<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmondo De Amicis
Tytuł Marokko
Wydawca Filip Sulimierski
Data wyd. 1881
Druk Redakcya Wędrowca
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. Marocco
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Na Sebu.

Było to w samo południe piątego dnia po naszym wyjeździe z Fez, gdy po pięciugodzinnéj jeździe przez cały szereg dzikich, pustych dolinek, wjechaliśmy powtórnie do wąwozu Beb-el-Tinka, i po przebyciu go po raz drugi ujrzeliśmy przed sobą olbrzymią równinę Sebu, zalaną światłem białawém, gorącém, nieubłaganém, na samo wspomnienie którego krew mi do głowy uderza. Wszyscy, oprócz posła i kapitana, którzy muszą zapewne posiadać coś z bajecznych własności salamandry (bo nie lękają się ognia) nakryliśmy sobie głowy jak członkowie bractwa miłosierdzia, pootulaliśmy się starannie w płaszcze, i w milczeniu, z twarzą pochyloną na piersi, z przymkniętemi oczami, spuściliśmy się na straszną równinę, polecając się boskiéj opiece. Na raz dał się słyszéć głos komendanta, który nam oznajmił, iż padł już jeden koń. Rzeczywiście padł jeden z koni jucznych. Wszyscy milczeli. To rzecz wiadoma, dodał nielitościwy. komendant, iż konie mrą najpiérwsze. I po tych słowach również zaległa cisza grobowa. Po półgodzinie 29 jeden z nas, słabym głosem zapytał Ussiego komu zostawi swój obraz Bianka Cappello. Były to jedyne wyrazy wyrzeczone w ciągu całéj drogi. Nawet żołniérze eskorty milczeli. Skwar nieznośny wszystkich przygnębiał. Sam Hamed Ben Kasen, pomimo olbrzymiego zawoju, który mu twarz osłaniał, był kroplistym potem oblany. Biédny generał! Tego poranku oddał mi taką przysługę, iż jéj nie zapomnę przez całe życie. Widząc, że daleko pozostałem za innymi, pośpieszył mi na pomoc i tak szczerze zaczął mego upartego muła kijem okładać, że po chwili wyprzedziłem wszystkich, pędząc jak strzała i podskakując na siodle jak gumowa piłka. Wpadłem do obozu na pięć minut przed resztą towarzystwa, wprawdzie z kolką w bokach od trzęskiéj jazdy, ale za to z sercem przepełnioném wdzięcznością.



∗             ∗

Dnia tego, aż do obiadu, nikt nie wyszedł z na miotu, a i sam obiad wcale był nie wesoły, gdyż wszyscy milczeli, jakby przygnębieni myślą o skwarze jutrzejszym. Późno już wieczorem pewien wypadek wyrwał nas na chwilę z tego odrętwienia. Właśnie gdy na stół podano owoce i kawę, doleciał nas od strony małego obozu eskorty jakiś krzyk żałosny a jednocześnie odgłos miarowy, podobny do uderzeń rózgi. Z razu sądziliśmy, że to jakaś zabawa sług lub żołniérzy, i nikt na to uwagi nie zwrócił. Lecz wkrótce krzyki stały się rozpaczliwymi i usłyszeliśmy wyraźnie wymawiane głosem błagalnym imię założyciela Fezu: .Mulej Edryss! Mulej Edryss! Mulej Edryss! Wszyscy porwaliśmy się od stołu, i biegnąc w tamtę stronę przybyliśmy na czas jeszcze, aby być świadkami bolesnéj sceny. Dwu żołniérzy z eskorty trzymało w powietrzu jeden pod ręce, drugi za nogi, służącego araba; trzeci żołniérz ćwiczył go rózgą, czwarty z atarką w ręku przyświecał, inni otaczali kołem ofiarę, kaid przyglądał się egzekucyi z rękami skrzyżowanemi na piersiach. Poseł kazał natychmiast puścić ofiarę, która oddaliła się łkając, i zapytał kaida co się to stało. Nic, nic, odrzekł, małe upomnienie. I opowiedział nam, że rozkazał ukarać owego służącego za to, iż się zabawiał ciskaniem gałeczek z kuskussu na swych towarzyszy; a wykroczenie to wielkie, grzéch ciężki, niemal świętokradztwo dla muzułmanina, który powinien szanować każde pożywienie z płodów ziemi zrobione, jako dar Allaha. Mówiąc to biédny kaid, w gruncie najlepszego serca człowiek, nie umiał, choć pragnął, ukryć przykrości, któréj doznał, będąc zmuszony kazać oćwiczyć owego grzesznika, oraz litości, którą dla niego uczuwał; i to wystarczyło, abym mu wrócił całą moją dawniejszą sympatyą.



∗             ∗

W nocy zbudził nas gorący wiatr wschodni, który sprawił, iż wszyscy wybiegliśmy z namiotów z rozpostartemi ramionami, aby szukać choć odrobiny powietrza, któremby można było oddychać; o świcie ruszyliśmy w drogę. Dzień ten zapowiadał się jeszcze bardziéj upalny, niż dzień poprzedni. Niebo było całkiem pokryte chmurami, które z jednej strony przybrały barwę ognistą od wschodzącego słońca, i przez które miejscami przedzierały się jaskrawe czerwone promienie; z drugiéj strony były chmury czarne z ukośnemi smugami padającego dészczu. Z tego niespokojnego nieba spływało na ziemię jakieś dziwne światło, które przypominało światło wpadające przez żółtawą szybę i nadawało owej olbrzymiéj równinie, całkiem pokrytéj ścierniskiem, tak żywą siarczanu barwę, iż oczy raziła. W oddali wiatr podnosił i kręcił z szaloną szybkością ogromne chmury kurzawy. Okolica była pusta, powietrze duszne, widnokrąg ukryty za mglistą zasłoną ołowianéj barwy. Nie znając Sahary, zdało mi się jednak, iż czasami musi tak wyglądać, i właśnie myśl moją miałem wypowiedzieć, gdy Ussi. który był w Egipcie, zatrzymując się nagle, zawołał ze zdziwieniem:
— Patrzcie! to jest pustynia!
Po czterogodzinnéj jeździe stanęliśmy nad brzegiem Sebu, gdzie dwudziestu Beni-Hassenów na koniach pod dowództwem chłopca dwunastoletniego, syna gubernatora Sid-Abd-Alla, pośpieszyło na nasze spotkanie, witając nas zwykłymi okrzykami i wystrzałami.
Z wielkim pośpiechem wybrano miejsce na obóz, rozpięto namioty na ziemi nagiéj, spieczonéj, poprzerzynanéj głębokimi rozpadlinami. Zjedliśmy naprędce śniadanie, i każdy ukrył się w swoim domku płóciennym.



∗             ∗

Byłto dzień najbardziéj gorący z całéj podróży.
Spróbuję dać czytelnikom chociaż słabe pojęcie o naszych męczarniach, i dlatego proszę ich najprzód, aby przygotowali swe serca do przejęcia się uczuciem głębokiéj litości.
Pot z czoła ocieram i chwytam za pióro.
O dziesiątej zrana, kiedy ja i moi trzéj towarzysze schroniliśmy się do naszego namiotu, termometr wskazywał czterdzieści dwa stopnie w cieniu. Z początku wiedliśmy ożywioną rozmowę, ale po upływie godziny każdy z nas zaczął doznawać pewnéj trudności w kończeniu tego co mówić rozpoczął, i z dłuższych okresów przeszliśmy do zdań urywanych, najprostszych! Potém czując, iż trudno już nam w jednę całość połączyć rzeczownik, przymiotnik i słowo, daliśmy za wygranę rozmowie i usiłowaliśmy zasnąć. Niestety, napróżno! Pościel gorąca, muchy, pragnienie, jakiś dziwny niepokój, nie dały nam zmrużyć oka. Każdy stękał, sapał, jęczał, przewracał się na łóżku; nareszcie przekonawszy się, że o śnie marzyć nawet nie podobna; postanowiliśmy szukać jakiegoś innego sposobu dla zabicia czasu. Ale i te usiłowania nie powiodły się również. Cygara, fajki, książki, karty geograficzne, wszystko nam z rąk wypadało. Obciąłem pisać: po trzecim wierszu papier już był wilgotny od potu, który spływał mi z czoła jak z mokréj gąbki, gdy ją pocisną. Czułem, iż po całém mojém ciele przebiegają niezliczone strumyki, krzyżując się, ścigając, łącząc, tworząc spływy i wylewy; strumyki te, ściekając po ramionach i rękach, mięszały się z atramentem na końcu pióra. W ciągu paru minut nasze chustki, ręczniki, wszystko to co służyć mogło do ocierania się, było tak mokre, jakby je kto w wiadrze wody pogrążył. Mieliśmy w namiocie baryłeczkę napełnioną wodą: spróbowaliśmy napić się: woda była prawie wrząca. Wyleliśmy ją na ziemię: w mgnieniu oka wyparowała tak, iż żaden jej ślad nie pozostał. W południe termometr wskazywał czterdzieści cztery i pół stopni. Namiot w piec się zamienił. Wszystko, czegośmy się dotknęli, parzyło. Przeciągnąłem ręką po głowie, pałała. Pościel tak dalece grzała nam boki, że uleżéć na niéj było niepodobna. Wysunąłem na chwilę rękę z namiotu i dotknąłem się ziemi: piekła jak rozpalone żelazo. Wszelka rozmowa ustała zupełnie; tylko od czasu do czasu przerywały ciszę słabym głosem wyrzeczone skargi, takie naprzykład jak: Cóż to za męka! Dłużéj wytrzymać nie podobna. Przyjdzie chyba oszaleć w tém piekle. We drzwiach naszego namiotu ukazał się na chwilę Ussi, z oczami rozwartemi szeroko, przytłumionym głosem wyszeptał: umieram! i zniknął. Djanna, biedne zwierzę, rozciągnąwszy się na ziemi obok łóżka komendanta, dyszała w taki sposób, iż obawialiśmy się, aby lada chwila nie zdechła. Po za namiotem nie słychać było głosu ludzkiego, nie widać było ducha żywego; żadnego ruchu, spokój, pustki, jakby w opuszczonym obozie. Konie rżały jakimś głosem żałosnym. Lektyka pana Miguerez, którą umieszczono w pobliżu naszego namiotu, trzeszczała, pękając tak, jakgdyby już miała rozleciéć się na drobne kawałki. Na raz dał się słyszéć głos Selama, który, biegnąc mimo namiotu, zawołał: Zdechł jeden pies! O piérwszéj termometr wskazywał cztérdzieści sześć i pół stopni. Wówczas już i skargi i jęki ustały. Komendant, wicekonsul i ja, leżeliśmy rozpostarci na ziemi jak martwe ciała. W całym obozie, kapitan i poseł byli może jedynymi ludźmi, którzy dawali jeszcze jakieś oznaki życia. Nie pamiętam ile czasu znajdowałem się w tym stanie. Byłem pogrążony w pewien rodzaj odrętwienia, śniłem z otwartemi oczami, pogłowie méj przelatywały tysiące niewyraźnych, poplątanych obrazów miejsc chłodnych i rzeczy zimnych; rzucałem się z jakiéjś wysokiéj skały do jeziora, podstawiałem głowę pod pompę, budowałem sobie dom z lodu, pożerałem w dziesięć minut lody ze wszystkich neapolitańskich cukierni, a im dłużéj pluskałem się w wodzie, im więcéj połykałem rzeczy ochładzających, tem silniéj czułem, że umieram z gorąca, z pragnienia ze złości, z osłabienia. Nareszcie kapitan zawołał grobowym głosem: Cztérdzieści siódmi Były to ostatnie wyrazy, które słyszałem.
Nad wieczorem przybył w odwiedziny do posła w zastępstwie i w imieniu swego chorego ojca synek gubernatora Beni-Hassena, ten sam, któregośmy z rana widzieli. Wjechał do obozu na prześlicznym koniu, w towarzystwie jednego oficera i dwu żołnierzy, którzy na ręce go wzięli, gdy zsiadał z siodła, i stanąwszy na ziemię, krokiem poważnym skierował się do namiotu posła, wlokąc za sobą długi płaszcz niebieski, z lewą ręką opartą na pałaszu, który byt dłuższy od niego, i z prawą ręką wyciągniętą na znak powitania.
Z rana, gdyśmy go widzieli na koniu, wydał się nam wcale ładnym chłopczyną; istotnie miał on dwoje pięknych rozumnych oczu i bladą ślicznego owalu twarzyczkę; lecz teraz spostrzegliśmy, że jest garbaty, i że ma skrzywioną kość pacierzową. Stąd, być może, jego smutek pochodził. Przez cały czas, który spędził z nami, ani razu się nie uśmiéchnął, ani na chwilę twarz jego nie przybrała wesołego wyrazu. Na każdego z nas po kolei zwracał jakieś głębokie, zamyślone, spojrzenie, a na zapytania posła odpowiadał krótko i przyciszonym głosem. Raz tylko błyskiem wesołości na chwilę zajaśniały jego oczy, a to wówczas, gdy poseł kazał mu powiedziéć, iż wprawiły go w podziw i zachwyt niemały odwaga i zręczność, któréj dał dziś rano dowody na koniu podczas lab-el-barode.
Pomimo, iż wszyscy nie spuszczaliśmy zeń oka i że zapewne po raz piérwszy występował w roli urzędowéj przed posłem europejskim, nie okazał najmniejszego zakłopotania. Pił powoli swoją herbatę, jadł cukierki, parę razy powiedział cóś do ucha swemu oficerowi, poprawiał od czasu do czasu swój wielki zawój, przyglądał się uważnie wszystkim naszym butom po kolei, dał poznać po sobie, że się nudzi; potém, żegnając się, przycisnął do piersi rękę posła, i wrócił do swego konia z tą samą powagą sułtana, z którą przedtem zbliżał się do namiotu.
Kiedy go na siodło podsadził oficer, raz jeszcze powiedział: Pokój niech będzie z wami! i odjechał cwałem ze swym malutkiém, zakapturzonym sztabem głównym.
Tego wieczoru przyszło kilku chorych, pytając o lekarza, który w lektyce, z dragomanem Salomonem i oddziałem żołnierzy, niedługo przed tém wyruszył drogą na Alkazar do Tangiem. Przyszedł, pomiędzy innemi, jakiś biédny chłopak, półnagi, wynędzniały, chudy i tak cierpiący na oczy, iż ledwie mógł patrzéć; znać było po nim, że przybył z daleka, bo z trudnością trzymał się na nogach. Czego chcesz? spytał go pan Morteo. Przyszedłem do lekarza-chrześcianina, odrzekł głosem drżącym. Kiedy usłyszał, iż lekarz wyjechał, stał przez chwilę jakby piorunem rażony, a potém rozpaczliwym głosem zawołał: Ależ ja nic już nie widzę!.. Ośm mil przeszedłem, aby tu się dostać, aby mnie lekarz chrześciański wyleczył... Ja muszę widziéć się z chrześciańskim lekarzem. I wybuchł takim płaczem, że się nam serca krajały. Pan Morteo włożył mu do ręki pieniądz, który przyjął obojętnie, i wskazując drogę, którą lekarz odjechał, powiedział mu, że byle szedł prędko, może go jeszcze dopędzić. Chłopak, patrząc w tamtę stronę oczami łez pełnemi, wahał się przez chwilę, potém odszedł powoli drogą wskazaną.



∗             ∗

Słońce zaszło owego wieczoru pod olbrzymim pawilonem z chmur, płomiennéj i złocistéj barwy, rzucając swe ostatnie ukośne, jak krew czerwone promienie na wielką równinę i chowając się za prostą linią widnokręgu, niby ogromna płomienista tarcza zapadająca powoli wgłąb ziemi.
A noc była chłodna!
Następnego poranku 0 wschodzie słońca byliśmy już na lewym brzegu Sebu, w tém samém miejscu, w którém przeprawiliśmy się przez rzékę piérwszą razą jadąc z Tangieru do Fez; i zaledwieśmy tam przybyli, spostrzegliśmy na przeciwległém wybrzeżu, w orszaku swych oficerów i swoich żołniérzy, sympatycznego gubernatora Sid Bekr-el Abbassiego w tym samym białym płaszczu, w którym go poznaliśmy, i na tym samym czarnym koniu, w rzędzie niebieskim, na którym przedstawił się nam po raz piérwszy.
Ale przeprawienie się przez rzekę tą razą niespodzianie utrudnioném zostało.
Z dwu statków przewozowych, które miały nas zabrać, jeden całkiem rozleciał się w kawałki, drugi był silnie uszkodzony w kilku miejscach, i napół zagrzebany w błocie. Mały duar, zamieszkały przez rodziny przewoźników, był pusty; rzeka nazbyt głęboka i rwąca, by ją w bród przebyć było można bez narażenia się na groźne niebezpieczeństwo, a bliżéj jak na odległość całego dnia drogi przewozowego statku nie było! Co tu począć? Jak się przeprawić? Jeden z żołnierzy wpław przebył rzekę, aby w imieniu posła opowiedziéć gubernatorowi o naszym kłopocie; gubernator również przysłał tą samą drogą swego żołniérza, aby posłowi całą rzecz objaśnić. Przewoźników na dzień przed tém zawiadomiono, iż nazajutrz będziemy na brzegu i rozkazano im wszystko przygotować dla przeprawienia przez rzekę poselstwa; ale ponieważ statki, dzięki ich niedbalstwu, znajdowały się w tak pięknym stanie, więc nie mogąc czy téż nie chcąc ich naprawiać, wszyscy uciekli Bóg wie dokąd, zabrawszy z sobą rodziny, bydełko i konie, aby ujść przed zasłużoną karą. Zatém nic innego nie pozostało do zrobienia, jak samym, o ile się da najlepiéj, naprawić, chociaż ten jeden mniéj uszkodzony statek. Tak się téż i stało. Żołniérze rozbiegli się po duarach pobliskich, aby zebrać ludzi, i bezzwłocznie rozpoczęto roboty pod kierownictwem majtka Ludwika, który w téj ważnéj a pamiętnéj dla niego okoliczności, wybornie się z włożonego nań obowiązku wywiązał, godnie podtrzymując honor marynarki włoskiéj. Trzeba było widzéeć jak pracowali maury i arabowie! Dziesięciu razem, krzycząc, sapiąc, stękając, w ciągu półgodziny nie zrobili tego, co zrobił Luigi Ranni w pięć minut, milcząc, bez krzyku, iście po żołniérsku. Wszyscy wydawali rozkazy, wszyscy ganili robotę innych wszyscy się gniewali, wszyscy wywijali rękami w powietrzu, a pracować nikt nie chciał. Tymczasem gubernator i kaid rozmawiali podniesionym głosem przez rzekę; jeźdźcy obu eskort kłusowali wzdłuż brzegów, szukając oczami na widnokręgu zbiegłych przewoźników: jeszcze zwierzęta w długich szeregach brodziły w rzece po szyję w wodzie; maurowie i arabowie, pracujący przy naprawie statku, opiewali chwałę Proroka; a na przeciwległym brzegu wznosił się wielki namiot niebieski, pod którym służba Sid-Bekr el-Abbassiego krzątała się, zastawiając wyborne śniadanie, składające się przeważnie z owoców, cukrów i herbaty, śniadanie, które my przez lunetę pożeraliśmy wzrokiem, nucąc chór z pewnéj opery p. t.: Włosi w Marokko, skomponowanéj przez nas samych zbiorowemi siłami podczas pobytu w Fez.
Z pomocą Proroka statek przewozowy został naprawiony w ciągu dwu godzin. Ranni każdego z nas po kolei przeniósł na swoich barkach na statek, i wkrótce przeprawiliśmy się na brzeg przeciwległy, wprawdzie z nogami po kostki w wodzie, która sączyła się wszystkiemi otworami, ale na szczęście chociaż nie wpław, czego, odbijając od brzegu, obawialiśmy się mocno.



∗             ∗

Gubernator Sid-Bekr-el Abbassi, który już się dowiedział z jakiemi pochwałami odzywał się o nim przed sułtanem nasz poseł, tą razą podwoił uprzejmość dla nas, był jeszcze bardziéj ujmujący... Wypocząwszy nieco, ruszyliśmy w dalszą drogę do Karia-el-Abbassi, dokąd przybyliśmy o południu. Kilka godzin największego upału spędziliśmy w tym samym białym pokoiku, w którym na trzydzieści pięć dni przedtém ukazała się nam na chwilę, z poza zawoju swego ojca, prześliczna córeczka gubernatora. Tu Sid-Bekr-el-Abbassi przedstawił posłowi, pomiędzy innemi osobami, pewnego pięćdziesięcioletniego maura, o wspaniałjé postawie i miłym układzie, którego, jak sądzę, każdy z nas długo będzie pamiętał, nie tyle ze względu na niego samego, ile dla tych wszystkich niezwyczajnych rzeczy, które opowiadano nam o jego rodzinie. Był to brat niejakiego Sid-Bomediego, dawniejszego gubernatora prowincyi Dukalla, który już od lat ośmiu siedział w więzieniu Fezu. Ów Sid Bomedi, tyran i marnotrawca, który do ostatniéj nędzy przyprowadził ludność sobie powierzoną, pozaciągał ogromne pożyczki, oparte na dochodach swojej prowincyi, u kupców europejskich, brnął w długi szalone, dopuszczał się rozpusty i bezprawia wszelkiego rodzaju, został nareszcie aresztowany i przywieziony do Fez z rozkazu sułtana. Władzca wiernych, osadziwszy go w więzieniu, w mniemaniu, iż chciwy gubernator musi posiadać skarby ukryte, kazał zburzyć dom jego, szukać owych skarbów w gruzach i w fundamentach, a nadto wygnał z prowincyi, grożąc karą śmierci w razie powrotu, całą jego rodzinę z obawy by wiedząc gdzie są ukryte pieniądze, nie zabrała ich sobie. Skarbu jednak nie znaleziono, może dla tego, że go wcale nie było, lecz że sułtan nie chciał, w to uwierzyć, a więzień nie uczynił w tym względzie żadnego zadawalniającego zeznania, więc mu nie wrócono swobody, a może nawet postanowiono by umarł w więzieniu. Los Sid Bomediego spotyka często gubernatorów Marokko, którzy, wszyscy niemal, jeden mniéj, drugi więcéj wzbogacając się kosztem narodu, ściągają na siebie uwagę chciwego rządu, który, gdy chce zagarnąć ich mienie, ma tę wygodną wymówkę, iż czyni to aby ukarać winnego. Zwykle tak się to dzieje: gubernator lub basza, którego już sobie sułtan upatrzył, zostsje wezwanym najgrzeczniéj do Fez lub do Mekinez; albo téż bywa napadnięty znienacka, w nocy przez oddział żołniérzy sułtańskich, którzy» uwiązawszy go do muła w taki sposób, iż leży na nim z głową zwieszoną i z twarzą zwróconą do słońca, odstawiają go do stolicy. Skoro tylko stanie u kresu podróży, zakuwają go w kajdany i wtrącają do więzienia. Jeżeli wyzna gdzie swój skarb ukrył, zostaje odesłanym ze wszelkimi należnymi mu honorami do swojéj prowincyi, gdzie w krótkim czasie brojąc gorzéj jeszcze niż dotąd, może powetować sobie to, co mu zabrano. Jeżeli zaś, przeciwnie, nic nie chce wyjawić, pozostaje w więzieniu, gdzie go raz na dzień biją kijami aż do krwi, nim wreszcie przywiedziony do ostateczności, aby ujść śmierci, prawdy nie wyzna Jeżeli nie wyzna jjé całkowicie, biją go jak przedtém, dopóki wszystkiego nie powié. Niejeden gubernator, bardziéj przezorny, chcąc zawczasu nieszczęście zażegnać, udaje się osobiście do dworu z długą karawaną wielbłądów i mułów obciążonych kosztownymi darami; ale na takie dary musi wydać większą część swego własnego mienia, i prowincya przez niego rządzona równie cierpi na tém, iż uszedł więzienia i męki jak cierpiałaby wówczas, gdyby powrócił ze swych skarbów wyzuty. Niejeden z nich umiera w więzieniu lub pod kijami, nic nie wyznawszy, bo chce zostawić skarb swéj rodzinie, która wié gdzie go ukrył i zabierze go kiedyś; inni umierają, bo nie mają nic do wyjawienia. Lecz takich jest mało, gdyż w Marokko istnieje zwyczaj ogólny chowania bogactw, a wiadomo, iż maurowie są niedorównanymi mistrzami w téj sztuce. Słyszeliśmy tu wiele o skarbach zamurowanych pod progiem domów, w słupach dziedzińców, w schodach, w oknach; o domach zburzonych aż do podstaw kamień po kamieniu, w których jednak nie zdołano znaleść skarbu, pomimo, iż się tam znajdował; o niewolnikach, którzy dopomagali swemu panu w ukrywaniu kosztowności, następnie zamordowanych i pogrzebanych skrycie. Do tych wszystkich okropnych i bolesnych rzeczy, które, niestety, są, prawdziwe, lud mięsza swe straszne a nieraz wesołe podania o duchach i cudach.



∗             ∗

Gubernator el Abbassi odprowadził nas nad; wieczorem aż do obozu, który znajdował się o dwie godziny drogi od jego domu, na pięknéj łące, pełnej kwiatów i żółwiów, pomiędzy rzeką Da, która nieopodal stamtąd rozdziela się na wielką ilość kanałów i śliczém wzgórzem z grobowcem świętego, o zielonéj kopułce u szczytu. O paręset kroków od naszych namiotów był wielki duar, otoczony indyjskiemi figami i aloesami. Kiedyśmy przejeżdżali przez niego, wszyscy jego mieszkańcy wybiegli ze swych domów. Wówczas to mogliśmy się przekonać jak wielką miłość posiada gubernator el Abbassi u swego ludu. Starcy zgrzybiali, gromadki dzieci, mężczyźni dorośli, młodzieńcy, wszyscy biegli ku niemu, aby im ręce na głowę położył, i odchodzili zadowoleni, oglądając się na niego z wyrazem wdzięczności i przywiązania. Jednak obecność ukochanego gubernatora nie wystarczyła by nas uwolnić od zwykłych spojrzeń, pełnych niechęci i wzgardy, i od zwykłych obelg. Kobiéty, napół ukryte za żywopłotami, jedną ręką popychały naprzód jednego dzieciaka, aby go pobłogosławił gubernator, drugą, drugiego, aby nam powiedział, że jesteśmy psy. Chłopcy, którzy zaledwie na dwie piędzi od ziemi urośli, całkiem nadzy; śpieszyli ku nam chwiejąc się na słabych nóżkach, i grożąc nam pięścią wielkości orzecha, wołali:
— Niech będzie przeklęty twój ojciec!
A ponieważ bali się występować pojedyńczo, więc zbierali się w gromadki po siódmiu lub ośmiu razem, z groźną miną podchodzili na dziesięć kroków do naszych mułów, bełkocząc przekleństwa i złorzeczenia. O, jakże to nas bawiło! Pomiędzy innemi jedna z takich gromadek zbliżyła się ku Biseo, aby mu życzyć, żeby został upieczony, nie wiem już doprawdy który z jego krewnych. Biseo podniósł ołówek: dwaj, którzy byli na przedzie, cofając się z przestrachem, potrącili dwu innych; i całe pół armii padło na ziemię, przebierając nogami w powietrzu. Nawet sam gubernator wybuchnął głośnym śmiéchem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edmondo De Amicis i tłumacza: Maria Obrąpalska.