Matka (Gorki, 1946)/Część druga/XXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Matka |
Wydawca | Spółdzielnia Wydawnicza "Książka" |
Data wyd. | 1946 |
Druk | Zakłady Graficzne "Książka" |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Halina Górska |
Tytuł orygin. | Мать |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Po kilku minutach matka siedziała już, grzejąc się przy piecu, w niewielkim pokoju Ludmiły. Gospodyni w czarnej sukni przepasanej paskiem przechadzała się powoli po pokoju napełniając go dźwiękami swego komenderującego głosu. W piecu wciągając powietrze z pokoju, trzeszczał i huczał ogień. Głos kobiety dźwięczał miarowo.
— Ludzie są bardziej głupi niż źli. Umieją widzieć tylko to, co jest bliskie, co można wziąć natychmiast. A wszystko, co jest bliskie, jest — tanie. Drogie jest to, co dalekie. Przecież w istocie rzeczy wszystkim było by wygodnie i przyjemnie, żeby życie stało się inne, łatwiejsze, a ludzie rozumniejsi. Ale aby to się stało, trzeba obecnie zadać sobie trochę trudu...
Nagle zatrzymała się przed matką i powiedziała ciszej, jakby usprawiedliwiając się:
— Rzadko widuję ludzi i jeżeli ktoś zajdzie do mnie, zaraz zaczynam mówić. Zabawne, co?
— Dlaczego? — odezwała się matka. Starała się domyślić, gdzie ta kobieta drukuje, i nie widziała nic niezwykłego. W pokoju, którego trzy okna wychodziły na ulicę, stała kanapa, szafa do książek, stół, krzesła, pod ścianą łóżko, w kącie obok niego umywalnia, w drugim piec, na ścianach reprodukcje. Wszystko było nowe, mocne i czyste i na wszystko zakonna postać gospodyni rzucała jak gdyby chłodny cień. Czuło się coś zatajonego, ukrytego, ale nie można się było domyślić gdzie. Matka obejrzała drzwi — przez jedne weszła tutaj z maleńkiego przedpokoiku, obok pieca były drugie — wąskie i wysokie.
— A ja do was z interesem! — powiedziała zmieszana zauważywszy, że gospodyni obserwuje ją.
— Wiem. Do mnie nie przychodzi się inaczej...
Matce wydało się, że słyszy coś dziwnego w głosie Ludmiły, spojrzała jej w twarz, ale twarz jej uśmiechała się kątami cienkich warg, za szkłami okularów błyszczały matowe oczy. Oderwała od niej wzrok i, patrząc w bok, podała jej mowę Pawła.
— Proszą, żeby wydrukować jak najprędzej...
Zaczęła opowiadać o tym, jak Mikołaj przygotowuje się do aresztu.
Ludmiła wsunęła w milczeniu papier za pas, usiadła na krześle, na szkłach jej okularów odbił się czerwony blask ognia i jego gorący uśmiech zadrżał na jej nieruchomej twarzy.
— Gdy przyjdą do mnie — będę strzelać do nich! — powiedziała półgłosem stanowczo wysłuchawszy opowiadania matki. — Mam prawo bronić się przed przemocą i powinnam się przed nią bronić, jeśli wzywam do tego innych.
Odblask ognia ślizgał się po jej twarzy, która stała się znowu surowa i trochę wyniosła.
— Niedobrze ci się żyje! — pomyślała z nagłą serdecznością matka.
Ludmiła zaczęła czytać mowę Pawła. Z początku od niechcenia, potem coraz bardziej pochylając się nad papierem i szybko odrzucając na bok przeczytane kartki. Skończywszy wstała, wyprostowała się, podeszła do matki.
— To — piękne!
Zamyśliła się, spuściwszy na chwilę głowę.
— Nie chciałam mówić z wami o waszym synu — nie spotykałam się z nim i nie lubię smutnych rozmów. Wiem co to znaczy, gdy ktoś bliski idzie na zesłanie! Ale — tak mi się chce was zapytać — dobrze jest mieć takiego syna?...
— Tak, dobrze! — powiedziała matka.
— I strach, tak?
Matka odpowiedziała uśmiechając się spokojnie:
— Teraz już — nie strach...
Ludmiła odwróciła się do okna poprawiając smagłą ręką gładko przyczesane włosy. Lekki cień drżał na jej policzkach. Może był to cień stłumionego uśmiechu.
— Zaraz złożę. Przeżyliście ciężki dzień, jesteście zmęczeni. Połóżcie się tu, na łóżku, ja nie będę spała i być może obudzę was w nocy, żebyście mi pomogli... Gdy się położycie, zgaście lampę.
Dorzuciła dwa polana do pieca, wyprostowała się i weszła w wąskie drzwi koło pieca, szczelnie zamknąwszy je za sobą. Matka odprowadziła ją wzrokiem i zaczęła rozbierać się myśląc o gospodyni:
— Martwi się czymś...
Czuła zawrót głowy pochodzący ze zmęczenia, ale w duszy jej panował dziwny spokój, a miękkie i łagodne światło, zdawało się oświetlać wszystko, na co patrzyła, i napełniać jej pierś. Znała już ten spokój. Zjawiał się w niej zawsze po wielkich wzruszeniach i dawniej — trwożył ją trochę. Ale teraz rozszerzał tylko jej duszę. Wielkie i silne uczucie uczyniło ją mocniejszą. Zgasiła lampę, położyła się na chłodnej pościeli, skurczyła się pod kołdrą i szybko zasnęła głębokim snem...
A kiedy otworzyła oczy — pokój był skąpany w chłodnym białym świetle jasnego zimowego dnia. Gospodyni leżała na kanapie z książką w ręku i patrzyła na nią uśmiechając się innym niż zwykle uśmiechem.
— Ach, Boże mój! — krzyknęła zmieszana. — Jak zaspałam! Późno już, co?
— Dzień dobry! — powiedziała Ludmiła. — Niedługo dziesiąta, będziemy pić herbatę.
— Dlaczegoście mnie nie obudzili?
— Chciałam. Podeszłam do was, ale uśmiechaliście się tak ładnie przez sen...
Giętkim ruchem całego ciała podniosła się z kanapy, pochyliła s>ę nad matką, a w jej matowych oczach matka zobaczyła coś serdecznego, bliskiego i zrozumiałego.
— Żal mi było przeszkodzić wam. Może widzieliście coś miłego we śnie...
— Nie widziałam nic!
— No, wszystko jedno! Spodobał mi się wasz uśmiech. Spokojny taki, dobry...
Ludmiła roześmiała się. Śmiech jej był cichy, aksamitny.
— Myślałam o was... Trudno się wam żyje?
— Oczywiście, że trudno! — zawołała Ludmiła.
Matka ruszała brwiami, milczała, zastanawiała się.
— Nie wiem już sama! — powiedziała ostrożnie matka. — Czasem wydaje się, że trudno. — Ale wszystkiego jest tak dużo — wszystko takie ważne, zadziwiające, płynie jedno za drugim tak prędko, prędko...
Znana jej fala rześkiego podniecenia podnosiła się w jej piersi napełniając serce obrazami i myślami. Usiadła na, łóżku, pośpiesznie oblekając myśli w słowa.
— Idzie, idzie, a wszystko ku jednemu... Dużo jest smutku, wiecie! Ludzie cierpią, męczą ich, okrutnie męczą i wiele radości jest dla nich zakazanych — to bardzo ciężko!
Ludmiła odrzuciła głowę szybkim ruchem, objęła ją spojrzeniem i zauważyła:
— Mówicie nie o sobie!
Matka popatrzyła na nią, wstała z łóżka i ubierając się mówiła:
— Jakże tu stanąć osobno, z boku, jeżeli i tego kochasz i tamten jest ci drogi, i o wszystkich się boisz, i każdego jest ci żal — ciągle niepokoi ci coś serce... To jakże tak, osobno?
Stanęła na wpół ubrana pośrodku pokoju i zamyśliła się. Wydało się jej, że nie ma już tej, która żyła niepokojem i strachem syna, myślą o obronie jego ciała, nie ma już — oderwała się, odeszła gdzieś, a może przetopiła się w ogniu wzruszeń, i to oswobodziło i oczyściło jej duszę, odnowiło serce dając mu nową siłę. Wsłuchiwała się w siebie pragnąc zajrzeć we własne serce i obawiając się wzbudzić w nim dawny lęk.
— O czym myślicie? spytała serdecznie gospodyni podchodząc do niej.
— Nie wiem! — odpowiedziała matka.
Milczały chwilę patrząc na siebie, uśmiechnęły się, po czym Ludmiła wyszła z pokoju mówiąc:
— Co porabia mój samowar?
Matka popatrzyła przez okno, na ulicy lśnił mroźny, rześki dzień, w piersi było także jasno, ale ciepło. Miała ochotę mówić o wszystkim dużo, radośnie, z niejasnym uczuciem wdzięczności dla kogoś nieznanego za to, co wstąpiło w jej serce i dojrzewało tam w wieczornym świetle zachodu. Czuła dawno już nie zaznaną chęć modlitwy. Przypomniała sobie czyjąś młodą twarz, i dźwięczny głos odezwał się w jej pamięci: „To matka Pawła Wlasowa!“. Błysnęły radośnie i czule oczy Saszy, stanęła ciemna postać Rybina, uśmiechała się twarda, brązowa twarz syna, mrugał z zakłopotaniem Mikołaj i nagle wszystko zakołysało się w głębokim, lekkim westchnieniu, zlało się i zmieszało w przeźroczysty, różnobarwny obłok, który objął wszystkie jej myśli uczuciem spokoju.
— Mikołaj miał słuszność! — powiedziała wchodząc Ludmiła. — Aresztowano go! Posłałam, tak jak mi poleciliście, chłopca. Powiedział, że na podwórzu jest policja i widział policjanta, który chował się w bramie. I szpicle chodzą — chłopak zna ich.
— Taki — powiedziała matka kiwając głową. — Ach, biedny...
Westchnęła, ale bez smutku i w duszy zdziwiła się temu.
— Mikołaj w ostatnich czasach dużo czytał z robotnikami w mieście i w ogóle musiał już wpaść! — zauważyła chmurnie i spokojnie Ludmiła. — Towarzysze mówili mu — wyjeżdżaj! Nie posłuchał! Według mnie, w takich wypadkach powinno się zmuszać, a nie namawiać...
W drzwiach stanął czarnowłosy i rumiany chłopczyk z ładnymi, niebieskimi oczyma i orlim nosem.
— Wnieść samowar? — zapytał dźwięcznym głosem.
— Proszę cię, Serioża! Mój wychowanek.
Matce wydało się, że Ludmiła jest dzisiaj inna — prostsza i bliższa jej. W gibkich ruchach jej smukłego ciała było dużo piękna i siły, wyraz jej surowej i bladej twarzy był łagodniejszy. Przez noc kręgi pod jej oczyma powiększyły się. Czuło się w niej naprężony wysiłek, mocno napiętą w duszy strunę.
Chłopczyk wniósł samowar.
— Przedstaw się, Serioża! Pelagia Niłowna, matka tego robotnika, którego wczoraj skazali.
Serioża skłonił się w milczeniu, uścisnął rękę matki, wyszedł, przyniósł bułki i usiadł przy stole. Ludmiła nalewając herbatę, przekonywała matkę, żeby nie wracała do domu, póki nie wyjaśni się, na kogo czeka policja.
— Może — na was! Was na pewno będą przesłuchiwać...
— Niech przesłuchują! — odezwała się matka. — I jeżeli nawet zaaresztują — niewielkie nieszczęście. Żeby tylko przedtem rozesłać mowę Pawełka!
— Już złożona. Jutro będzie już dla miasta i osady. Znacie Nataszę?
— Oczywiście!
— Odwieziecie jej...
Chłopczyk czytał gazetę i jakby nie słyszał nic, ale czasem oczy jego patrzyły spoza arkusza w twarz matki, i gdy spotykała ich żywe spojrzenie, było jej przyjemnie i uśmiechała się. Ludmiła znowu wspominała Mikołaja nie wyrażając żalu z powodu jego uwięzienia, a matce jej ton wydawał się zupełnie naturalny. Czas upływał szybciej niż w inne dnie — gdy skończyli pić herbatę było już koło południa.
— Ale ten czas leci! — zawołała Ludmiła. I jednocześnie zapukano niecierpliwie. Chłopczyk wstał, spojrzał pytająco na gospodynię przymrużywszy oczy.
— Otwórz, Serioża. Któż by to mógł być?
I spokojnym ruchem opuściła rękę w kieszeń spódnicy.
— Jeżeli to żandarmi — powiedziała do matki — stańcie, Pelagio Niłowna, tutaj, w tym kącie. A ty, Serioża...
— Wiem! — cicho odpowiedział chłopczyk znikając.
Matka uśmiechnęła się. Wszystkie te przygotowania nie denerwowały jej — nie miała przeczucia czegoś złego.
Wszedł maleńki doktor i zaczął mówić pośpiesznie:
— Po pierwsze, Mikołaj aresztowany. Aha, jesteście tutaj, Niłowna? Nie było was w czasie aresztowania?
— Właśnie wysłał mnie tutaj.
— Hm... — nie sądzę, żeby to było pożyteczne dla was!... Po drugie — dzisiaj w nocy różni młodzi ludzie wydrukowali na hektografach z pięćset egzemplarzy mowy. Widziałem — nieźle zrobione, wyraźnie, jasno. Chcą to wieczorem rozrzucić po mieście. Jestem przeciwny temu. Dla miasta są lepsze drukowane, a te należy gdzieś odesłać.
— Ja zawiozę je do Nataszy! Dawajcie je tylko! — żywo zawołała matka.
Zapragnęła jak najprędzej rozpowszechnić mowę Pawła, rozsypać słowa syna po całej ziemi i patrzyła w twarz doktora wyczekującymi na odpowiedź oczyma, gotowa prosić go.
— Diabeł wie, czy to będzie bezpieczne, żebyście wy brali się teraz do tego! — niezdecydowanie powiedział doktor wyjmując zegarek. — Teraz jest jedenasta czterdzieści trzy — pociąg odchodzi o drugiej pięć, droga trwa pięć godzin i piętnaście minut. Przyjedziecie więc wieczorem, jednakże nie dość późno, ale — nie o to chodzi...
— Nie o to! — powtórzyła gospodyni chmurząc brwi.
— A o co? — spytała matka przysuwając się do niej.
— Tylko o to, żeby dobrze zrobić...
Ludmiła popatrzyła na nią uważnie i, pocierając czoło, zauważyła:
— To niebezpieczne dla was...
— Dlaczego? — gorąco i z prośbą w głosie zawołała matka.
— Ot dlaczego! — szybko i urywanymi zdaniami przemówił doktor. — Znikliście z domu na godzinę przed aresztowaniem Mikołaja. Wyjechaliście do fabryki, gdzie znają was jako ciotkę nauczycielki. Po waszym przyjeździe w fabryce zjawiły się niebezpieczne odezwy. Wszystko to zaciąga się jak pętla wokół waszej szyi.
— Nie zauważą mnie — przekonywała go matka zapalając się. — A gdyby po powrocie zaaresztowali mnie i zapytali, gdzie byłam...
Zamilkła na chwilę, po czym zawołała:
— Wiem co odpowiedzieć! Stamtąd pojadę prosto do osady — mam tam znajomego — Sizowa. Więc powiem, że niby prosto z sądu poszłam do niego podzielić się z nim moją niedolą. On także ma zmartwienie — siostrzeńca jego skazali. I zezna to także. Widzicie?
Czując, że ustąpią jej mocnemu pragnieniu, i chcąc ich jak najprędzej skłonić do tego, nalegała coraz bardziej. Ustąpili.
— Cóż, jedzcie! — zgodził się niechętnie doktor.
Ludmiła milczała przechadzając się w zamyśleniu po pokoju. Twarz jej przygasła i jakby zmizerniała, a naprężone mięśnie szyi ledwie mogły utrzymać głowę, która najwidoczniej ciążyła jej i opuszczała się na piersi. Matka zauważyła to.
— Oszczędzacie mnie ciągle — powiedziała z uśmiechem — ale siebie nie oszczędzacie!
— To nieprawda! — powiedział doktor. — Oszczędzamy i siebie, powinniśmy oszczędzać! I gniewamy się bardzo na tego, kto trwoni bez pożytku swoje siły, tak! A teraz — co to jeszcze chciałem powiedzieć — mowę otrzymacie na stacji...
Objaśnił ją, jak to będzie zrobione, po czym zajrzał jej w oczy i powiedział:
— No, życzę wam powodzenia!
I wyszedł, mimo wszystko niezadowolony z czegoś. Gdy drzwi zamknęły się za nim, Ludmiła podeszła do matki śmiejąc się cicho.
— Rozumiem was...
Wzięła ją pod rękę i zaczęła znowu wolno chodzić po pokoju.
— Ja mam także syna. Ma już trzynaście lat. Mieszka u ojca. Mój mąż jest podprokuratorem. I chłopiec jest z nim... Często myślę — czym on będzie?
Jej wilgotny głos drgnął. Po czym mówiła dalej w zamyśleniu:
— Wychowuje go świadomy wróg tych ludzi, którzy są mi bliscy, których uważam za najlepszych ludzi na ziemi. Mój syn może wyrosnąć na mojego wroga. Mieszkać ze mną nie może — mieszkam pod przybranym nazwiskiem. Osiem lat go nie widziałam — to dużo — osiem lat!
Zatrzymała się przy oknie i, patrząc w bladą pustkę nieba, ciągnęła dalej:
— Gdyby był ze mną, byłabym silniejsza, nie miałabym w sercu rany, która zawsze boli. I nawet, gdyby umarł, było by mi lżej...
— Kochana moja! — powiedziała matka czując, jak współczucie ściska jej serce.
— Szczęśliwi jesteście! — powiedziała z uśmiechem Ludmiła. — To piękne — matka i syn obok siebie, w jednym szeregu — to rzadkie!
Własowa niespodziewanie dla samej siebie zawołała:
— Tak! To tak dobrze!
I zniżywszy głos, jakby zwierzała się z tajemnicy, dodała:
— Wszyscy wy, Mikołaj Iwanowicz i wszyscy ludzie prawdy — także razem! Wszyscy ludzie stali się bliscy — rozumiem ich. Słów nie rozumiem, a wszystko inne — rozumiem!
— Więc to tak... — powiedziała Ludmiła. — Więc tak...
Matka położyła rękę na jej piersi i, dotykając jej lekko, mówiła prawie szeptem, jakby widziała to, o czym mówi:
— Idą przez świat dzieci! Oto co rozumiem — idą dzieci po całej ziemi, wszyscy, zewsząd — do jednego! Idą najlepsze serca, ludzie uczciwego rozumu, nacierają nieugięcie na wszystko co złe, idą, rozdeptują kłamstwo mocnymi nogami... Młodzi, zdrowi, oddają swoje niezwyciężone siły wszyscy dla jednego — dla sprawiedliwości! Idą, żeby pokonać niedolę, ludzką, wypowiedzieć walkę wszystkim nieszczęściom ziemi, idą zwyciężyć wszystko co ohydne i — zwyciężą! Zapalimy nowe słońce — mówił mi jeden z nich i — zapalą! Połączymy w jedno serce rozdzielone nienawiścią serca i — połączą!
Przypomniała sobie słowa zapomnianych modlitw i, zapalając je nową wiarą, wyrzucała je ze swego serca jak iskry.
— Idą dzieci drogami prawdy i rozumu niosąc miłość do wszystkiego, rozpościerają nad wszystkim nowe niebo, oświecają wszystko niegasnącym ogniem swoich serc. Powstaje nowe życie w ogniu miłości dzieci do całego świata. Któż zgasi tę miłość? Jaka jest siła większa od niej? Kto ją pokona? Zrodziła ją cała ziemia i całe życie chce jej zwycięstwa — całe życie!
Odsunęła się od Ludmiły zmęczona wzruszeniem i usiadła oddychając ciężko. Ludmiła odeszła także ostrożnie, bezszelestnie, jakby się bała coś zniszczyć. Chodziła sprężyście po pokoju, patrzyła przed siebie głębokim spojrzeniem matowych oczu i stała się jakby wyższa, prostsza i smuklejsza. Jej chuda i surowa twarz była skupiona, wargi — zaciśnięte nerwowo. Cisza w pokoju szybko uspokoiła matkę. Dostrzegła nastrój Ludmiły i spytała półgłosem jakby w poczuciu winy:
— Może ja coś nie tak powiedziałam?...
Ludmiła odwróciła się szybko, spojrzała na nią jakby z przestrachem i zaczęła mówić pośpiesznie wyciągnąwszy do niej ręce, jakby pragnęła powstrzymać coś:
— Tak! Tak! Ale nie mówmy o tym. Niech to zostanie takie jak zostało powiedziane. — I spokojniej już ciągnęła dalej. — Musicie już niedługo jechać — to przecież daleko!
— Tak, już niedługo. Ach, gdybyście wiedzieli, jaka jestem szczęśliwa! Wiozę słowo syna! Słowo mojej krwi! Przecie to jakby własna dusza!
Uśmiechnęła się, ale Ludmiła odpowiedziała jej bladym tylko uśmiechem. Matka czuła, że Ludmiła ochładza jej radość swoją powściągliwością i nagle zbudziło się w niej uparte pragnienie przelania w tę surową duszę swego ognia, rozpalenia jej — niechże i ona dźwięczy harmonijnie z jej pełnym radości sercem. Ujęła ręce Ludmiły, ścisnęła je mocno i powiedziała:
— Droga moja! Jak to dobrze jest wiedzieć, że jest już w życiu światło dla wszystkich ludzi i że nadejdzie czas, gdy zobaczą je wszyscy i zespolą się z nim sercem!
Jej dobra, szeroka twarz drżała, oczy uśmiechały się promieniście, brwi poruszały się nad nimi, jakby oskrzydlając ich blask. Upajały ją wielkie myśli, wkładała w nie wszystko, czym gorzało jej serce, wszystko, co zdążyła przeżyć, i krystalizowała je w twarde, jasne, pełne treści słowa. Rodziło się ich coraz więcej w jej jesiennym sercu ogrzanym twórczą siłą wiosennego słońca, zakwitały coraz jaskrawszymi barwami, czerwieniły się w nim.
— Przecie to jakby nowy Bóg rodził się ludziom! Wszystko — dla wszystkich! Wszyscy — dla całości! Tak rozumiem was wszystkich. Zaprawdę, wszyscy jesteście towarzyszami, wszyscy krewnymi, wszyscy dziećmi jednej matki — prawdy!
I znowu zachłystując się falą swego podniecenia, zatrzymała się, zaczerpnęła tchu, szerokim gestem rozłożyła ręce, jakby chciała coś objąć i powiedziała:
— Gdy mówię sobie to słowo — towarzysze! — słyszę sercem — idą!
Osiągnęła to, czego pragnęła — twarz Ludmiły zapłonęła, usta zadrżały, z oczu popłynęły wielkie i przeźroczyste łzy.
Matka objęła ją, zaśmiała się bezdźwięcznie, dumna ze zwycięstwa swego serca.
Gdy żegnały się, Ludmiła zajrzała jej w oczy i spytała cicho:
— Czy wiecie, że dobrze jest z wami?