Matka (Gorki, 1946)/Część pierwsza/XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maksim Gorki
Tytuł Matka
Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza "Książka"
Data wyd. 1946
Druk Zakłady Graficzne "Książka"
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Halina Górska
Tytuł orygin. Мать
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII

Wieczorem chachoł wyszedł, a matka zapaliła lampę i usiadła przy stole z pończochą. Wkrótce jednak wstała, niezdecydowanie przeszła się po pokoju, wyszła do kuchni, zamknęła drzwi na haczyk i, mocniej niż zwykle ruszając brwiami, wróciła do pokoju. Spuściła firanki w oknach, wzięła książkę z półki, znowu usiadła przy stole i, rozejrzawszy się, schyliła się nad książką. Wargi jej zaczęły się poruszać. Gdy z ulicy dochodził hałas, wzdrygała się, zakrywała książkę dłonią i nadsłuchiwała czujnie. Po czym znowu, to zamykając, to otwierając oczy, szeptała:
— Ż-y-ży-c-i-e-cie — życie...
Zastukano do drzwi. Matka zerwała się, wsunęła książkę na półkę i zapytała z niepokojem:
— Kto tam?
— Ja...
Wszedł Rybin, statecznie pogładził brodę i zauważył:
— Przedtem puszczałaś ludzi bez pytania. Sama jesteś? Tak. A ja myślałem, że chachoł w domu. Widziałem go dzisiaj... Więzienie nie psuje człowieka.
Usiadł i powiedział matce:
— Pogadamy...
Spoglądał znacząco i tajemniczo, budząc w matce nieokreślony niepokój.
— Za wszystko trzeba płacić — zaczął swoim ciężkim głosem. — Za darmo nie urodzisz się i nie umrzesz — ot co! I książki, i odezwy — kosztują. Ty wiesz, skąd pochodzą pieniądze na książki?
— Nie wiem — cicho powiedziała matka czując coś niebezpiecznego.
— Tak. Ja też nie wiem. Po drugie — kto układa książki?
— Uczeni...
— Panowie! — powiedział Rybin i jego brodata twarz poczerwieniała z natężenia. — A więc — panowie książki układają i rozdają. A w książkach pisze się przeciw panom. Teraz — powiedz mi, co oni w tym mają za korzyść, żeby wydawać pieniądze na podburzanie ludu przeciw sobie, co?
Matka zamrugała oczyma i z przestrachem krzyknęła:
— O czym ty myślisz?...
— Aha! — powiedział Rybin i ciężko jak niedźwiedź poruszył się na krześle. — Ot co! Jak doszedłem do tej myśli, to i mnie się zimno zrobiło.
— Dowiedziałeś się czegoś?
— Oszukaństwo! — odpowiedział Rybin — Czuję w tym jakiś podstęp. O niczym nie wiem, ale — jakieś oszukaństwo w tym jest. Ot co! Panowie kręcą. A mnie trzeba prawdy. Prawdę zrozumiałem, a z panami nie pójdę. Panowie, kiedy im będzie trzeba, wypchną mnie naprzód, a potem, po moich kościach, jak po moście, dalej pójdą...
Matka poczuła, że jego ponure słowa, jak powrozami, krępują jej serce.
— Boże! — zawołała ze smutkiem. — Czyżby Pawełek nie rozumiał tego? I wszyscy, którzy...
Przesunęły się przed nią poważne, uczciwe twarze Jegora, Mikołaja Iwanowicza, Saszeńki i serce jej zatrzepotało.
— Nie, nie! — powiedziała, przecząco poruszając głową. — Nie mogę uwierzyć. Oni — według sumienia.
— O kim ty mówisz? — w zamyśleniu zapytał Rybin.
— O wszystkich... o wszystkich co do jednego, o wszystkich, których widziałam!
— Nie tam patrzysz, gdzie trzeba, matko, popatrz dalej! — powiedział Rybin spuściwszy głowę. — Ci, którzy są blisko nas, sami może nie wiedzą. Oni — wierzą — tak trzeba! Ale może — za nimi ukrywają się drudzy, którzy tylko dla własnej korzyści? Człowiek przeciw sobie samemu ni z tego, ni z owego nie pójdzie...
I z mocnym przekonaniem chłopa dorzucił:
— Od panów nic dobrego nie wyjdzie!
— Co ty zamyślasz? — spytała matka, znowu opanowana wątpliwościami.
— Ja? — Rybin spojrzał na nią, pomilczał chwilę, po czym powiedział: — Od panów trzeba jak najdalej — ot co.
Znowu siedział chwilę w posępnym milczeniu.
— Chciałem się do chłopców przyłączyć, żeby razem z nimi. Ja się do tej sprawy nadaję, wiem, co trzeba powiedzieć ludziom. Tak. No, a teraz odejdę. Nie mogę wierzyć, muszę odejść.
Spuścił głowę, pomyślał.
— Pójdę sam po osiedlach, po wsiach. Będę buntował naród. Trzeba, żeby sam naród się do tego wziął. Jeżeli zrozumie — znajdzie sam drogę. Będę się starał, żeby zrozumiał. Dla ludu nie ma nadziei poza nim samym, nie ma rozumu poza jego własnym. Tak!
Matce zrobiło się go żal i poczuła lęk o niego. Zawsze był jej niemiły, a teraz nagle stał się jej bliższy. Powiedziała cicho:
— Złapią cię...
Rybin spojrzał na nią i odpowiedział spokojnie:
— Złapią — wypuszczą. A ja — znowu...
— Sami chłopi cię przecież zwiążą. W więzieniu będziesz siedział...
— Posiedzę — wyjdę. Znowu pójdę. A co do chłopów — to raz i drugi zwiążą, a potem zrozumieją, że nie wiązać trzeba, ale słuchać. Powiem im — nie wierzcie mi, ale słuchajcie, co mówię! A jak zaczną słuchać — uwierzą!
Mówił powoli, jakby obmacywał każde słowo, zanim je wypowiedział.
— Ja się tu w ostatnich czasach sporo nałykałem. Zrozumiałem to i owo...
— Zginiesz, Michale Iwanowiczu! — ze smutkiem kiwając głową, powiedziała matka.
Patrzył na nią ciemnymi oczyma, jak gdyby pytając o coś i na coś czekając. Jego mocne ciało pochyliło się ku przodowi, ręce oparły się o siedzenie krzesła, smagła twarz wydawała się blada w czarnym obramowaniu brody.
— A słyszałaś, co Chrystus o ziarnie powiedział? Jeśli nie umrzesz, nie zmartwychwstaniesz w nowym kłosie. Do śmierci daleko mi jeszcze. Chytry jestem!
Poruszył się na krześle, podniósł się bez pośpiechu.
— Pójdę do szynku, posiedzę tam z ludźmi. Chachoł jakoś nie idzie. Zaczął już krzątać się?
— Tak — powiedziała matka uśmiechając się.
— Tak trzeba. Powiedz mu o mnie...
Weszli ramię przy ramieniu do kuchni i, nie patrząc na siebie, zamieniali krótkie słowa.
— No, żegnaj!
— Żegnaj! Kiedy wypłatę weźmiesz?
— Już wziąłem.
— A kiedy idziesz?
— Jutro. Z samego rana. Zegnaj!
Rybin zgiął się i niechętnie, niezdarnie wylazł do sieni. Matka z minutę postała pod drzwiami przysłuchując się jego ciężkim krokom i wątpliwościom, zbudzonym we własnym sercu. Potem cicho odwróciła się, weszła do pokoju i podniósłszy firankę spojrzała w okno. Za szybami był nieruchomy, ciemny mrok.
— Żyję wśród nocy! — pomyślała.
Było jej żal tego statecznego, barczystego i silnego chłopa.
Przyszedł Andrzej ożywiony i wesoły. Kiedy opowiedziała mu o Rybinie, zawołał:
— A niech chodzi po wsiach, niech dzwoni o prawdzie, budzi lud! Z nami — trudno mu. Wyrosły mu w głowie własne, chłopskie myśli, naszym za ciasno tam...
— Wiesz — o panach mówił... Jest w tym coś! — ostrożnie zauważyła matka. — Żeby nie oszukali!
— Chwyciło?! — śmiejąc się zawołał Andrzej. — Ach, mateńko, pieniądze! Gdybyśmy je mieli! My jeszcze ciągle żyjemy na cudzy rachunek. Mikołaj Iwanowicz dostaje siedemdziesiąt pięć rubli miesięcznie — nam oddaje pięćdziesiąt. Tak samo i inni. Nawet głodujący studenci przyślą trochę czasem, zebrawszy po kopiejce. A panowie, oczywiście — różni bywają. Jedni — oszukają, inni — zostaną po drodze, ą najlepsi — z nami pójdą...
Klasnął w ręce i mocnym głosem mówił dalej:
— Do naszego święta jeszcze daleko, orzeł nie doleci! Ale mimo to, my sobie pierwszego maja niewielkie święto urządzimy! Wesoło będzie!
Jego ożywienie rozpraszało niepokój, posiany przez Rybina. Andrzej chodził po pokoju, pocierał ręką głowę i, patrząc na podłogę, mówił:
— Wiecie, czasem coś takiego dziwnego budzi się w sercu! Zdaje się, że wszędzie, gdzie przyjdziesz — towarzysze i wszyscy płoną jednym ogniem, wszyscy weseli i tacy dobrzy! Bez słów jeden drugiego rozumie. I żyją jakby — chórem: każde serce śpiewa własną pieśń, a wszystkie pieśni płyną jak strumienie, zlewają się w jedną rzekę. I płynie rzeka szeroka i swobodna do morza jasnych radości nowego życia.
Matka starała się nie poruszać, żeby mu nie przeszkodzić, nie przerwać. Zawsze słuchała go z większą uwagą niż innych — mówił prościej od innych i jego słowa mocniej wzruszały jej serce. Paweł nigdy nie mówił o tym, co widzi w przyszłości. A Andrzej był tam już jakby częścią swego serca i słowa jego brzmiały niby bajka o przyszłym święcie dla wszystkich ludzi na ziemi. I ta bajka rozjaśniała matce sens życia i pracy jej syna i wszystkich jego towarzyszy.
— A ockniesz się — mówił Andrzej potrząsnąwszy głową — rozejrzysz się wokoło — zimno, plugawie! Wszyscy zmęczeni, źli...
Z głębokim smutkiem mówił dalej:
— Upokarzające to — ale nie trzeba ufać człowiekowi, ale bać się go i nawet — nienawidzić! Rozdwaja się człowiek. Chciałby tylko kochać, a czyż to możliwe? Jak przebaczyć człowiekowi, jeżeli jak dzikie zwierzę rzuca się na ciebie, nie uznaje w tobie człowieka, depcze twoje ludzkie oblicze? Nie wolno przebaczać! Nie ze względu na siebie — ja każdą obrazę zniosę — ale pozwalać gwałcicielom... nie chcę, nie chcę, żeby na moich plecach uczyli się bić innych.
Teraz oczy jego zapaliły się zimnym płomieniem, w pochyleniu głowy czuło się upór, mówił twardziej:
— Nie wolno mi przebaczać szkodliwych postępków, choćby nie były one szkodliwe dla mnie. Nie jestem sam na ziemi! Dzisiaj pozwolę obrazić siebie i, być może, będę się tylko śmiał — obraza nie zaboli mnie. A jutro wypróbowawszy na mnie swoją siłę, krzywdziciel pójdzie z innych zdzierać skórę. I trzeba niejednakowo odnosić się do ludzi, trzymać serce na wodzy, odróżniać ludzi, ci — swoi, tamci — obcy. To sprawiedliwe, ale to nie pociesza!
Matka, nie wiedzieć dlaczego, przypomniała sobie oficera i Saszeńkę i powiedziała wzdychając:
— Jakiż to może być chleb z nieprzespanej mąki!...
— W tym właśnie bieda! — wykrzyknął Andrzej.
— Taak! — powiedziała matka. I w pamięci stanęła jej postać męża, ponura, ciężka, niby ogromny kamień, porosły mchem. Wyobraziła sobie Andrzeja jako męża Nataszy i syna ożenionego Z Saszeńką.
— A skąd to pochodzi? — zapytał Andrzej zapalając się. — To takie widoczne, że nawet śmiech zbiera. Tylko stąd, że niejednakowe jest położenie ludzi. Dalej więc, zrównajmy wszystkich! Podzielmy równo między wszystkich to, co stworzy! rozum i co zrobiły ręce. Nie będziemy trzymać się wzajemnie w niewoli strachu, zawiści, chciwości i głupoty!...
Od tej pory zaczęli często tak rozmawiać.
Nachodkę znowu przyjęto do fabryki. Oddawał matce cały swój zarobek, a ona brała te pieniądze tak samo spokojnie, jak gdyby otrzymywała z rąk Pawła.
Czasem Andrzej proponował matce z uśmiechem w oczach:
— Może poczytamy, mateńko?
Żartobliwie, ale stanowczo odmawiała. Jego uśmiech krępował ją i, nieco urażona, myślała:
— Jeżeli masz się śmiać — to na co?
Ale coraz częściej pytała, co znaczy to lub inne, obce jej książkowe słowo. Pytając się patrzyła w bok, a głos jej brzmiał obojętnie. Andrzej domyślał się, że potajemnie: uczy się sama, zrozumiał, że wstydzi się, i przestał proponować jej, żeby z nim czytała. Wkrótce oznajmiła mu:
— Oczy mam coraz słabsze, Jędrusiu! Trzeba by mi okularów.
— Zrobione! — powiedział. — W niedzielę pójdę z wami do miasta, pokażę was doktorowi, i będą okulary...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maksim Gorki i tłumacza: Halina Górska.