Matka (Gorki, 1946)/Część pierwsza/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Matka |
Wydawca | Spółdzielnia Wydawnicza "Książka" |
Data wyd. | 1946 |
Druk | Zakłady Graficzne "Książka" |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Halina Górska |
Tytuł orygin. | Мать |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
I znowu żyli w milczeniu, dalecy i bliscy sobie.
Pewnego razu, w środku tygodnia, w święto, Paweł wychodząc z domu powiedział do matki:
— W sobotę będą u mnie goście z miasta.
— Z miasta? — powtórzyła matka i nagle — rozpłakała się.
— No i dlaczego ty, mamo? — z niezadowoleniem wykrzyknął Paweł.
Matka wytarła twarz fartuchem i odpowiedziała wzdychając:
— Nie wiem — tak jakoś...
— Boisz się?
— Boję się! — wyznała.
Pochyli nad nią i zajrzawszy jej w twarz, ze złością — zupełnie jak jego ojciec — powiedział:
— Przez ten właśnie strach — wszyscy giniemy! A ci, którzy rządzą nami, wyzyskują nasz strach, by jeszcze więcej nas przerazić.
Matka zaszlochała żałośnie:
— Nie gniewaj się! Jakże nie mam się bać? Całe życie w strachu przeżyłam — cała dusza strachem mi obrosła!
Ciszej już i łagodniej powiedział:
— Wybacz — inaczej nie wolno!
I wyszedł.
Przez trzy dni w matce drżało i zamierało serce ilekroć przypomniała sobie, że do jej domu przyjdą obcy, straszni ludzie. Ci, którzy wskazali jej synowi nową drogę.
W sobotę wieczorem Paweł przyszedł z fabryki, umył się, przebrał i, wychodząc dokądś znowu, powiedział nie patrząc na matkę:
— Jak przyjdą — powiedz, że zaraz wrócę. I proszę cię — nie bój się...
Matka bezsilnie opuściła się na ławkę.
Syn spojrzał na nią pochmurnie i zaproponował:
— Możebyś ty... wyszła gdzie?
Uraziło ją to. Przecząco potrząsnęła głową i powiedziała:
— Nie. Dlaczego?
Był koniec listopada. Za dnia na zamarzłą ziemię spadł suchy, miałki śnieg i teraz słychać było, jak skrzypi pod nogami wychodzącego syna. Gęsta ćma przytuliła się nieruchomo do szyb okien, wrogo czatując na coś. Matka siedziała, wyprostowana, oparłszy się rękami o ławkę i patrząc na drzwi — czekała...
Wydawało się jej, że w mroku skradają się ostrożnie ku jej domowi skuleni, oglądający się na wszystkie strony, ludzie, dziwnie odziani, niedobrzy. Oto ktoś chodzi już naokoło domu obmacując rękami ściany.
Z oddali rozległ się gwizd. Wił się w ciszy wąziutką strugą, smutną i melodyjną, błądził zadumany w pustce mroku, szukał czegoś, zbliżał się. I nagle znikł pod oknem, jak gdyby wetknięty w belki ściany.
W sieni zaszurgały czyjeś kroki, matka drgnęłą i z naprężoną uwagą podniósłszy brwi, wstała.
Drzwi otworzyły się. Do pokoju wsunęła się naprzód głowa w dużej, kudłatej czapie, a potem, zgiąwszy się, wolno przelazło długie ciało, wyprostowało się, powoli podniosło prawą rękę i, głośno westchnąwszy, niskim, piersiowym głosem powiedziało:
— Dobry wieczór!
Matka w milczeniu skłoniła się.
— A Pawła nie ma w domu?
Człowiek powoli zdjął futrzaną kurtkę, podniósł jedną nogę, otarł czapką śnieg z buta, potem zrobił to samo z drugą nogą, rzucił czapkę w kąt i, kołysząc się na długich nogach, wszedł do pokoju, zbliżył się do krzesła, obejrzał je, jakby chciał się upewnić co do jego trwałości, usiadł i, zakrywszy dłonią usta, ziewnął. Głowę miał okrągłą, gładko ostrzyżoną, wygolone policzki i długie wąsy ze zwisającymi końcami. Uważnie obejrzał izbę dużymi, wypukłymi oczyma szarego koloru, założył nogę na nogę i, huśtając się na krześle, zapytał:
— Czy to wasza chata, czy też wynajmujecie?
Matka, siedząca naprzeciw niego, odpowiedziała:
— Wynajmujemy.
— Marna chata! — zauważył.
— Pawełek wkrótce przyjdzie — poczekajcie — cicho poprosiła matka.
— Ja przecież już czekam! — spokojnie powiedział wysoki człowiek.
Jego spokój, miękki głos, prosta twarz człowieka z ludu, dodawały odwagi matce. Człowiek patrzył na nią otwarcie i życzliwie, a w głębi jego przeźroczystych oczu paliła się wesoła iskierka, a w całej postaci kanciastej, ociężałej, z długimi nogami, było coś zabawnego i budzącego sympatię. Odziany był w błękitną koszulę i czarne szarawary wpuszczone w buty. Matce chciało się zapytać, kim jest, skąd, i czy dawno zna syna, ale nagle on sam zapytał zakołysawszy się na krześle:
— Któż to wam tak czoło rozbił, mateńko?
Powiedział to łagodnie, z widocznym uśmiechem w oczach, ale — kobietę obraziło jego pytanie. Zacisnęła usta i pomilczawszy chwilę, z chłodną grzecznością poinformowała się:
— A wam co do tego, ojczulku?
Nieznajomy rzucił się ku niej całym ciałem:
— Nie gniewajcie się! Nie ma za co. Dlatego zapytałem, że moja przybrana matka także miała rozbitą głowę, zupełnie jak wy. Szewc, z którym żyła, rozbił jej czoło kłódką. Ona była praczką, a on szewcem. Już potem, jak wzięła mnie za syna — znalazła sobie gdzieś tego pijanicę, na swoją wielką biedę. Ale bił ją, mówię wam! Skóra na mnie cierpła ze strachu...
Matka poczuła się rozbrojona jego szczerością, a przy tym pomyślała, że może Pawełek rozgniewa się na nią za szorstką odpowiedź daną temu cudakowi. Uśmiechając się, w poczuciu winy, powiedziała:
— Nie rozgniewałam się, ale tak jakoś nagle... zapytaliście się, Mężulek tak poczęstował mnie, daj mu Boże królestwo niebieskie! Czy nie jesteście czasem tatarzynem?
Człowiek zadrygał nogami i tak szeroko uśmiechnął się, że aż mu się uszy posunęły ku potylicy, po czym poważnie powiedział:
— Jeszcze nie.
Matka zrozumiała jego żart i wyjaśniła z uśmiechem:
— Wymowę macie jakby nie rosyjską!
— Lepszą niż rosyjska — wesoło kiwnąwszy głową, powiedział gość — jestem chachołem[1] z miasta Kaniowa.
— A dawnoście tutaj?
— W mieście mieszkałem około roku, a teraz, miesiąc temu, przeniosłem się do was, do fabryki, Dobrych ludzi tu spotkałem — waszego syna i innych. Tutaj — pomieszkam! — mówił skubiąc wąsy.
Podobał się jej, a przy tym zachciało się jej odwdzięczyć za jego słowa o synu.
— Może napijecie się herbatki — zaproponowała.
— Nie będę się przecie sam raczył — odpowiedział wzruszając ramionami. — Ot, kiedy się wszyscy zbiorą, wtedy może poczęstujecie...
Przypomniał jej znowu o jej obawach.
— Żebyż wszyscy oni byli tacy! — zapragnęła gorąco.
Znowu odezwały się kroki w sieni, drzwi otworzyły się raptownie — matka znowu wstała. Ale tym razem, ku jej zdziwieniu, do kuchni weszła młoda dziewczyna, niewielkiego wzrostu, o prostej, chłopskiej twarzy, z grubym warkoczem jasnych włosów. Spytała cicho:
— Nie spóźniłam się?
— Ależ nie! — powiedział chachoł wyglądając z pokoju. — Piechotką?
— Oczywiście! Wy chyba jesteście matką Pawła Michajłowicza? Dobry wieczór! Nazywam się — Natasza...
— A po ojcu? — zapytała matka.
— Wasiliewna. A wy?
— Pelagia Niłowna.
— No więc znajomość zawarta...
— Tak! — powiedziała matka odetchnąwszy z ulgą i z uśmiechem przyglądała się dziewczynie.
Chachoł pomagał jej rozbierać się i pytał:
— Zimno?
— W polu — bardzo! Wiatr...
Głos miała soczysty, dźwięczny, usta maleńkie i pełne, i cała była okrągła i świeża. Rozebrawszy się, potarła mocno rumiane policzki małymi, czerwonymi od mrozu rękami i prędko weszła do pokoju, dźwięcznie przytupując obcasami bucików.
— Chodzi bez kaloszy! — przemknęło przez myśl matce.
— Taak — przeciągnęła dziewczyna wzdrygając się — zziębłam... Ach!... jak zziębłam!
— Zaraz, zaraz! Samowarek dla was nastawię! — powiedziała matka i pośpiesznie weszła do kuchni. — Zaraz...
Wydało się jej, że już od dawna zna tę dziewczynę i kocha ją dobrą, współczującą miłością matki. Z uśmiechem przysłuchiwała się rozmowie w pokoju.
— Cóżeś ty taki smutny, Nachodka? — pytała dziewczyna.
— A tak — cicho odpowiedział chachoł. — Wdowa ma takie dobre oczy i pomyślałem sobie, że może i moja matka ma takie? Ja, widzicie, często myślę o matce i zdaje mi się zawsze, że ona żyje.
— Mówiliście przecież, że umarła?
— To przybrana umarła. A ja — o prawdziwej. Zdaje mi się, że ona gdzieś w Kijowie po żebrach chodzi. I wódkę pije. I pijaną ją policjanci po twarzy biją.
— Ach ty, biedaku! — pomyślała matka i westchnęła.
Natasza zaczęła półgłosem mówić o czymś prędko i gorąco. Znowu odezwał się dźwięczny głos chachoła:
— E, jesteście jeszcze młodzi, towarzyszko, beczki soli jeszczeście nie zjedli. Rodzić — trudno, ale wychować dobrego człowieka jeszcze trudniej...
— Widzisz go! — pomyślała matka i zachciało jej się achołowi coś ciepłego, ale drzwi powoli otworzyły się i wszzedł Mikołaj Wiesowszczikow, syn starego złodzieja Daniły, znany w całej osadzie odludek. Mikołaj, zawsze ponury, unikał ludzi i z tego powodu naigrawano się z niego. Matka zapytała go ze zdziwieniem:
— Czego chcesz, Mikołaju?
Mikołaj otarł szeroką dłonią ospowatą twarz o wystających kościach policzkowych i, nie witając się, zapytał głucho:
— Paweł w domu?
— Nie.
Mikołaj zajrzał do pokoju i wszedł mówiąc:
— Witajcie, towarzysze...
— Ten? — nieprzyjaźnie pomyślała matka i zdziwiła się bardzo widząc, że Natasza serdecznie i radośnie wyciąga do niego rękę.
Potem przyszło jeszcze dwóch młodych chłopców, prawie wyrostków. Jednego z nich matka znała — był to krewny starego fabrycznego robotnika Sizowa — Fiodor, o ostrych rysach twarzy, wysokim czole i kędzierzawych włosach. Drugiego, gładko przyczesanego, skromnie zachowującego się nie znała, ale i on nie był straszny. W końcu zjawił się Paweł z jeszcze dwoma młodymi ludźmi. Znała ich obu — obaj fabryczni. Syn zwrócił się do niej ciepło:
— Widzę, że i samowar nastawiłaś? Dziękuję!
— Może wódeczki kupić? — zaproponowała nie wiedząc, jak wyrazić mu swoją wdzięczność za coś, czego jeszcze nie pojmowała.
— Nie, to zbyteczne! — powiedział Paweł uśmiechając się do niej przyjaźnie.
Przyszło jej nagle na myśl, że może syn naumyślnie przesadził niebezpieczeństwo zebrania, żeby pożartować z niej.
— Więc to są ci niebezpieczni ludzie? — cichutko spytała go.
— Tak, to oni — odpowiedział Paweł przechodząc do pokoju.
— Ech ty!... — odprowadziła go pieszczotliwym okrzykiem, a w duszy pomyślała pobłażliwie: — Dziecko z niego jeszcze!