<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Marta
Wydawca Nakładem J. Czaińskiego
Data wyd. 1908
Druk Drukiem J. Czaińskiego
Miejsce wyd. Gródek Jagielloński
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Petite Marthe
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.

Berthout nie tracił czasu u pana Dutaca, byłego handlarza starożytności. Ze strychu, do pokoju dlań przeznaczonego, zniósł wszystkie książki rachunkowe i regestry, w których spodziewał się odnaleźć wiadomości o sprzedaży klejnotu, którego kopię powierzył mu pan Savanne. Uporządkował regestry podług lat.
Pierwszy datował z roku 1840. Ale była w nim luka. Od roku 1845 do 1852 regestrów brakowało. Dutac objaśnił, że tomy te prawdopodobnie pozostały zapomniane w ręku jego następcy. I gdy po upływie tygodnia inspektor policji nic nie odkrył z regestrów Dutaca, udał się do Paryża, zaopatrzony w list dawnego handlarza starożytności do jego następcy.
Ten przypomniał sobie, że objąwszy magazyn w posiadanie, znalazł stare regestry, ale co się z nimi stało? Przyrzekł bądź co bądź poczynić poszukiwania. W razie pomyślnego rezultatu, zawiadomiłby niezwłocznie sędziego śledczego.

∗             ∗

Robert, powróciwszy do willi Neuilly, udał się do gabinetu swego, ażeby przeczytać listy, nadeszłe podczas jego nieobecności. Przedewszystkiem zamknął w szufladzie, od której klucz nigdy go nie opuszczał, brelok, skradziony Danielowi Savanne. Następnie odpieczętował listy. Oprócz dwóch nic nie znaczących, trzeci wywołał uśmiech na jego ustach. List, pochodzący z ulicy Verneuil, zawierał następujące wyrazy:
„Kochany panie! Przyjdź w poniedziałek zrana na ulicę Verneuil. Chcianoby panu powinszować osobiście wielkich powodzeń.“
Bez podpisu.
— Pójdę, rzekł, paląc ten papier kompromitujący.
Nazajutrz wstał bardzo wcześnie, chcąc przed udaniem się na ulicę Verneuil porozmawiać z Klaudjuszem Grivot. Doznał pewnego ździwienia, nie widząc Filipa, gotowego do towarzyszenia mu, według zwyczaju. Robert poszedł do mieszkania pasierba. Młodzieniec pracował. Wstał i podał rękę panu Verniere.
— Moje drogie dziecko, czas jechać, rzekł.
— Chciałem pana uprzedzić, że dziś zrana nie będę w fabryce. Mam ukończyć pilną robotę, której potrzebuje Klaudjusz Grivot. Wyliczenia dość trudne dla dokładnego oznaczenia siły opornej pocisków, a nie mogę tych wyliczeń zrobić w fabryce, mając tu pod ręką poważne dzieła specjalne.
— Zostań tu, drogie dziecko, ja sam pojadę.
Robert odjechał. W Saint-Ouen opowiedział Klaudjuszowi Grivot w kilku słowach, co zaszło w willi Savanne i w jaki sposób odzyskał klejnocik, pozostawiony dnia 1. stycznia w ręku Weroniki.
— Teraz, mój kolego, rzekł doń Robert, trzeba się tylko nie zatrzymywać w drodze. Trzeba nam majątku, milionów. Idę na ulicę Verneuil.
— To prawda, wyszeptał Klaudjusz, marszcząc brwi, powiedziałem, że oni cię jeszcze trzymają?
— Trzymają, ale łańcuchami złotymi, a te nie wydają mi się ciężkiemi, odparł, śmiejąc się bratobójca.
W godzinę później dzwonił do bramy pałacyku barona Schwartza. Lokaj był uprzedzony. Gościa wprowadził natychmiast do swego pana.
Prusak podał mu prawą rękę, gdy lewą, jaśniejącą od pierścieni, głaskał piękną brodę jasnowłosą.
— Mój drogi baronie, rzekł doń Robert tonem swobodnym, przychodzę po powinszowania, które pan mi chciał osobiście wyrazić.
— Nie będę ich panu szczędził, odparł urzędnik do specjalnych poruczeń, i oświadczam panu, że są bardzo szczere. Oceniają pana w wysokim stopniu, jak na to zasługujesz, żałuj nieskończenie, że nie oddano wcześniej sprawiedliwości człowiekowi pańskiej wartości. Byłeś pan oczerniony w oczach głównego sztabu. Źle uczyniono, dając wiarę nieprzychylnym raportom, lecz jeżeli przekonają się, że z łatwością zapomnisz o tych fatalnych nieporozumieniach i że gotów pan jesteś przyjąć wyrazy naszego żalu i zostać znów naszym przyjacielem...
— Gotów byłbym, jeżeli ta przyjaźń okupi się w sposób należyty.
— To znaczy, żeś się pan namyślił, nieprawdaż?
— Prosiłem pana o miesiąc czasu.
— Brak tylko jeszcze dwóch dni do upływu miesiąca, a czas nagli. Podałeś pan rządowi francuskiemu swe wynalazki wojskowe i teraz otrzymałeś polecenie ich szybkiego wykonania. Otóż Niemcy powinny być gotowe równocześnie z Francją. W razie gdyby Francja zechciała wypróbować na nas swe uzbrojenia nowe, trzeba, ażeby natknęła się na takie same uzbrojenia u nas. Rozumiesz pan to?
— Doskonale.
— Słowem, podchwycił baron Schwartz, wciąż głaszcząc piękną brodę, czy gotów jesteś pan sprzedać nam za podwójną cenę wszystko, coś pan oddał ministrom wojny i marynarki?
— To zależy od ceny, odparł Robert.
Niemiec okazał ździwienie.
— Czyż ta cena nie jest umówioną? zawołał.
— To jest pan uczyniłeś mi propozycję, której ani nie odrzuciłem, ani nie przyjąłem. Jeżeli mnie pamięć nie myli, mówiłeś pan o trzech milionach.
— Tak. A więc?
— A więc to warte jest więcej i zaraz panu dowiodę. Kiedy miałem przyjemność rozmawiania z panem przed niespełna miesiącem, doświadczenia nie były jeszcze uskutecznione urzędownie z powodzeniem piorunującem, należy to panu wiedzieć, i nie byłem jeszcze nagrodzony za wyjątkowe zasługi. Słowem, jestem teraz całkiem innym człowiekiem. Ja urosłem, i trzeba mnie odpowiednio zatem traktować.
— Zapominasz pan, że posiadamy pańskie tajemnice. Gdybyśmy zaczęli mówić, co byłoby dziś z panem?
— Dziwnie te słowa brzmią w przyjacielskiej naszej pogawędce, rzekł Robert pogardliwie. Ja się niczego od panów nie boję, ale panowie możecie się obawiać odemnie wszystkiego, lub się spodziewać.
— Wreszcie, jakież są pańskie wymagania?
— O! bardzo skromne, wobec naszego, wzajemnego położenia, jeden milion więcej.
Baron Schwartz pozostawiwszy w spokoju brodę, podniósł obie ręce ku sufitowi, jakby go chciał wziąć na świadka zadawanego mu gwałtu moralnego.
— Jak pan chcesz. Robert ciągnął dalej. Tylko bez targu. Pan nie potrzebujesz nawet radzić się swego rządu. Z góry jesteś pan pewien jego przyzwolenia. Dano panu najzupełniejsze pełnomocnictwo.
— Jeżeli się zgodzimy, kiedy pan będziesz mógł nas zaspokoić?
— Za tydzień.
— A więc dobrze. Otrzymasz pan cztery miliony.
— W jaki sposób nastąpi wypłata?
— Za pańskie plany dany panu będzie czek na dwa miliony do banku berlińskiego a drugi tejże wartości do banku w Frankfurcie...
— Odrzucam stanowczo. Nie chcę mieć wcale do czynienia z waszymi bankami niemieckimi. Byłoby to dla mnie strasznie kompromitującem.
— Zatem jak się do tego wziąć?
— Niech kredyt na umówioną sumę będzie mi otwarty w domu bankowym w Paryżu, u Rotszylda, gdzie mam już złożone kapitały.
— I owszem, a zatem czekać pana będę za tydzień i skończymy. Ale, dodał baron Schwartz bardzo uprzejmie i z miłym uśmiechem, czy przyznasz pan przynajmniej, że byłem dla pana bardzo dogodnym pośrednikiem, dbającym o pańskie dobro?
— O! rzekł Robert, również się uśmiechając, porękawiczne tak samo jest w modzie w Niemczech, jak we Francji!
— Cóż robić, nie jestem bogaty, a w Paryżu, gdy kto lubi dobrze żyć, życie dużo kosztuje.
— Ja też, kochany panie baronie, będę pana prosił o łaskawe przyjęcie stu tysięcy franków.
— Jesteś pan prawdziwym dżentelmanem, zawołał Niemiec, ściskając serdecznie rękę nędznika.
Obaj ukłonili się sobie i bratobójca opuścił pałacyk przy ulicy Verneuil.

∗             ∗

Filip niezwłocznie po odjeździe ojczyma z willi Neuilly, zabrał się żarliwie do pracy. Zaglądał kolejno do tomów, leżących na biurku, pokrywał cyframi arkusze papieru, rysował kule, liczył i przerabiał rachunki i irytował się, że nie udaje mu się rozwiązać zadania, jakie sobie postawił. Naraz zatrzymał się, zaczął się namyślać i po chwili wyrzekł głośno:
— A! to na dole znajdę, czego mi potrzeba.
Natychmiast udał się do mieszkania ojczyma i przystąpił do biblioteki, zawierającej dzieła, dotyczące broni i pocisków wojennych. Pośród tych dzieł wybrał jedno i zabrał je z sobą, a zabrawszy się znów do pracy, przerzucał kartki w grubym tomie, od czasu do czasu, czyniąc notatki ołówkiem i zapisując cyfry.
Gdy przerzucił jednę kartkę, zwrócił uwagę na szeroką kopertę, której pieczęć z czerwonego laku wydawała się plamą krwawą. Filip przyjrzał się pieczęci i nie mógł powściągnąć zdziwienia.
— Herby Niemiec! rzekł. Cóż to jest?
Odwrócił kopertę i przeczytał napis. List był adresowany do ambasadora niemieckiego w Paryżu.
— Jakim sposobem list do ambasadora niemieckiego może się znajdować w książce tutaj, w bibljotece pana Verniere? zapytał sam siebie.
Wyjął z koperty, której jedna część była rozciętą, ćwiartkę papieru i rozwinął.
— Ależ to list cyfrowany! posłannictwo dyplomatyczne. W jaki sposób on mógł z rąk adresata dostać się do rąk mego ojczyma? To dziwne.
Oczy jego spoczęły znowu na ćwiartce papieru.
Na czele napisane były te wyrazy w języku niemieckim: Pan ambasador. Potem wydrukowany był nagłówek. Sztab Jeneralny. U spodu zaś te dwie litery: „P.L.“ Potemniżej:515+ 7= 670+ 23 — it.d.
— To dla mnie jest niezrozumiałe! wyszeptał Filip pod wpływem niezmiernego niepokoju. Co to znaczy. Bezwątpienia cyfry te zawierają jakąś tajemnicę, ciągnął dalej młodzieniec rozgorączkowany, niespokojny. Jakiej jednak natury?
I Filip starał się zrozumieć, odgadnąć klucz do uczynienia zrozumiałem tego dlań tajemniczego dokumentu. Powracał wciąż do dwóch liter P. X*. stojących po nad cyframi.
— Te dwie litery stanowią niezawodnie klucz, myślał, i czynił wysiłki nadludzkie, ażeby odnaleźć niewiadomą z tego zagadnienia. Zmęczony wreszcie, z tętniącemi skroniami, rzekł do siebie. Ja tego nie porzucę. Muszę się dowiedzieć. List ten nie opuści mnie. Zatrzymam go przy sobie.
Spojrzał jeszcze na pieczątkę pocztową. Nosiła ona rok 1893 z początku grudnia.
— Data wcześniejsza od naszego przybycia do Paryża, wyszeptał Filip. Nowe zawikłanie.
Poszedł do gabinetu Roberta, położył tom w bibljotece na poprzedniem miejscu, potem wyszedł z domu i pojechał do Paryża. Tu wstąpił do jednej z główniejszych księgarni i kupił obszerne dziełko o kryptografji czyli o umiejętności odcyfrowywania tajemnych pism. Zjadł śniadanie w restauracji na bulwarze, następnie wrócił do Neuilly, zamknął kupioną książkę do szafki i udał się do Saint-Ouen, powtarzając do siebie:
— Tak, muszę wiedzieć, co w sobie zawiera ten list cyfrowany, i będę wiedział.


∗             ∗

O’Brien nie zasypiał sprawy. Nie zaniechał wcale projektu porwania małej Marty i czynił ku temu odpowiednie przygotowania. Amerykanin był człowiekiem pomysłowym.
Wpadł na taką myśl: Uśpić dziewczynkę i przez silną suggestję zmusić ją do pójścia za nim. Było to możebnem, a nawet łatwem, gdyż Marta, jak miał tego dowód, była wrażliwa na hypnotyzm do najwyższego stopnia. Lecz jak ją uśpić, skoro niewidoma znajdowała się przy niej ciągle?
Przekonany będąc, że sposobność nastręczy się lada chwila, nie tracił cierpliwości i śledził nieustannie Weronikę Sollier i dziewczynkę podczas ich wędrówek, będąc rozmaicie przebrany, zmieniając twarz i ubiór do niepoznania. Często zatrzymywał się przy malutkiej kataryniarce, i o jej babce rozmawiał z nią, i nigdy nie omieszkał włożyć jaki pieniądz srebrny do ręki Marty.
Tymczasem zbliżył się dzień 9 czerwca, w którym miano w willi Savanne obchodzić uroczyście imieniny sędziego, a zarazem uczcić nominację Roberta Verniere na kawalera Legii honorowej.
Od tygodnia panował nieznośny upał. To nie przeszkadzało wcale Weronice i Marcie do ich zwykłych wycieczek! W sobotę miały powędrować do Champigny, a ztamtąd powrócić do parku Saint-Maur.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.