówią i rozżegną nienawiść ludu — przedewszystkiem przeciw mnie. I ty się pytasz, o co mi chodzi?!“
„Rozumiem!“
„Ale to nie tylko to... Nie ambicja — nie bojaźń o życie — każą mi czepiać się tej z takim trudem zdobytej władzy — urzeczywistnionego snu dzieciństwa... Nie o to chodzi, że moje rozpryśnięte marzenie — to już nicość zupełna przed śmiercią jeszcze... Ale wierzaj mi, droga księżno — że mi żal tych stu rozpoczętych, niedokończonych jeszcze prac dla dobra Francji... Pomyśl tylko o dźwigniętym przezemnie przemyśle porcelanowym!... Kto pchnął w ruch zakłady w Menney, Volleroy, Chantilly? Kto pomyślał przedemną, że narodowa porcelana Servska przeciwstawia się zwycięsko saskiej? Kto wypieścił Sèvres? — wszkaże byłam kupującą i sprzedawczynią, aby nauczyć Francuzów szacunku dla własnego przemysłu!... A czym nie rzuciła idei Szkoły Wojskowej — czy całego dochodu rocznego, acz zarzucają mi chciwość i rozrzutność, nie poświęciłam na ten cel dla dobra armji francuskiej? Kto, jeżeli nie ja, wbrew głupocie cenzury, wbrew gniewom fanatyków i świętoszków, popiera piśmiennictwo, pielęgnuje wolnomyślną Francję, rozdzierającą okowy przesądów?... I wszystko to rzucić mam? — patrzeć na to, jak owoce prac moich będą niweczone — nie dokończyć tego, co będzie sławą Francji i obroną mego imienia wobec surowości historji względem kochanek królewskich — spalać się w energji, nie mającej zastosowania. Być pewnego dnia „prawie wszystkiem“ i naraz obrócić się w niewątpliwą nicość!...“
Księżna de Brancas pełna zachwytu patrzyła w roziskrzone oczy markizy, słuchała tego rozhukanego potoku wymowy.
„Jestem szczęśliwą, że tak mówisz. Albowiem jeżeli ci nie chodzi o... miłość Króla...“
„Jakto?!... O jego serce — zawsze!“ przerwała markiza.
„Ale nie o zmysły?“
„Nie!“ rzekła po pewnem wahaniu markiza.
„Doskonale!... Jeżeli ci chodzi raczej o wszystko inne, niż o jego zmysły, to... mam radę dla ciebie. I wysłuchaj mnie, Żanetto, mądrze — bez żalu do mnie, jeżeli myśl moja nie trafi ci do smaku.“
Pani de Pompadour wlepiła w mówiącą wylęknione oczy. Księżna, czyniąc nacisk na każdem słowie, wyrecytowała śmiało:
„Za—bij śmiesz—ną za—zdrość ko—bie—cą! Nie dopuść faworyty, dając mu kochanki!...“
Pani de Pompadour pobladła.
„To upokorzenie!“ rzekła cicho.
„Nie! To ustępstwo wobec zmysłów mężczyzny dla zachowania serca króla i... władzy nad Francją.“
„Czy serce nie pójdzie za zmysłami?“
„Czyń sama mądry dobór.“
„To... podłe!“
„Zachowanie władzy nad Francją nie może być podłością.“
„Sofizmat!“
„Mądrość życia!“
„Sposób bolesny...“
„Jedyny!“
„Niemożliwy, księżno!“
„Raczej konieczny, markizo!“
„Okrutnie trudny.“
„Nie dla twojej mądrej główki, Żanetto. Uczynisz wszystko z taktem.“
„W rzeczach stanowiących wcielenie nietaktu?“
„Winne są zmysły męzkie.“
„Potępione będzie serce kobiety.“
„Historja potępia tylko niepowodzenie.“
„A więc zdobędę się na triumf!“ westchnęła markiza.

W rezultacie powyższej rozmowy pani de Pompadour zakupiła przez zaufaną osobę taksatora sądu, pana Châtelet, nieopodal Wersalu śliczny domek z ogródkiem na imię nieistniejącego pana J. N. C. Cremers i umeblowała go wytwornie.
Ten dom z ogródkiem zyskał historyczne imię „Park jeleni“, gdyż dokoła szerzył się park, w którym błąkały się jelenie, zamieszkujące sztuczną grotę, ocienioną przez rozłożyste dęby. Ale historyczniejszą i bardziej charakterystyczną stała się druga nazwa domku: „Le trébuchet“ — czyli potrzask na ptaki, albowiem tu znajdowały kolejno przytułek młode dziewczątka, lub kobietki, które z początku sama pani de Pompadour, później z ramienia jej lub z własnej inicjatywy, powiernicy królewskich żądz chwytali na przynętę wygód i dobrej zapłaty dla pewnego wielkiego pana, pragnącego nasycić swoje zmysły. Ofiarom lekkomyślności i chciwości własnej, lub psujących niedoświadczone dusze namów, nie nazywano imienia wielkiego pana, który raczy się zniżyć do nich, lub — jak zdawało się swoistej dumie tych „ptasząt“ ludzkich — podnieść je do siebie; kuszonym wystarczało, że odwiedzi je tutaj dyskrecjonalnie książę, lub „wielki magnat z Polski“, przyczem nie wolno im badać, kim mógłby być, ani rozgadywać o tej wizycie — za to płacono hojnie złotem. Łowczym, któremu ułatwiono łowy, jak to zwykło się dziać na polowaniach monarszych, był oczywiście sam Król Ludwik XV., który przybywał tu rzekomo dla oględzin ulubionych jeleni, a wypoczywał w domku, gdzie oczekiwała go dyskretna i zaufana służba, usuwająca się do kuchni, i wyglądało tęsknie znajdujące się w stroju haremu wschodniego w rozkosznej sypialni śliczne stworzonko, marzące o nieznajomym księciu.
Jest oczywiście sporo przesady w tendencyjnych opowieściach pamflecistów owej epoki i późniejszych historyków Rewolucji, którzy skromny z wyglądu domek odmalowali jako pałac, względnemu zbytkowi wnętrza nadali rysy sułtańskiego seraju, a ilość jego mieszkanek i częstość odwiedzin królewskich zolbrzymili, tworząc na ten temat liczne baśni i legendy. W istocie rzeczy Ludwik XV. bywał raczej lubieżny, niż był temperamentowy — nie posiadał w sobie tej wrzącej krwi afrykańskiej, która potrzebną była do sprostania wszystkim wymysłom na temat Petite maison“ w „Jelenim parku“. Ale dom ten odegrał rolę konduktora dla jego namiętnostek, stanowił dogodny kanał dla spławu królewskich zachcianek, a równocześnie, gasząc szybko iskry pokusy i zadawalniając nagle kaprysy zmysłów — był w myśl planów markizy pancerzem przeciw jego zamiarom zaopatrzenia się w nową faworytę. Ta, która zdobyła to stanowisko ostatnio — markiza de Pompadour — okazywała się podwójnie cenną: pełniła swoje obowiązki ministerjalne, do których wdrożyła się rozumem i doświadczeniem, szanowanem przez króla i... nie przeszkadzała mu wzorem zwykłej zazdrości kobiecej w dogadzaniu swoim potrzebom Don Juana na tronie. Przeciwnie — była aż tak mądrą, że sama im dogadzała dyskretnym wyborem i poświęcającem siebie usunięciem się w porę. Sparaliżowała w ten sposób wszystkie zabiegi otoczenia, które starało się narzucić królowi nową faworytę. Staraniem markizy było, aby kąsek“ podrzucony przez nią królowi, był możliwie bezimienny, tak niewysokiej rangi co do kultury duszy, iżby zmysłowa igraszka nie przeszła w przywiązanie serdeczne, — myśl uczynienia najmilszej z ofiar chuci faworytą nie mogła nawet na moment błysnąć monarsze; starała się zarazem, aby ów „kąsek“, oceniany pod specyficznym kątem widzenia, był tak pociągający, tak apetyczny, iż przewyższał to wszystko, co intryga dworska podsuwała mu najpiękniejszego i najbardziej utytułowanego na dworze, jako zastępczynię faworyty, która przestała być miłośnicą. Mnogością ślicznych rywalek, służących za rozrywkę królowi, zmienianych w momencie przesytu, odsunęła groźny cień rywalki w miłości i władzy, nie dając mu wcielić się w żywy kształt.

Zarzućmy dyskretną zasłonę na igraszki Ludwika w „tej pułapce na ptaki“ i nie badajmy schodzącej w niziny dróg cynizmu i upokorzeń moralnych duszy markizy, stwardniałej podczas zastawiania królowi tych nieprzystojnych uczt „miłości“. Nie sądziła króla, może w myśl tej ostrożnej rady, którą wypisywała w liście do brata, bawiącego we Włoszech: „Nie pisz mi nic złego o władcach; mają oni zawsze swoje zalety“ — dodając na uboczu: „Listy pani de Pompadour mogą być zawsze otwarte, gdyż są ciekawe dla obcych“. Ale czy sądziła siebie? — człowiek przyzwyczaja się do swego „ja“, jakiemkolwiek jest, i znosi je cierpliwie; spostrzegamy swój pierwszy fałszywy krok, ale dalsza droga błędna już nas nie razi.
Nie interesują nas tu objekty zabaw króla, choć z pewnością zasługiwała na sympatję ta dzieweczka, która z zapomnianego przez Króla przy zmianie kostjumu „błękitnego sznura“ i z listów, wypadłych mu z kieszeni, powzięła podejrzenie, że jej wizytatorem był sam Król i kiedyś po zamachu nań Damiensa padła mu do stóp ze słowami:
„Jesteś Królem całego państwa, ale to nie znaczyłoby nic dla mnie, gdybyś nie był zarazem królem mego serca. Szalałam z rozpaczy, gdy chciano cię zamordować.“ Ten krzyk zatrzymał Króla podczas spaceru. Dokoła byli ludzie. Ludwik objął dziewczynę, aby ją uspokoić. Uspokoiła ją następnie łacniej policja, umieściwszy na pewien czas w domu obłąkanych i przy wypuszczeniu udzieliwszy przestrogi, że można tam powrócić...
Musimy wszelako kilka słów poświęcić innej z mieszkanek „Jeleniego parku“ — soczystej Irlandce, w stylu Rubensowskim, pannie Murphy, pieszczotliwie zwanej „Morphil“, którą Król zajął się tak płomiennie, że aż Nuncjusz papieski uznał za stosowne donieść Watykanowi, iż „Sułtanka bodaj ustąpi z dworu wobec nowej gwiazdy“. Była to pomyłka. Sama pani de Pompadour odnalazła ten rubensowski typ o miękkiem, pełnem dołeczków ciele, z uśmiechającemi się szelmowsko oczętami — wyniosła z nizin fabrycznych — wypolerowała jako tako naukę tańca, zdobytą fenomenalnie prędko przez zgrabne nóżki — zarekomendowała małą malarzowi Boucher, jako model, i ukazała ją Królowi na obrazie o treści biblijnej, nabytym dla Królowej, jako jedną z postaci w grupie kobiet, dążących na Paschę do Jerozolimy. Król stracił głowę z zachwytu — zapytywał: czy coś podobnego istnieje w naturze?“ — markiza odpowiedziała z uśmiechem: „zdaje się!... zresztą sam się o tem przekonaj!“ — i odwiozła go do „Jeleniego Parku“. Ludwik wszedł — zastał małą Irlandkę, która zadała mu naiwne pytanie: „Czy pan jesteś tym księciem z Polski, na którego mam tu czekać?...“ W tej chwili usłyszał odjeżdżający powóz markizy i... zrozumiał, że mu dano godzinkę czasu do sumiennych oględzin modelu Boucher’a.
Tak się to zaczęło. Król znalazł, że Markiza jest zachwycająca w nowy sposób i... przez kilka tygodni odwiedzał prześliczną Irlandkę, póki się nie znudził. Oczywiście sekret został wyszpiegowany — i rozchodził się na dworze w sekrecie...
Ze sprawą Irlandki wiąże się w naszej powieści sprawa d’Allegre’a, drugiej ofiary Markizy de Pompadour — po panu Latude.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.