Marzenie i pysk/Cichy jubileusz

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Marzenie i pysk
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „RÓJ”
Data wyd. 1930
Miejsce wyd. Warszawa
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CICHY JUBILEUSZ.[1]

Nie powiem, ażebym był zbytnim czcicielem jubileuszów; mimo to jest jeden jubileusz, którybym chętnie obszedł, gdyż data jego budzi we mnie odzew bardzo osobistego sentymentu. A data to ważna dla całego naszego życia literackiego ostatnich czasów i godna aby ją przypomnieć. W sierpniu bieżącego roku upływa dwadzieścia pięć lat od chwili, gdy Stanisław Przybyszewski przybył do Krakowa, do Polski. Czem był pierwszy okres pobytu Przybyszewskiego w Polsce dla nas wszystkich którzyśmy mieli szczęście przeżyć go w najbliższem obcowaniu ze „Stachem”, trudno dać wyobrażenie w kilku słowach... trudno byłoby może dać je i w wielu słowach... Co on z nami robił, ten cudowny hypnotyzer dusz — nie wiem; na czem polegał ten magnetyczny wpływ, dobroczynny dla jednych, zabójczy dla drugich, ale tak mocny że nikt nie mógł zostać nań obojętny? To pewna, że nie był to wpływ czysto literacki; Przybyszewski był jednym z tych artystów, którzy lubują się wkształtowaniu samego życia. To też najsumienniejszemu historykowi literatury, który przestudjuje przy biurku teorję „nagiej duszy”, Confiteor, etc., etc., tajemnica istotnego oddziaływania „Przybysza” umknie gdzieś między palcami. Nie zdradzi jej rocznik ówczesnego Życia, jego namaszczony ton dość fałszywe dałby pojęcie o codziennem bytowaniu tej małej gminy czy sekty, której każdy dzień znaczył się — między jednym a drugim dramatem — jakąś zabawną anegdotą.
Gdzież więc znajdzie wyraz istotny duch owej epoki literackiej i co z niej przechowa się w pamięci? Zapewne nic; rozwieje się w nicość, przepadnie, jak tyle ciekawych epok, figur, naszego życia artystycznego.
Kiedy, z okazji wznowienia w Warszawie Wesela zapragnąłem podać publiczności garść osobistych wspomnień, związanych z epoką i powstaniem utworu, posypało się na mnie sporo gromów. Przypomnienie owej rzeczywistości, której świadomość pogłębia we mnie tylko uczucie podziwu dla genjalnego utworu Wyspiańskiego, a zarazem wydaje mi się nieodzowną dla jego właściwego rozumienia, zdało się niektórym profanacją, zdzieraniem uroku etc.
Widocznie tak już nawykliśmy do odświętnego jedynie obcowania z literaturą, że razi nas wszelki poufalszy z nią stosunek. Wolno się tylko licytować na superlatywy i ogólniki, nie wolno tykać codziennego faktu. Owszem, i o epoce Wesela będzie wolno pisać, ale wówczas kiedy ostatni jej świadek zejdzie ze świata nie zostawiwszy żadnych śladów tego co mógł widzieć i pamiętać; wówczas zacznie się mozolne i wielce naukowe odkopywanie realjów Wesela na podstawie śliskich hipotez i domysłów. To, co dziś jest profanacją, będzie aktem pietyzmu; to, co dziś jest plotką, będzie „dokumentem”...
Widocznie egzegeza literacka jest poprostu grą towarzyską, w rodzaju „zgadnij zgadula”, gdzie wolno mówić o tem co się wie z domysłu, a nie wolno o tem co się widziało, bo to jest przeciw regułom gry i psuje zabawę innym? Tylko jak ta wiedza będzie wyglądała!
Niedawno był tego przykład. W jednem z codziennych pism pojawił się fachowy artykuł z powodu 25-letniego jubileuszu Sztuki. Epokę tę pamiętam bardzo dobrze i pamięta ją wielu moich niestarych rówieśników, ale już dla młodszych o kilka lat historjografów jest ona w istocie „historją”. Jakoż jeden z literatów pamiętających tę epokę z osobistych stosunków musiał na łamach owego pisma prostować zasadnicze omyłki fachowca. Tak szybko zacierają się w pamięci fakty.
Świeżo miałem w ręku książeczkę U kolebki modernizmu, poświęconą właśnie dobie literackiej Przybyszewskiego i Życia. Młody autor omawia ją tak, jakby to była jakaś zamierzchła epoka znana nam jedynie z odkopanych palimpsestów; nie czyni najmniejszej próby, aby ją ująć na tle życiowem, mimo iż dziś jest ono jeszcze dostępne. A wszak p. Ludwik Szczepański, założyciel Życia, mógł był z łatwością udzielić wszelkich objaśnień; ale snać „reguły gry” nie pozwalają ich szukać, tak jak nie wolno przy bridżu zaglądać w karty sąsiadowi. Zgadnij zgadula!
A cóż dopiero atmosfera, koloryt danej epoki, bez których nie może być mowy o historji literatury! Owa zdolność utrwalania tej atmosfery w całej jej żywości jakże wysoko stoi np. w literaturze francuskiej. Niema wybitniejszej osoby w XVIII w. we Francji, którejby się nie znało dziś jak dobrego znajomego; fizjognomja każdego niemal z gości salonu w którym obracał się jakiś Diderot lub Wolter wygląda ku nam jak żywa z pamiętników, listów, monografji. Mały tomik anegdot Chamforta jest jednym z najkapitalniejszych dokumentów do zrozumienia epoki. Dziewięć tomów Goncourtów ukazuje nam podszewkę życia literackiego z lat kilkudziesięciu; a ileż mamy książek tego typu, choć nie tak konsekwentnie spisywanych? Każdy salon, każda grupa mają swoje anegdotyczne monografje. Bo bez tego literatura musi zawisnąć w próżni, można o niej fantazjować, ale nie można jej naprawdę rozumieć. Istnieją zresztą pisarze, których rola wyrażała się więcej osobistem oddziaływaniem niż piórem. Mógłbym zacytować Sokratesa; ale poprzestanę na Teofilu Gautier. Życiorys Ninon de Lenclos to z pewnością jeden z ciekawszych dokumentów do poznania danej epoki literackiej. Literatury nie da się zizolować od życia.
Otóż, dawniej niebezpieczeństwo takiej izolacji produktów literackich było mniejsze. Istniały dwa ważne źródła do poznania ich tła: listy i pamiętniki. Dziś dwa te źródła niemal znikły. Pocztówka, telefon, telegram, zwłaszcza zaś przyspieszone tempo życia zabiły list. Tak samo przepadł i pamiętnik, gdyż hasło „produktywności” posuniętej do maximum nie pozwala grzebać talentu a nawet pół-talentu literackiego w tak nieprodukcyjnym zajęciu. Zwłaszcza zaś i list i pamiętnik zabiła gazeta. Dlatego o ile np. z początku zeszłego wieku pozostało względnie dużo, o tyle z naszej epoki nie utrwali się tą drogą rysów osobistych prawie nic.
A nie nauczyliśmy się utrwalać ich w inny sposób. Czyż zamiast wielu jałowych gadań „teatrologicznych”, któremi psuje się tyle papieru, nie powinien ktoś był zebrać żywych rysów i dokumentów składających się na ciekawą i tak ważką dla dziejów naszego teatru fizjognomję Tadeusza Pawlikowskiego? Co będzie o nim, o nim samym wiadomo za lat 20? Nic. Dziś jeszcze wspomina go ten i ów z tych co go znali, ale coraz rzadziej; za kilka, kilkanaście lat zostanie mglista legenda, potem nazwisko, koło którego skrystalizuje się nieco mniej lub więcej fałszywych ogólników[2]. W ten sposób raz po raz patrzymy na drugą powolną śmierć człowieka, może istotniejszą, bardziej osmucającą od śmierci fizycznej. Tak samo przepadł za mojej pamięci malarz Jan Stanisławski, wieloletni „dyktator” krakowskiego życia artystycznego, przepyszna indywidualność, człowiek którego każde powiedzenie warte było stenogramu. Przepadł ciekawy profil przedwcześnie zmarłego Wojtkiewicza, przepadnie zapewne Jacek Malczewski, Włodzimierz Tetmajer i tylu innych.
A mistrz Wincenty Lutosławski? Czy będzie miał jakiekolwiek pojęcie o tym osobliwym człowieku, ktoś kto będzie znał jego pisma, a nie będzie znał anegdotycznej ich podszewki, np. stacji doświadczalnej dla płodzenia genjuszów założonej w Tunisie, deputacji profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego przyjętej w adamowym stroju, platońskich biesiad w łaźni rzymskiej[3], ślubów czystości składanych w sali Teatru Ludowego przez rozegzaltowane krakowskie matrony etc. etc.
Kiedy umarła Gabrjela Zapolska, wszystkie pisma zamieściły jej panegiryki; nawet te, które stale obrzucały jej działalność błotem, uderzyły w wielki dzwon: „Cześć jej pamięci” etc. To jedno umiemy: „celebrę”; ale czy komukolwiek przyszło na myśl utrwalić bodaj jakiś rys z bogatego życia tej naszej George Sand?
Polska była podobno zawsze krajem „indywidualistów”, mamy też w każdem pokoleniu indywidualności ciekawych sporo i życie artystyczne dość bujne, ale ubożymy je, nie umiejąc się z niem obchodzić. Z dwojga złego raczej „plotka” niż kanonizacja, raczej artysta w szlafroku niż w bronzie na codzień! Z pewnością szlafrok będzie bliższy prawdy od pomnika i lepiej pozwoli nam zrozumieć żywego człowieka. Historja bez anegdoty, to kuchnia bez soli. Nie umiemy żyć z literaturą poprostu, jak z przyjacielem, jak z kochanką; obcałowujemy ją po rękach jak matronę albo biskupa. Każde proste słowo, każdy żart brane są za złe i wykładane opacznie, jakgdyby uśmiech nie był bardzo naturalną formą obcowania duchów.
Toteż miałbym pokusę obejść na swój sposób cichy jubileusz owego krakowskiego „Stacha” z przed ćwierć wieku, względem którego poczuwam się do niewygasłej wdzięczności, któremu zawdzięczam podwaliny swego człowieczeństwa. Miałbym pokusę zrobić nową „plotkę” i opowiedzieć pokrótce to co pamiętam z tego ślicznego okresu. Czy zamiar ten nie zostanie, jak tyle zamiarów, w sferze zamiaru, nie wiem; bądź co bądź, notuję go tutaj jako wyraz moich dobrych chęci, oraz mego przeświadczenia, że literaturę, sztukę, tworzą nie „izmy”, ale żywi ludzie, że samo ich istnienie bywa nieraz tworem artystycznym, i że ratowanie przed falą niepamięci tych żywych istnień jest pierwszem zadaniem nas współczesnych.

1923.




  1. Pisane w r. 1923.
  2. Weźmy choćby taką kwestję. Pawlikowski znany jest w dziejach teatru polskiego jako człowiek, który stracił duży majątek na teatr (co mu zresztą jedynie przyczyniło glorji). Otóż jeden z bliskich uczestników tej epoki udowadniał mi matematycznie, że Pawlikowski nie stracił grosza na teatrze, który mimo wszystko się opłacał; jedynie wydał swój majątek przy okazji prowadzenia teatru na ów szeroki tryb życia, który starsi i niestarsi nawet aktorzy doskonale pamiętają. Nie obchodzi mnie tu sama ta kwestja; chcę jedynie dać przykład, jak wątpliwe i sporne są najbardziej „murowane” elementy legendy. A, powtarzam, bez tej podszewki życiowego realizmu, wszelka historja jest jedynie bajką dla dzieci.
  3. Kiedy raz byłem u Włodzimierza Tetmajera w Bronowicach, zjawił się tam Lutosławski. Przybył z Krakowa pieszo, w góralskim stroju i tłómaczył nam, iż uznał ten strój za najwłaściwszy, gdyż każda jego część symbolizuje jakąś cnotę, którą człowiek powinien w sobie wyrobić. Ponieważ się chmurzyło, gospodarz odesłał nas wózkiem; gawędziliśmy w drodze, a na rozstaniu Lutosławski zaprosił mnie abym zaszedł kiedy do Łaźni Rzymskiej, gdzie co poniedziałek o szóstej rano grono ludzi dobrej woli zbiera się aby rozmawiać o sprawach ducha. Nigdy nie mogłem się zdobyć aby wstać tak wcześnie, i nie byłem, czego do śmierci nie przestanę żałować.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.