Matka (Gorki, 1946)/Część pierwsza/XX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maksim Gorki
Tytuł Matka
Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza "Książka"
Data wyd. 1946
Druk Zakłady Graficzne "Książka"
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Halina Górska
Tytuł orygin. Мать
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX

Pewnego razu matka siedziała przy stole robiąc skarpetki, a chachoł czytał głośno książkę o powstaniu niewolników w Rzymie. Ktoś zapukał mocno i, kiedy Andrzej otworzył drzwi, wszedł Wiesowszczikow z węzełkiem pod pachą, w czapce zsuniętej do tyłu, po kolana zachlapany błotem.
— Idę — widzę, że się u was świeci. Zaszedłem przywitać się. Prosto z więzienia — oznajmił dziwnym głosem i, schwyciwszy rękę Własowej, wstrząsnął nią mocno mówiąc:
— Paweł kłania się...
Potem niezdecydowanie usiadł na krześle i obwiódł pokój właściwym mu posępnym i podejrzliwym spojrzeniem.
Wiesowszczikow nie podobał się matce. W jego kanciastej, ostrzyżonej głowie i małych oczkach było coś, co zawsze napełniało ją lękiem, ale teraz ucieszyła się i, przyjaźnie uśmiechnięta, mówiła z ożywieniem:
— Zmarniałeś! Jędrusiu, dajmy mu herbaty.
— Ja już nastawiam samowar — odezwał się chachoł z kuchni.
— No, jak Paweł? Czy wypuścili jeszcze kogoś, oprócz ciebie?
Mikołaj spuścił głowę i odpowiedział:
— Paweł siedzi — cierpi! Wypuścili tylko mnie! — Podniósł oczy i, spojrzawszy w twarz matki, wolno, przez zęby, dodał:
— Powiedziałem im — dosyć! Puśćcie mnie na wolność, albo zabiję kogoś i siebie także! Wypuścili.
— Taak! — powiedziała matka odsuwając się od niego i mimo woli zamrugała, gdy wzrok jej spotkał się z jego wąskimi, świdrującymi oczyma.
— A jak Fedzia Mazin? — zawołał chachoł z kuchni. — Wiersze pisze?
— Pisze. Nie rozumiem tego! — kiwając głową powiedział Mikołaj. — Czy on — czyżyk? Wsadzili do klatki — śpiewa! Jedno tylko wiem — nie chce mi się iść do domu...
— Bo cóż ty masz w domu? — w zamyśleniu powiedziała matka. — Pusto, piec nie zapalony, wyziębło wszystko...
Wiesowszczikow milczał chwilę przymrużywszy oczy. Wyjął z kieszeni pudełko papierosów, wolno zapalił i, patrząc na szary kłąb dymu, topniejący przed jego twarzą, uśmiechnął się uśmiechem ponurego psa.
— Tak — zimno pewnie. Na podłodze walają się zamarzłe karaluchy. I myszy też pewnie pozamarzały. Pozwólcie mi, Pelagio Niłowna, przenocować u siebie. Czy można? — zapytał głucho nie patrząc na nią.
— Oczywiście, mój drogi! — pośpiesznie powiedziała matka. Czuła się przy nim nieswojo. Była zawsze skrępowana.
— Teraz nadszedł taki czas, że dzieci wstydzą się rodziców...
— Czego? — wzdrygnąwszy się spytała matka.
Spojrzał na nią, zamknął oczy i jego ospowata twarz stała się jakby ślepa.
— Mówię, że dzieci zaczęły się wstydzić rodziców — powtórzył i, westchnąwszy głośno, dodał: — Ciebie Paweł nigdy się nie powstydzi. A ja, widzisz, wstydzę się ojca. I do jego domu... nie pójdę więcej. Nie mam ojca... i domu nie mam!... Oddali mnie pod dozór policyjny, gdyby nie to — pojechałbym na Syberię. Oswobadzałbym tam zesłanych, organizowałbym im ucieczki...
Wrażliwym sercem matka rozumiała, że temu człowiekowi jest ciężko, ale jego ból nie budził w niej współczucia.
— Ha, jeżeli tak, to może i lepiej odejść! — mówiła, żeby nie obrazić go milczeniem.
Z kuchni wyszedł Andrzej i śmiejąc się powiedział:
— O czym ty tak perorujesz?
Matka podniosła się mówiąc:
— Trzeba przygotować coś do jedzenia...
Wiesowszczikow uważnie popatrzył na Andrzeja i nagle oświadczył:
— Myślę, że niektórych ludzi trzeba zabijać!
— Oho! A dlaczegóż to? — zapytał chachoł.
— Zęby ich nie było...
Chachoł, wysoki i chudy kołysząc się na nogach, stał pośrodku pokoju i patrzył na Mikołaja z góry, wsadziwszy ręce w kieszenie, a Mikołaj siedział na krześle, okrążony obłokami dymu, i na jego szarą twarz wystąpiły czerwone plamy.
— Rozwalę łeb Isajowi Gorbowowi — zobaczysz!
— Za co? — zapytał chachoł.
— Nie szpieguj, nie donoś. Przez niego ojciec zginął, przez niego szpiclem chciałby teraz zostać — z ponurą wrogością patrząc na Andrzeja, mówił Wiesowszczikow.
— Więc o to idzie! — wykrzyknął chachoł. — Ale któż może ciebie za to obwiniać? Chyba głupcy!...
— I głupcy, i mądrale — jeden diabeł! — twardo powiedział Mikołaj. — Ot, ty jesteś mądry i Paweł także.
a czy dla was jestem takim samym człowiekiem jak Fedzia Mazin albo Samojłow, albo wy obydwaj jeden dla drugiego? Nie kłam, i tak nie uwierzę; wszyscy mnie odsuwacie na bok, na oddzielne miejsce...
— Boli cię dusza, Mikołaju! — cicho i łagodnie powiedział chachoł siadając obok niego.
— Boli. I was — boli. Tylko że wasze bolączki wydają się wam szlachetniejsze od moich. Wszyscy jesteśmy podli jeden dla drugiego — oto, co ci powiem. A — cóż ty im możesz powiedzieć? No?
Wlepił swoje świdrujące oczy w twarz Andrzeja i czekał wyszczerzywszy zęby. Jego ospowata twarz była nieruchoma, a po grubych wargach przebiegało drżenie, jak gdyby sparzył je czymś gorącym.
— Nic ci nie powiem — powiedział Andrzej piszcząc wrogie spojrzenie Wiesowszczikowa smutnym i ciepłym uśmiechem swych błękitnych oczu. — Widzisz — chcieć przekonywać człowieka wtedy, kiedy wszystkie rany jego serca krwawią — to tylko urażać go, wiem to, bracie!
— Ze mną nie można dyskutować, ja nie umiem! — mruknął Mikołaj spuściwszy oczy.
— Myślę — ciągnął dalej chachoł — że każdy z nas chodził bosymi nogami po tłuczonym szkle i każdy o jakiejś złej godzinie dyszał tym, co ty...
— Nic nie możesz mi powiedzieć! — powoli wyrzekł Wiesowszczikow. — Dusza we mnie wilkiem wyje!...
— I nie chcę powiedzieć. Wiem tylko, że to ci przejdzie. Może niezupełnie, ale przejdzie...
Uśmiechnął się, uderzył Mikołaja po ramieniu i mówił dalej:
— To jest, bracie, dziecięca choroba w rodzaju odry. Wszyscy na nią chorujemy. Silni — mniej, słabi — bardziej. Powala ona człowieka zwykle wtedy, kiedy człowiek odnajduje sam siebie, a życia i własnego miejsca w nim jeszcze nie widzi. Wydaje ci się wtedy, że na całym świecie nie ma takiego smacznego ogóreczka jak ty i że wszyscy chcą cię schrupać. Potem przechodzi nieco czasu i spostrzegasz, że i w piersiach innych ludzi żyje to, co jest dobrego w twoim sercu i — robi ci się lżej i trochę — wstyd. Bo po coś wyłaził na dzwonnicę, kiedy twój dzwon jest taki maleńki, że w czas świątecznego dzwonienia wcale go nie słychać? Potem zobaczysz, że twój dzwon w chórze słychać, a w pojedynkę — stare dzwony zatapiają go w swoim huku jak muchę w maśle. Rozumiesz, co mówię?
— Może i rozumiem! — kiwnął głową Mikołaj. — Ale — nie wierzę!
Chachoł zaśmiał się, zerwał się na nogi i począł hałaśliwie biegać po pokoju.
— I ja także nie wierzyłem! Ach ty — furo!
— Dlaczego furo? — posępnie uśmiechnął się Mikołaj patrząc na Andrzeja.
— Tak — podobny jesteś...
Nagle Wiesowszczikow zaśmiał się głośno szeroko otworzywszy usta.
— Ty — czego? — zapytał zdziwiony chachoł zatrzymując się przed nim.
— Pomyślałem-sobie, że głupcem będzie ten, kto ciebie obrazi! — wyjaśnił Mikołaj kiwając głową.
— A jakże mnie ma obrazić? — zapytał chachoł wzruszając ramionami.
— Nie wiem! — powiedział Wiesowszczikow, dobrodusznie i pobłażliwie szczerząc zęby. — Ja tylko o tym, że temu człowiekowi, który cię obrazi, wstyd będzie później i przykro.
— Co ci przychodzi do głowy! — śmiejąc się powiedział chachoł.
— Jędrusiu! — zawołała matka z kuchni.
Andrzej wyszedł. Pozostawszy sam, Wiesowszczikow rozejrzał się, wyciągnął nogę w ciężkim bucie, popatrzył na nią, schylił się, obmacał rękami grubą łydkę. Podniósł rękę do twarzy, uważnie obejrzał dłoń, potem odwrócił ją. Ręka była gruba, z krótkimi palcami, pokryta żółtym włosem. Pomachał nią w powietrzu, wstał.
Gdy Andrzej wniósł samowar, Wiesowszczikow stał przed lustrem i powitał go takimi słowami:
— Dawno gęby swojej nie oglądałem...
Uśmiechnął się i dorzucił kiwając głową:
— Paskudny mam pysk!
— A co cię to obchodzi? — zapytał Andrzej patrząc na niego z zaciekawieniem.
— Bo Saszeńka mówi, że twarz jest zwierciadłem duszy! — powoli wymówił Mikołaj.
— Bzdury! — zawołał chachoł. — Saszeńka ma nos jak haczyk, szczęki jak nożyce, a duszę jak gwiazda.
Wiesowszczikow spojrzał na niego i uśmiechnął się.
Usiedli do herbaty.
Mikołaj wziął duży Kartofel, mocno posolił kawałek chleba i spokojnie, powoli jak wół, zaczął żuć.
— A jak tutaj idą sprawy? — zapytał pełnymi ustami.
A gdy Andrzej wesoło opowiedział mu o postępach propagandy w fabryce, sposępniał znowu i powiedział:
— Długo to wszystko, długo!... Prędzej by trzeba...
Matka spojrzała na niego i w sercu jej cicho zadrgało wrogie uczucie dla tego człowieka.
— Zycie nie koń, batem go nie popędzisz! — powiedział Andrzej.
Wiesowszczikow z uporem potrząsnął głową.
— Długo! Nie wystarczy mi cierpliwości! Co mam robić?
Bezradnie rozłożył ręce i, patrząc w twarz Andrzeja, zamilkł — oczekiwał odpowiedzi.
— Wszyscy powinniśmy uczyć się i uczyć innych — oto nasza praca! — odezwał się Andrzej spuszczając głowę.
Wiesowszczikow zapytał:
— A kiedy będziemy s>ę bić?
— Do tego czasu nieraz jeszcze nas pobiją, wiem o tym! — z uśmiechem odpowiedział chachoł. — Ale kiedy nam przyjdzie wojować — tego nie wiem! Widzisz, przedtem trzeba głowę uzbroić, a potem ręce. Myślę...
Mikołaj zaczął znowu jeść. Matka przyglądała mu się niespostrzeżenie, spode łba, starając się znaleźć w nim coś, co by ją pogodziło z ciężką, kwadratową postacią Wiesowszczikowa.
I spotykając się z kłującym spojrzeniem jego maleńkich oczu, nieśmiało poruszyła brwiami. Andrzej zachowywał się tak, jakby go coś niepokoiło — nagle zaczynał mówić, wybuchał śmiechem, urywał w pół zdania i zaczynał świstać.
Matce zdawało się, że rozumie jego obawę. A Mikołaj siedział milczący i gdy chachoł pytał go o coś, odpowiadał krótko, z wyraźną niechęcią.
W małym pokoiku dwom jego mieszkańcom stawało się coraz duszniej i to jedno, to drugie rzucało przelotne spojrzenia na gościa.
Wreszcie Wiesowszczikow wstał i powiedział:
— Położyłbym się spać. Siedziałem, siedziałem, nagle puścili, poszedtem... Zmęczony jestem.
Gdy odszedł do kuchni i, pokręciwszy się po niej trochę, nagie jak gdyby zamarł, matka wsłuchując się w ciszę, szepnęła Andrzejowi:
— On zamyśla coś strasznego...
— Ciężki chłopak! — zgodził się chachoł kiwając głową. — Ale to minie! I ja to też przechodziłem. Gdy nie pali się jasno w sercu — dużo sadzy w nim się zbiera. No, ale wy, mateńko, połóżcie się, a ja jeszcze posiedzę i poczytam.
Odeszła w kąt, gdzie stało łóżko, nakryte perkalikową zasłoną, i Andrzej siedząc przy stole, długo jeszcze słyszał ciepły szelest jej modlitw i westchnień. Szybko przerzucając stronice książki, Andrzej nerwowo pocierał sobie czoło, kręcił wąsy długimi palcami, szurał nogami. Stukało wahadło zegara, za oknem wzdychał wiatr.
Rozległ s>ę cichy glos matki:
— O Boże! Tylu ludzi jest na świecie i każdy po swojemu jęczy. Gdzież są ci, którym jest radośnie?
— Są już i tacy, są! Wkrótce będzie ich dużo — ach, jak dużo! — odezwał się chachoł.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maksim Gorki i tłumacza: Halina Górska.