Matka (Gorki, 1946)/Część druga/XXIX
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Matka |
Wydawca | Spółdzielnia Wydawnicza "Książka" |
Data wyd. | 1946 |
Druk | Zakłady Graficzne "Książka" |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Halina Górska |
Tytuł orygin. | Мать |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Na ulicy suche i mroźne powietrze objęło mocno całe jej ciało, przenikło do gardła, załechtało w nosie i na sekundę zaparło dech w piersiach. Matka zatrzymała się i rozejrzała: niedaleko od niej, na rogu, stał dorożkarz w kudłatej czapce, dalej szedł jakiś człowiek, zgięty wpół wciągając głowę w ramiona, a przed nimi biegł, podskakując i rozcierając uszy, żołnierz.
— Pewnie posłali żołnierzyka do sklepiku! — pomyślała i poszła słuchając z zadowoleniem, jak młodo i dźwięcznie skrzypi pod jej nogami śnieg.
Na stację przyszła wcześnie, pociągu jeszcze nie było, ale w brudnej, zakopconej dymem sali trzeciej klasy zebrało się już dużo ludzi — mróz zegnał tu robotników drogowych, przyszli ogrzać się dorożkarze i jacyś źle odziani, bezdomni ludzie. Byli i pasażerowie. Kilku chłopów, gruby kupiec w cybetowym futrze, duchowny z córką — ospowatą dziewoją, pięciu żołnierzy i ruchliwi mieszczanie. Ludzie palili, rozmawiali, pili herbatę, wódkę. Przy bufecie ktoś zanosił się od śmiechu, nad głowami unosiły się kłęby dymu. Otwarte drzwi skrzypiały, szyby drżały i dzwoniły, gdy zamykano je z hałasem. Mocny zapach tytoniu i solonych ryb bił w nozdrza.
Matka usiadła u wejścia do sali i czekała. Gdy drzwi otwierały się, leciał na nią obłok chłodnego powietrza, wdychała je z przyjemnością pełną piersią. Wchodzili ludzie ciężko odziani, z węzełkami w rękach, i niezdarnie grzęźli w drzwiach wymyślając i rzucając na podłogę albo na ławkę swoje rzeczy. Strząsali suchy szron z kołnierzy i rękawów płaszczy, ocierali go z bród i wąsów, chrząkali.
Wszedł młody człowiek z żółtą walizą w ręku, rozejrzał się szybko i podszedł prosto do matki.
— Do Moskwy? — zapytał półgłosem.
— Tak. Do Tani.
— Oto jest!
Postawił walizkę obok niej na ławce, wyjął papierosa; zapalił go, uchylił czapki i w milczeniu wyszedł drugimi drzwiami. Matka pogładziła ręką chłodną skórę walizki, oparła się o nią łokciem i, zadowolona, zaczęła przyglądać się publiczności. Po minucie wstała i przeszła na drugą ławkę, bliżej wejścia na peron. Walizka była niewielka, trzymała ją bez wysiłku w ręku. Szła z podniesioną głową przyglądając się migającym przed nią twarzom.
Jakiś młody człowiek w krótkim palcie z podniesionym kołnierzem zderzył się z nią w przejściu, odskoczył podniósłszy rękę do głowy. Wydało się jej, że zna go, obejrzała się i zobaczyła, że i on patrzy na nią jednym jasnym okiem spoza kołnierza. To uważne oko ukłuło ją, ręka, w której trzymała walizkę, drgnęła i walizka stała się nagle cięższa.
— Widziałam go pewnie gdzieś! — pomyślała tłumiąc tą myślą przykre, niejasne wrażenie i nie pozwalając innym słowom określić uczucia, powoli, ale przemożnie ściskającego chłodem jej serce. A uczucie to rosło, podnosiło się do gardła, napełniało usta suchą goryczą i ogarnęła ją nieprzezwyciężona chęć obejrzenia się i spojrzenia na niego jeszcze raz. Zrobiła to — człowiek przestępując ostrożnie z nogi na nogę stał na tym samym miejscu. Wydawało się, że pragnie czegoś, ale nie może się zdecydować. Prawa ręka była wsunięta między guziki palta, drugą trzymał w kieszeni, dlatego też prawe ramię wydawało się wyższe od lewego.
Podeszła nie śpiesząc się do ławki i usiadła na niej ostrożnie i powoli, jakby obawiała się, że coś się w niej przerwie. Pamięć rozbudzona ostrym przeczuciem nieszczęścia dwa razy postawiła przed nią tego człowieka — raz w polu, za miastem, po ucieczce Rybina, drugi — w sądzie. Tam, obok niego stał rewirowy, któremu fałszywie pokazała kierunek udeczki Rybina. Znali ją i śledzili — to było jasne.
— Wpadłaś? — zadała sobie pytanie. I w następnym momencie odpowiedziała wzdrygając się. — A może jeszcze nie...
I natychmiast opanowawszy się, stwierdziła surowo:
— Wpadłaś!
Rozglądała się, ale nie widziała nic, a myśli jedna za drugą zapalały się i gasły w jej mózgu jak iskry.
— Zostawić walizkę — iść?
Ale zaraz jaskrawszym światłem błysnęła druga iskra:
— Porzucić synowskie słowo? W takie ręce...
Przytuliła do siebie walizkę.
— A — odejść z nią? Uciec...
Myśli te wydawały się jej obce, jak gdyby je ktoś z zewnątrz wtłaczał w mą gwałtem. Paliły ją, boleśnie kłuły jej mózg, chłostały serce jak ogniste bicze. Bolały ją i obrażały odpędzając ją od samej siebie, od Pawła, od wszystkiego, co zrosło się już z jej sercem. Czuła, że naiska na nią uparcie wroga siła, przygniata jej plecy i piersi, poniża ją, pogrąża w martwym łęku. Żyły w jej skroniach pulsowały mocno, u nasady włosów czuła ciepło.
Nagle, jednym wielkim i mocnym wysiłkiem serca, który jakby wstrząsnął nią całą, zgasiła chytre, maleńkie i słabe ogniki i powiedziała sobie rozkazująco:
— Wstydź się!
Zrobiło się jej od razu lżej i, okrzepnąwszy zupełnie, dodała:
— Nie hańb syna! Nikt się nie boi...
Oczy jej spotkały posępne, nieśmiałe spojrzenie. Potem przemknęła jej w pamięci twarz Rybina. Te kilka sekund wahania jak gdyby umocniły w niej wszystko. Serce zabiło spokojniej.
— Co teraz będzie? — myślała obserwując.
Szpicel zawołał dozorcę i szepnął mu coś wskazując na nią oczyma. Stróż patrzył na niego i cofał się w tył. Podszedł drugi dozorca, słuchał, marszczył brwi. Był to duży starzec, siwy, nieogolony. Kiwnął szpiclowi głową i podszedł do ławki, na której siedziała matka, a szpicel zniknął gdzieś szybko.
Starzec szedł nie śpiesząc się, uważnie obmacując gniewnymi oczyma jej twarz. Posunęła się dalej na ławce:
— Żeby tylko nie bili...
Zatrzymał się przed nią. Milczał chwilę, po czym nie podnosząc głosu, zapytał surowo:
— Czego tu wypatrujesz?
— Ja... nic.
— Tak, tak — złodziejka! Stara już, a do czego się bierze!
Wydawało się jej, że jego słowa uderzyły ją dwa razy w twarz. Złe, ochryple, bolały, jak gdyby szarpały policzki, wychłostywały oczy...
— Ja? Nie jestem złodziejką! Kłamiesz — zawołała pełną piersią i wszystko zakręciło się przed nią w wichrze jej oburzenia. Była pijana obrazą i goryczą. Szarpnęła walizką, walizka otworzyła się.
— Patrzcie! Patrzcie wszyscy! — krzyczała podnosząc się i machając nad głową paczką wyciągniętych z walizki proklamacji. Poprzez szum w uszach słyszała okrzyki zbiegających się ludzi i widziała, że biegną szybko i ze wszystkich stron.
— Co to takiego?
— Szpicel...
— Co to?
— Mówią, że ukradła...
— Taka zdawało by się stateczna i poważna — oj! oj! oj!
— Nie jestem złodziejką! — mówiła matka pełnym głosem uspokajając się nieco na widok ludzi, ciasno napierających na nią ze wszystkich stron.
— Wczoraj sądzili politycznych, tam był między nimi mój syn — Własow. Wygłosił mowę — oto ona! Wiozę ją ludziom, żeby czytali i myśleli o prawdzie...
Ktoś ostrożnie wyciągnął papier z jej rąk. Machnęła paczką w powietrzu i rzuciła ją w tłum.
— Za to także nie pochwalą! — zawołał czyjś przestraszony głos.
Matka widziała, że rozchwytują papierki, chowają je za pazuchę i do kieszeni i to dodało jej nowych sił. Spokojniej i mocniej prężąc się cała i czując, jak rośnie w niej zbudzona duma i rozpala się zduszona radość, mówiła wyciągając pośpiesznie z walizki paczki papieru i rozrzucając je na prawo i na lewo w czyjeś szybkie, spragnione ręce.
— Czy wiecie za co skazano mego syna i tych wszystkich, którzy byli z nim — wiecie? Powiem wam to, a wy uwierzcie sercu matki i jej siwym włosom — wczoraj sądzono ludzi za to, że niosą wam wszystkim prawdę! Wczoraj dowiedziałam się, że ta prawda... nikt nie może przeciwstawić się jej, nikt!
Tłum milczał i rósł zwierając się coraz mocniej, otaczając szczelnie kobietę pierścieniem żywych ciał.
— Nędza, głód, choroby, oto co daje ludziom ich praca. Wszystko jest przeciw nam — zdychamy całe życie, z dnia na dzień, zawsze w harówce, w brudzie, w oszukaństwie, a naszą pracą radują się i objadają inni, i trzymają nas na łańcuchu jak psy! Trzymają nas w ciemnocie — my nie wiemy o niczym, w strachu — boimy się wszystkiego! Nasze życie to noc, ciemna noc!
— Tak! — rozległo się głucho w odpowiedzi.
— Zamknij jej pysk!
Za tłumem matka zobaczyła szpicla i dwóch żandarmów i śpieszyła się, żeby oddać ostatnie paczki, ale gdy ręka jej opuściła się w walizkę, spotkała tam obcą rękę.
— Bierzcie! Bierzcie! — mówiła nachylając się nad walizką.
— Rozchodzić się! — krzyczeli żandarmi rozpychając ludzi. Ustępowali niechętnie przed szturchańcami, ściskali żandarmów w tłumie, przeszkadzali im może nieświadomie nie pragnąc tego. Pociągnęła ich z niepokonaną siłą ta siwa kobieta z dużymi, uczciwymi oczyma i dobrą twarzą. I rozdzielani przez życie, obcy dla siebie, teraz stapiali się w jakąś całość, ogrzaną ogniem słowa, którego szukało i pożądało może od dawna wiele serc, skrzywdzonych przez niesprawiedliwość życia. Bliżsi stali w milczeniu, matka widziała ich uważne i chciwe oczy, czuła na swojej twarzy ich ciepły oddech.
— Uciekaj, stara! — Zaraz cię wezmą!...
— Ach, jaka zuchwała!
— Precz! Rozchodzić się! — coraz bliżej rozlegały się krzyki żandarmów. Ludzie przed matką kołysali się na nogach chwytając się jeden drugiego.
Wydawało się jej, że wszyscy gotowi są zrozumieć ją, uwierzyć jej, i chciała, śpieszyła powiedzieć ludziom to, co wiedziała, podzielić się z nimi wszystkimi myślami, których siłę odczuwała. Wypływały z łatwością z głębi jej serca, układały się w pieśń, ale czuła z żalem, że nie starczy jej głosu, że głos jej chrypnie, drży, łamie się.
— Słowo mojego syna — czyste słowo robotnika — słowo nieprzekupnej duszy! Poznawajcie tę nieprzekupność po odwadze!
Czyjeś młode oczy patrzyły w jej twarz z zachwytem i lękiem.
Pchnięto ją w pierś, zachwiała się i usiadła na ławce. Nad głowami ludzi migały ręce żandarmów; chwytali za kołnierze i ramiona, odrzucali na bok ciała ludzkie, zrywali czapki ciskając je daleko. Wszystko w oczach matki poczerniało i zakołysało się, ale przemagając zmęczenie, krzyczała jeszcze ostatkiem głosu:
— Ludzie! Połączcie swoje siły w jedną siłę!
Żandarm dużą, czerwoną ręką chwycił ją za kołnierz i potrząsnął nią:
— Milcz!
Uderzyła głową o ścianę, serce spowił na sekundę żrący dym strachu, ale rozwiał się, i rozgorzało znowu jasnym płomieniem.
— Chodź! — powiedział żandarm.
— Nie lękajcie się niczego! Nie ma męki większej od tej, którą oddychacie przez całe życie...
— Milczeć, mówię! — żandarm wziął ją pod rękę i szarpnął. Drugi uchwycił jej drugą rękę i prowadzili matkę idąc dużymi krokami.
— ...która każdego dnia żre serce, wysusza pierś!
Szpicel zabiegł jej od przodu i, wygrażając kułakiem przed jej twarzą, krzyknął piskliwie:
— Milcz, swołocz!
Oczy jej rozszerzyły się, rozbłysły, szczęka zadrżała. Opierając się nogami o śliski kamień podłogi, zawołała:
— Duszy, która zmartwychwstała, nie zabiją!
— Suko!
Szpicel uderzył ją w twarz krótkim ruchem ręki.
— Dobrze jej! Stare ścierwo — rozległ się jakiś okrzyk złośliwego zadowolenia.
Coś czarnego i czerwonego oślepiło na chwilę oczy matki, słony smak krwi napełnił usta.
Głośny wybuch okrzyków oprzytomnił ją.
— Nie waż się bić!
— Chłopcy!
— Ach ty, draniu!
— Dajcie mu!
— Nie zaleją krwią rozumu!
Uderzano ją w kark, bito po plecach, po głowie. Wszystko zakręciło się, zawirowało ciemnym wichrem, w krzyku, w wyciu, w świstach. Coś gęstego ogłuszało ją leząc do uszu, zatykało gardło, dusiło. Podłoga poruszała się, zapadała się pod nogami, nogi uginały się, ciało drgało w oparzelinach bólu, ociężało i chwiało się bezsilnie. Ale oczy nie gasły i widziały mnogość innych oczu, płonących znanym jej, śmiałym, ostrym ogniem — ogniem bliskim jej sercu.
Wypchano ją w drzwi.
Wyrwała rękę, uchwyciła się framugi.
— Morzem krwi nie zagaszą prawdy...
Uderzono ją po ręce.
— Tylko gniew zgromadzicie, szaleńcy! Na was on spadnie!
Żandarm chwycił ją za gardło i zaczął dusić.
Rzęziła.
— Nieszczęśliwi.
Odpowiedziało jej czyjeś głośne łkanie.