Marzenie i pysk/Zatarg bohaterów „Wesela”

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Marzenie i pysk
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „RÓJ”
Data wyd. 1930
Miejsce wyd. Warszawa
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ZATARG BOHATERÓW „WESELA”.

Przeglądałem w tych dniach papiery po Elizie Pareńskiej. Listy Przybyszewskiego, Wyspiańskiego, Wojtkiewicza, Włodzimierza Tetmajera, Edwarda Leszczyńskiego, Sewera, Reymonta, Asnyka, bileciki Tadeusza Pawlikowskiego, i wielu jeszcze innych, którzy przesunęli się przez ten jedyny w swoim rodzaju salon krakowski. I przyszło mi na myśl, że w historji wczorajszego Krakowa, do której wpół-mimowoli zbierają mi się materjały, nie może braknąć imienia tej niezwykłej kobiety. Gdzie chodzi o przejawy życia artystycznego, rezultat jest poniekąd wypadkową dwóch czynników: ziarna i gleby; ci, którzy indywidualnością swoją tworzą atmosferę dla sztuki, są jej czynnikiem bardzo istotnym, choć często nieznanym.
Do ostatniego dziesiątka lat ubiegłego wieku, Kraków miał piętno arystokratyczne. Było kilka pałaców, „towarzystwo”, a pod tem — bałucczyzna; komiczny świat „radców pana radcy” lub „gęsi i gąsek”. Wszystko to, co wyrastało nad poziom tego mieszczaństwa, wchodziło potrosze w zaczarowany krąg „towarzystwa”, tem potulniej dzieląc jego ciasnoty i „dobrze myślące” uprzedzenia. Stanisław Tarnowski na Szlaku był jak papież w Watykanie; władał Akademją, uniwersytetem, polityką, prasą. Kto tej władzy był nie po myśli, nie miał tu co robić! Niedawno przypomniano dzieje historyka Waliszewskiego, który musiał wprost z kraju się wynosić, bo nie szedł na rękę krakowskim autorytetom. W literaturze Tarnowski cenił przykładną mierność; zrozumiałem jest, że nazwiska Wyspiańskiego, Przybyszewskiego Kasprowicza, musiały się stać straszakiem dla krytyka, który już po drugiej serji poezyj Kazimierza Tetmajera pytał w Przeglądzie Polskim, czy miło byłoby panu Tetmajerowi, gdyby ktoś, przejąwszy się jego poglądami, oblał naftą marjacki kościół i podpalił? Brak sprzyjającego środowiska szczególnie dawał się odczuć malarstwu, które w najbardziej dosłownem znaczeniu potrzebuje odbiorców. W którymś ze swoich ogłoszonych drukiem listów, Wyspiański zwierza się, że nie może rysować, bo nie ma za co kupić ołówków i papieru; w innym upoważnia Lucjana Rydla, aby sprzedał kilkanaście jego prac za łączną sumę 400 guldenów. I pertraktacje o te czterysta guldenów z nabywcą trwają długo... Słynną jego św. Salomeę napróżno ofiarowano na sprzedaż za 100 guldenów. A Wyspiański był już wtedy znany, niemal sławny; cóż dopiero mówić o innych!
Arystokracja, poza Edwardem Raczyńskim, który gromadził Jacka Malczewskiego, obrazów nie kupowała; nie licowałyby z jej antykami, z portretami przodków, z jej przysłowiowem skąpstwem wreszcie; umiano jedynie karotować artystów na przeróżne „cele”. W mieszczańskich domach wisiały oleodruki, lub widoczki i główki „ręcznej roboty”, co stanowiło ich jedyną rekomendację.
Najbardziej tedy widomą cechą salonu pani Elizy stało się, że był to pierwszy bodaj w Krakowie dom, który zaczął kupować obrazy, i to z rozmachem, zdolnym zaniepokoić ludzi poważnie myślących. Poważnie też ostrzegano męża, czy nie należałoby rozciągnąć kurateli nad lekkomyślną i marnotrawną osobą, która zamiast rywalizować z kumoszkami na biżuterje, pokrywała ściany najpiękniejszemi pastelami (żeby choć olejne!) Wyspiańskiego. Schodzono się oglądać te warjactwa, i przez naturalną selekcję — ile że te obrazy jednych przyciągały, drugich wystraszały — dom, przedtem mieszczański, zmienił się w salon artystyczno-literacki.
Niebawem zresztą manja pani Lizy stała się zaraźliwa. Mieszkanie bez obrazów zaczęło być wstydem. Kupowanie najlepszych płócien stało się zwłaszcza pasją lekarzy krakowskich, śród których dziś można spotkać wspaniale i słynne już kolekcje; a nie znajdzie się w Krakowie tak skromnej poczekalni lekarskiej z owego pokolenia, gdzieby nie było na ścianie interesujących dzieł sztuki. Rzecz prosta, że ten wzmożony popyt podniósł kurs giełdowy wszelkiego zamalowanego płótna, dzięki czemu, artyści stłoczeni w maleńkim i biednym Krakowie, nabitym, ponad stan finansowy, talentami, mogli żyć i tworzyć.
A gdy chodziło o wytchnienie po pracy, w otwartym domu Pareńskich lub w letniej ich willi w Tenczynku, znajdowali serdeczną gościnność. Gdyby ktoś w skrócie i z lekceważeniem chronologji sportretował salon pani Lizy, byłby to piękny dokument. Stolik winta, do którego siadają Jacek Malczewski, Asnyk, Wyczółkowski, Stanisławski, Feliks Jasieński. Kibicuje Władysław Żeleński, zatykając sobie uszy, bo właśnie Przybyszewski genialnie znęca się nad wspaniałym Bechsteinem. Opodal dysputuje Sewer z Arturem Górskim i z Reymontem; Rydel i Starzewski przekomarzają się z panienkami, a Wyspiański przysłuchuje się roztargniony na pozór, ale utrwalając każde słowo, a zwłaszcza każdy ton. W ostatnim pokoju, przy pianinie, — „kabaret”: Trzciński robi minki prymadonny, Karol Frycz komponuje z różnobarwnych szmatek kostjumy na jakąś improwizowaną maskaradę, „Sichuła” spotwarza ludzkość swemi karykaturami, Wojtkiewicz wyzywa na groteskowe rymy Edzia Leszczyńskiego; Szczepkowski, Staś Czajkowski, Rzecki... i co było jeszcze utalentowanego w ówczesnym Krakowie, wszystko pod patrjarchalną opieką jednej z najcharakterystyczniejszych figur ówczesnego Krakowa, brzuchacza z matejkowską twarzą, kanonika Drohojowskiego.
Innego dnia, znów inny program: muzyka kameralna. Bo pani Liza jest skora do wszystkiego; kobieta najlepiej w Krakowie grająca w winta, z równą pasją siadała do fortepianu — lub sadzała do niego Franciszka Bylickiego — gotowa na wszystkie tria, kwartety, kwintety. Pracuje kilka lat nad stworzeniem pierwszej cywilnej orkiestry symfonicznej w Krakowie (była tylko wojskowa); to znów, podżegana przez Jerzego Warchałowskiego, zarzuca sieci na samego prezydenta miasta, aby mu wszczepić trutkę „sztuki stosowanej”. Bo pani Liza jest dyplomatką pierwszej klasy; gdy sobie coś ułoży, nic się jej nie oprze. Osiwiała bardzo wcześnie, pudrowała włosy biało, co dawało jej kształtnej głowie charakter ośmnastowiecznej markizy, z wiecznie młodą figurą, prosto a wytwornie ubrana, miała w życiu ówczesnego Krakowa swoją odrębną fizjognomję, swoją jakby „udzielność”; salon jej był bardzo realną siłą. Równego usposobienia, zawsze pogodna, oddychająca jakimś kojąco działającym optymizmem, nie uznająca przeszkód i trudności, działała ożywczo na wszystkich, którzy się z nią stykali.
Codziennym prawie gościem, zanim choroba zamknęła go w domu, bywał tam Wyspiański, który lubiał rozmawiać z panią Lizą, oczywiście na swój sposób, to znaczy raczej snując własne myśli niż potrzebując ich wymiany. W pełnym szacunku dystansie trzymały się od niego dwie córki domu (trzecia, Lizka, później Edwardowa Leszczyńska, była jeszcze dzieckiem), ale wystarczyło Wyspiańskiemu tego zetknięcia, aby, udorośliwszy trochę te dwa podlotki, wprowadzić je do Wesela.
Obie dziewczyny, wychowane od dziecka w tej przesyconej sztuką inteligencją atmosferze rozpieszczone przez uczącego je religji kochanego kanonika, od którego, przy tej sposobności, nauczyły się pić koniak, palić i grać w bezika, były zjawiskiem bardzo oryginalnem: Maryna, której przyjaźń upiękniła później ostatnie lata skazanego na młodą śmierć Witolda Wojtkiewicza, i Zosia, do której, gdy była trzynastoletnią dziewczynką, Sewer (Maciejowski) zwracał następującą, na pierwszem wydaniu jego Legendy utrwaloną drukiem dedykację:

Zosi Pareńskiej.
Droga Zosiu! „Legenda” myślą i ideą twoją jest. Nieś ją jako lampkę w ciemnościach — świt już niedaleko. A możeś ty sama świtem i różaną jutrzenką?
Sewer”.


Młody poeta przysłał mi dla Ciebie, Zosiu, dedykację „Legendy“. Z radością umieszczam ją na drugiej karcie.


Oto owa zamieszczona na drugiej karcie dedykacja młodego poety, którym był — Artur Górski:

Oczyma pełnemi lęku — rozglądasz się za przeznaczeniem — które przyniosłaś z sobą, lecz go nie znasz. Daj rękę, będę ci wróżył.
Jesteś z tych — co idą przez ziemię jakoby z gwiazd zesłane, — gwiazdy w dłoni niosące... Więcej ty ludziom z sobą przynosisz, — niż oni tobie ofiarować zdolni — brać też będą z ciebie — godni — a może niegodni, — a może niegodni...
Więc, patrząc na cię, — czuję żal i trwogę; — skąd żal, sam nie wiem a choć o ciebie trwożny, — ty bądź spokojną. Dusza twych oczu — jak białe gołębie wśród burzy — uderzenia twego serca — jak śpiew niebian nad rozpaczną wrzawą ziemi... Bądź spokojną. Cokolwiek ci świat zabierze, — nie zabierze ci duszy twych oczu, — nie zabierze ci twego serca — nie zabierze ci Ciebie...


Rzecz prosta, że w salonie, gdzie spotykało się tyle oryginalnych i różnorodnych indywidualności, nie trudno było o charakterystyczne epizody, że anegdotę zbierało się tam garściami. Już sama kombinacja winta i sztuki! Stanisławski, doskonały gracz, olbrzym-pasjonat pąsowiejący przy najmniejszym oporze, podskakujący na krześle, kiedy mu partner nie zagrał tak jak on sobie życzył, ledwie mogący się doczekać końca rozgrywki aby ryknąć: „Czegóż pan nie wyszedł w kier? — Bo nie miałem, panie profesorze, sumitował się napadnięty. — „Ech, takie pan dzieciństwa gada!” wybuchał nieprzytomny już z gniewu „profesor”. Na bajkę zakrawa, a jednak najprawdziwszą prawdą jest scena, gdy Stanisławski rzucił Wyczółkowskiemu (grającemu coprawda jak noga) kartami w łeb, rycząc: „z durniami nie gram”. Zrobił się popłoch, Wyczół się rozpłakał, oprzytomniały Stanisławski zaczął go ściskać, no i partja potoczyła się dalej.
Otóż przeglądając listy pisane do pani Lizy, znalazłem takie, które przypomniały mi to i owo zabawne wydarzenie. Jeden, to list Włodzimierza Tetmajera: wydaje mi się dla postaci Gospodarza z Wesela tak znamienny, że, mimo niewinnie-poufnego charakteru tej epistoły, pozwolę ją sobie przytoczyć. Ale przedtem parę słów komentarza.
Włodzio Tetmajer, przy pozorach tężyzny, był w istocie wątłego zdrowia, neurastenik i, mimo swoich słynnych „kurdeszów” mający słabiutką i niewytrzymałą do kieliszka głowę. Od czasu od czasu, kiedy czuł się niewyraźnie na zdrowiu (nerwica), poczciwa Sewerowa Maciejowska zaciągała go przemocą do znakomitego profesora Pareńskiego. I stałe odbywało się co następuje: Profesor, zbadawszy go sumiennie, zabraniał mu najsurowiej wszelkiego alkoholu, bodaj kropelki wina; zapisywał mu receptę, poczem Włodzio przechodził do salonu pani Lizy i zwykle zostawał na kolacji, w czasie której Pareński, już nie lekarz ale gościnny gospodarz, czuwał troskliwie aby... jego kieliszek był stale zaopatrzony. A oto dokument:

Wielmożna Pani Dobrodziejko!
Dawno już nie zdarzyło mi się do tego stopnia się zapomnieć przy kieliszku jak w piątek. Przypuszczam, że mogłem powiedzieć jakie głupstwo i zresztą sam fakt bycia nietrzeźwym jest już dostateczną winą.
— Poczuwam się tedy do obowiązku przeproszenia W. Panią za tego rodzaju sąsiedztwo i zabawę, jaką Panie siedząc przy mnie mieć mogły. Proszę najuprzejmiej łaskawie mi darować, jeśli co głupiego powiedziałem, bo sam nie bardzo pamiętam co gadałem. Tak to nie leży w mojem usposobieniu i tak się nie zgadza z mojem przekonaniem, aby wobec Pań upijać się i puszczać na jakieś dowcipy lub lekkie rozmowy, że czuję się prawdziwym zbrodniarzem i źle wychowanym człowiekiem.
— Jeśli to możebne, to proszę o łaskawe przebaczenie, zależy mi bardzo na tem, aby sąd Pani o mnie nie był zbyt surowym.
— W nadziei, że uzyskam przebaczenie, rączki WPani całuję i wyrazy najgłębszego szacunku załączam.
Włodzimierz Tetmayer.


Znając kochanego Włodzia, jestem przekonany, że jego występek musiał być bardzo niewinny. (Przypomina się owo cudowne: „a, zrobiłem wstyd niewieście” Cześnika u Fredry). Toż samo owo „pijaństwo” po paru kieliszkach wina nie mogło być zbyt ciężkie. Niech więc, ku zawstydzeniu dzisiejszej pędzonej na wódce epoki, znajdzie się tu ten list, jako dokument dworności i wrażliwości sumienia dawnych Polaków.
Inny dokument tyczy Lucjana Rydla. Lutek był w tym zdawna z rodziną Rydlów zaprzyjaźnionym domu prawie domowym. Żartobliwie (dziewczęta były jeszcze prawie dziećmi) dawał sobie tytuł „zięcia”, i panią Lizę stale nazywał „belmerą”. Znalazłem jakiś ozdobny egzemplarz Zaczarowanego koła, z taką jego rymowaną dedykacją: „Książka nie wyjdzie jak za dwa tygodnie — lecz ja, belmerę pragnąc uczcić godnie — pierwszy egzemplarz, bity na papierze — czerpanym, niosę w podarku belmerze”. W dziecinnym pokoju „na Wielopolu” był Lutek Rydel — jak wszędzie potrosze — lubiony i ośmieszony zarazem. Głównie z powodu gadulstwa, które było czemś jedynem w świecie, gargantuicznem, czemś czemu podobnego przykładu nie zdarzyło mi się spotkać. Jeden epizod, z czasu jego przedślubnych perypetji, gdy Lutek zagadywał się dubeltowo. Jednego dnia przychodzi na „Wielopole” o wpół do trzeciej popołudniu: na chwilę, z czemś się zwierzyć. Pani domu częstuje go czarną kawą. „Dziękuję, nie mogę, zaraz muszę lecieć. — Niechże pan choć siada, panie Lutku. — Nie mogę, muszę zaraz iść”. Rezultat był ten, że, około godziny pierwszej w nocy, pani Liza telefonowała do Czasu do Starzewskiego, błagając go, aby przyszedł zabrać Rydla, bo już nie ma sił; zagadał ją na śmierć!
Drugi epizod. Z okazji pięćsetlecia Akademji zjechali różni znakomici cudzoziemcy, zapraszani po krakowskich domach. Między innemi, przyjaciel Polaków, Gabrjel Sarazin, autor książki o naszych wieszczach. Ten Sarrazin trafił na Lutka Rydla: i oto stoczył się najosobliwszy turniej. Sarrazin, jak to Francuz, chłop mowny, ruszył z kopyta; aliści gdy przerwał sobie dla nabrania oddechu, Rydel wpadł mu w słowo i już nie popuścił! Francuz bladł, wiądł, aż w końcu zwiądł zupełnie. Dziewczęta i ich goście obserwowali przez uchylone drzwi tę scenę, zupełnie jak nurkowie obserwują walkę potworów na dnie morskiem. W pewnym momencie, Maryna weszła do pokoju i podała na talerzyku Rydlowi ciągutkę. Rydel wziął nie patrząc, połknął ciągutkę i gadał dalej.
Rydel, chłopiec najpoczciwszy i najuczynniejszy w świecie, przytem namiętnie lubiący wykładać, zaproponował pani Elizie, że będzie jej dziewczętom dawał lekcje historji sztuki.
Otóż niewdzięczna Maryna rychło zaczęła się buntować przeciw tym lekcjom, utrzymując zuchwale, że to jest tylko pretekst do wygadania się prelegenta i że ona nie ma żadnej ochoty być ofiarą. Gdy matka ani słyszeć nie chciała o przerwaniu lekcyj, chytra dziewczynka wywołała pod pierwszym lepszym pozorem jakiś zatarg z ofiarnym nauczycielem. Stąd wynikła ta korespondencja:

Kraków, d. 10.I.1900.
Kochana Marynko!
List ten adresuję wprawdzie na ręce Mamy, bo nie chcę poza jej plecami zwracać się do Maryni, ale zapewniam, że piszę go bez porozumienia się z mamą, z własnej ochoty i z bardzo szczerej życzliwości dla Maryni.
Prawdopodobnie Marynka odczuwa dość żywo wewnętrzne niezadowolenie z tego co zaszło. Chęć postawienia na swojem nie zawsze bywa dobrym doradcą; i mnie samego nieraz upór chwilowy wprowadził w położenie, z którego trudno potem było mi znaleźć wyjście nie uwłaczające miłości własnej.
Zdaje mi się, że rozumiem dobrze położenie Maryni. Ale, im dłużej to będzie trwało, tem trudniej będzie wybrnąć, tem trudniej będzie Maryni zawrócić. Dziś jeszcze jest czas, dziś jeszcze potrafimy oboje w krótkim czasie puścić w niepamięć to co zaszło. Rozumiem, że Maryni może być niełatwo zrobić pierwszy krok; — więc ja go robię, bo mogę zrobić go bez upokorzenia i poniżenia. Nie pisałbym gdybym nie znał jednej zasadniczej strony charakteru i usposobienia Marynki: rzetelności i prawości. Inna, mniej od Maryni rzetelna, możeby sobie powiedziała: „proszą mnie, dobijają się — postawiłam na swojem. Teraz ustąpią z łaski”! Marynia tego sobie nie powie, wiedząc dobrze że tak nie jest. Marynia zrozumie ten list tak, jak był pisany. Chcę nim poprostu przemówić do serca i rozsądku Marynki, chcą ułatwić i uprościć Maryni drogę do powrotu, oszczędzając upokorzenia. Kiedy pomyślę, że Marynia ma zapewne nieraz ochotę naprawić to co się stało, a w sumieniu swojem czuje że się stało źle, a tu z każdym dniem ciężej i trudniej naprawić, wtedy żal mi Maryni. Do natur takich jak Marynka trafia się przedewszystkiem dobrocią: to było uczucie, które mi ten list dyktowało. Zobaczę, czy dobrze trafię?

Lucjan Rydel.


List ten włożony był w drugi, zaadresowany do pani Lizy:

Kraków, d. 10.I.1900.

Łaskawa i droga Pani!
Na ręce pani posyłam list do Maryni. Ponieważ nie miałem sposobności porozumieć się z panią przedtem w tym względzie, od pani jedynie będzie zależało, czy Marynia list ten otrzyma czy nie. Zacząłem z dziewczętami wieki średnie, wykładam rzeczy zajmujące i potrzebne do wykształcenia, których można się dowiedzieć, ale tylko z całego mnóstwa książek i podręczników, to też Marynia odniosłaby zbyt dużą szkodę nie biorąc udziału w lekcjach. Nie uwierzy pani, jak mi na ostatniej lekcji żal było Maryni, kiedy mówiłem rozmaite szczegóły arcyciekawe zapamiętane z paryskich wykładów. Nie wiem ile tomów przeczytaćby trzeba, żeby się tych rzeczy dowiedzieć, i ciągle mi wracała do głowy jedna myśl, że Marynia tego wiedzieć nie będzie. Takbym pragnął nauczyć dziewcząt wszystkiego co umiem, choćby w skróceniu, a tu dla jednej chwili nierozsądnego uporu Marynia ma to stracić. Doprawdy, zanadto mi jej żal. Jeśli pani listu mojego nie uzna za zbyt nierozsądny i zbyt niepedagogiczny, niech pani zechce dać go Maryni. Jestem prawie pewny, że wystarczy okazać jej gotowość do zgody, żeby poruszyć w niej żal i ochotę do lekcyj, którą sama przed sobą ukrywa przez dziecinną ambicję.
Rączki Pani po tysiąckroć całuję, Lucjan Rydel.


Cały pan młody z Wesela odbija się znów w tym liście: poczciwy i naiwny nieco zarazem. Byłem świadkiem, jak Maryna tarzała się ze śmiechu, czytając ten list, i uprzytomniłem sobie, że doktór praw i filozofji, dramaturg i bywalec paryski może być wielkiem dzieckiem wobec czternastoletniej dziewczyny.
Taki był zatarg bohaterów Wesela; sądzę, że miałem prawo go tu przedstawić. Alboż nie należą do historji?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.