Matka (Gorki, 1946)/Część pierwsza/XIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maksim Gorki
Tytuł Matka
Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza "Książka"
Data wyd. 1946
Druk Zakłady Graficzne "Książka"
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Halina Górska
Tytuł orygin. Мать
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX

Już trzy razy chodziła prosić o widzenie z Pawłem i za każdym razem generał żandarmerii, siwy staruszek z bardzo czerwonymi policzkami i dużym nosem, odmawiał jej łagodnie.
— Za tydzień, matuniu, nie wcześniej! Za tydzień zobaczymy — a teraz — niemożliwe.
Był okrągły, syciutki i przypominał jej dojrzałą śliwkę, nieco już zleżałą, pokrytą puszystą pleśnią. Dłubał cały czas w drobnych zębach ostrą, żółtą wykałaczką, małe zielonawe oczki uśmiechały się łagodnie, glos brzmiał grzecznie, przyjaźnie.
— Grzeczny! — w zamyśleniu powiedziała Andrzejowi. — Cały czas uśmiecha się...
— Tak, tak! — zauważył Andrzej. Oni — jak gdyby nigdy nic — łagodni są, uśmiechają się. Powiedzą im — oto mądry i uczciwy człowiek, niebezpieczny dla nas, powieście go! A oni uśmiechną się i — powieszą, a potem — dalej będą się uśmiechać.
— Ten, który u nas z rewizją był — porównywała matka — prostszy — od razu widać, że pies...
— Oni wszyscy to nie ludzie, ale młotki do ogłuszania ludzi. Narzędzia. Obrabia się nimi naszych braci, żeby byli poręczniejsi. Sami są już wygodnie obrobieni dla rządzącej nami ręki — mogą robić wszystko, co im każą, nie zastanawiając się i nie pytając, na co to potrzebne.
W końcu otrzymała widzenie i w niedzielę usiadła skromnie w kącie więziennej kancelarii. Oprócz niej, w ciasnym, brudnym pokoju o niskim suficie, było jeszcze kilka osób, czekających na widzenie. Zapewne nie pierwszy już raz spotykali się tutaj i znali się wzajemnie. Leniwie i wolno snuła się między nimi cicha, lepka jak pajęczyna rozmowa.
— Słyszeliście? — mówiła tęga kobieta o zwiędłej twarzy, z walizką na kolanach. — Dzisiaj podczas rannej mszy w soborze dyrygent naderwał ucho chłopcu z chóru...
Starszy człowiek w mundurze emerytowanego wojskowego głośno odkaszlnął i powiedział:
— Wszyscy chórzyści to urwipołcie!
Niziutki, łysy człowieczek, z długimi rękami, wysuniętą naprzód szczęką i krótkimi nóżkami, uwijał się nieustannie po kancelarii, jak gdyby miał w niej mnóstwo spraw do załatwienia i, nie zatrzymując się ani na chwilę, mówił wylęknionym, trzeszczącym głosem:
— Zycie staje się coraz droższe i dlatego ludzie są źli. Wędlina drugiego gatunku — czternaście kopiejek funt, chleb znowu kosztuje dwie i pół kopiejki...
Czasem wchodzili aresztanci, szarzy, jednakowi, w ciężkich, skórzanych trzewikach. Wchodząc do pół ciemnego pokoju, mrugali oczyma. Na nogach jednego z nich dzwoniły kajdany.
Wszystko było dziwnie spokojne i miało sobie jakąś nieprzyjemną prostotę. Zdawało się, że wszyscy od dawna przyzwyczaili się i zżyli się ze swoim położeniem. Jedni — spokojnie siedzą, drudzy — leniwie nadzorują, trzeci akuratnie i ze znużeniem odwiedzają uwięzionych. Serce matki drżało z niecierpliwości. Nie pojmując tego, oglądała się wokoło, zdziwiona tą przygniatającą ją codziennością.
Obok Własowej siedziała maleńka staruszka o pomarszczonej twarzy i młodych oczach. Obracając to w tę, to w inną stronę cienką szyję, wsłuchiwała się w rozmowę i spoglądała na wszystkich dziwnie wyzywająco.
— Kogo macie tutaj? — cicho zapytała Własowa.
— Syna. Studenta — odpowiedziała prędko i głośno staruszka. — A wy?
— Także syna. Robotnika.
— Jak nazwisko?
— Własow.
— Nie słyszałam. Dawno siedzi?
— Siódmy tydzień.
— A mój — dziesiąty miesiąc! — powiedziała staruszka i w głosie jej Własowa poczuła coś szczególnego, podobnego do dumy.
— Tak, tak! — mówił prędko łysy staruszek. — Cierpliwość zanika... Wszyscy denerwują się, krzyczą, ceny wzrastają, a ludzie odpowiednio do tego — tanieją. Głosów pojednania nie słychać.
— Zupełna prawda! — powiedział wojskowy. — Nieporządek! Trzeba, żeby nareszcie rozległ się twardy glos — milczeć! Oto czego trzeba — twardego głosu...
Rozmowa stała się ogólna, ożywiona. Każdy kwapił się wypowiedzieć swoje zdanie o życiu, ale wszyscy mówili półgłosem i u wszystkich matka wyczuwała coś obcego. W domu mówiono inaczej — zrozumiałej, prościej i głośniej.
Gruby dozorca z kwadratową, rudą brodą wywołał jej nazwisko, obejrzał ją od stóp do głowy i kulejąc poszedł naprzód, rzuciwszy jej:
— Za mną...
Szła i miała ochotę poszturchiwać w plecy dozorcę, żeby szedł prędzej. W maleńkim pokoiku stał Paweł, uśmiechał się i wyciągał rękę. Matka schwyciła ją, zaśmiała się i mrugała oczyma nie znajdując słów. Powtarzała tylko cicho:
— Witaj... witaj...
— Uspokój się, mamo! — ściskając jej rękę powiedział Paweł.
— Już nic...
— Matka! — westchnąwszy powiedział dozorca. — Ale — rozejdźcie się! Żeby między wami była odległość...
I ziewnął głośno.
Paweł pytał o zdrowie, o dom... Matka oczekiwała jakichś innych pytań, szukała ich w oczach syna i nie znajdowała. Był jak zawsze spokojny, tylko twarz mu pobladła, a oczy stały się jakby większe.
— Sasza kłania się! — powiedziała.
Pawłowi drgnęły powieki, twarz złagodniała, uśmiechnął się. Matka poczuła w sercu ostrą, piekącą gorycz.
— Czy prędko cię wypuszczą? — zaczęła z urazą i rozdrażnieniem. — Za co cię posadzili? Przecie papierki znowu się zjawiły...
Pawłowi zabłysły radośnie oczy.
— Znowu? — zapytał szybko.
— O tych sprawach nie wolno mówić! — leniwie oświadczył dozorca. — Można tylko o rodzinnych.
— A czy to nie rodzinne? — zaoponowała matka.
— Nie wiem. Wiem tylko, że zabrania się... — obojętnie nalegał dozorca.
— Mów, mamo, o rodzinnych. Co robisz?
Matka poczuła w sobie jakąś młodzieńczą czupurność i odpowiedziała:
— Noszę do fabryki to wszystko...
Zatrzymała się i, uśmiechnąwszy się, dorzuciła:
— Barszcz, kaszę, różną strawę Marii i — inne jedzenie...
Paweł zrozumiał. Twarz zadrgała mu od powstrzymywanego śmiechu, wzburzył włosy i ciepło, głosem, którego jeszcze nigdy u niego nie słyszała, powiedział:
— Dobrze, że masz robotę — nie tęsknisz!
— A jak się te odezwy zjawiły, to i mnie zaczęli obszukiwać! — powiedziała nie bez przechwałki.
— Znowu o tym! — odezwał się dozorca z obrazą w głosie. — Mówię przecież, że nie wolno! Człowieka pozbawili wolności, żeby o niczym nie wiedział, a ty wciąż swoje! Trzeba zrozumieć, czego nie wolno.
— Zostaw, mamo! — powiedział Paweł. — Matwiej Iwanowicz, to dobry człowiek, nie trzeba go złościć. Żyję z nim w przyjaźni. On dziś jest przypadkowo przy widzeniu — zwykle asystuje pomocnik naczelnika.
— Widzenie skończyło się! — oznajmił dozorca patrząc na zegarek.
— No, dziękuję, mamo! — powiedział Paweł. — Dziękuję ci, kochanie! Nie niepokój się. Już niedługo mnie wypuszczą...
Objął ją mocno, pocałował. Wzruszona i uszczęśliwiona, rozpłakała się.
— Rozejść się! — powiedział dozorca i, odprowadzając matkę, mruczał: — Nie płacz — wypuszczą! Wszystkich wypuszczają... ciasno się zrobiło...
W domu powiedziała Andrzejowi uśmiechając się szeroko i z ożywieniem ruszając brwiami:
— Sprytnie mu powiedziałam — zrozumiał!
I westchnęła smutnie:
— Zrozumiał! Inaczej nie popieściłby mnie — nigdy tego nie robił!
— Ach wy! — zaśmiał się chachoł. — Kto czego szuka, a matka zawsze czułości...
— Ależ Jędrusiu — co to za ludzie, mówię ci! — wykrzyknęła nagle ze zdziwieniem. — Przecież naprawdę — przyzwyczaili się! Oderwali od nich dzieci, posadzili do więzienia, a oni — nic. Przyszli, siedzą, czekają, rozmawiają! Jeżeli wykształceni tak się przyzwyczajają, to co tu mówić o prostym narodzie?...
— To zrozumiałe — powiedział chachoł z właściwym sobie uśmiechem. — Dla nich prawo jest jednak łagodniejsze i mimo wszystko bardziej potrzebne niż dla nas. Toteż, jeśli ich nawet po łbie zwali, skrzywią się wprawdzie, ale nie bardzo. Własny kij — lżej bije...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maksim Gorki i tłumacza: Halina Górska.