Matka (Gorki, 1946)/Część pierwsza/XXIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Matka |
Wydawca | Spółdzielnia Wydawnicza "Książka" |
Data wyd. | 1946 |
Druk | Zakłady Graficzne "Książka" |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Halina Górska |
Tytuł orygin. | Мать |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Pchnięto ją w pierś. Poprzez mgłę w oczach widziała przed sobą oficerka, twarz miał czerwoną z natężenia i krzyczał do niej:
— Precz, babo!
Spojrzała na niego z góry na dół i zobaczyła u jego nóg drzewce sztandaru, złamane na dwie części. Na jednej z nich ocalał kawałek czerwonej materii. Schyliła się i podniosła je. Oficer wyrwał drążek z jej rąk, odrzucił go na bok i, tupiąc nogami, krzyczał:
— Precz, mówię!
Spośród żołnierzy wybuchnęła i polała się pieśń:
Niech dźwignie się, wstanie roboczy nasz lud!..
Oficer odskoczył piszcząc nerwowo:
— Skończyć ze śpiewem! Feldfebel Krajnow...
Matka chwiejąc się podeszła do odłamka drzewca odrzuconego przez niego i znowu podniosła go.
— Zatkać im pyski!...
Pieśń splątała się, zadrżała, rozerwała się, zgasła. Ktoś wziął matkę za ramię, odwrócił ją, pchnął w plecy...
— Idź, idź...
— Oczyścić ulicę! — krzyczał oficer.
Widziała o dziesięć kroków od siebie gęsty tłum ludzi. Wrzeszczeli, mruczeli groźnie, gwizdali, powoli cofając się w głąb ulicy i rozlewając się po podwórzach.
— Idź! Idź do diabła! — krzyknął jej prosto w ucho młody, wąsaty żołnierz i, zrównawszy się z nią, pchnął ją na chodnik.
Szła opierając się o drzewce, nogi uginały się pod nią. Zęby nie upaść, czepiała się drugą ręką ścian i płotów. Przed nią cofali się ludzie, obok niej i za nią parli żołnierze pokrzykując:
— Rozchodzić się, rozchodzić...
Żołnierze wyprzedzili ją. Zatrzymała się, obejrzała. W końcu ulicy rzadkim łańcuchem stali ci sami żołnierze zagradzając wejście na plac. Plac był pusty. Przed nią chwiały się także szare postacie zwolna napierając na ludzi...
Chciała zawrócić, ale nie zdając sobie z tego sprawy, poszła naprzód i doszedłszy do bocznej uliczki, wąskiej i pustej, skręciła w nią.
Znowu zatrzymała się, ciężko westchnęła, przysłuchiwała się. Gdzieś, przed nią, huczał tłum.
Opierając się na drzewcu, poszła dalej. Poczuła, że nagle oblewa ją pot. Brwi jej podnosiły się i opuszczały, poruszała ustami i machała ręką. W sercu jej zapalały się jak iskry jakieś słowa, wybuchały, tłoczyły się, rozniecały w niej uparte, władcze pragnienie wypowiedzenia, wykrzyczenia ich...
Zaułek ostro zakręcał w lewo i za węgłem matka zobaczyła dużą, ciasno zbitą gromadę ludzi. Czyjś głos donośnie i z siłą mówił:
— Dla swawoli, bracia, na bagnety się nie lezie!
— Ależ ludzie z nich! Co? Idą na nich, a ci nic — stoją! Stoją, bracie, bez strachu!
— Taki Pawełek Własow!...
— A chachoł?
— Ręce założył w tył i uśmiecha się diabeł...
— Kochani moi! Ludzie! — krzyknęła matka wciskając się w tłum. Rozstępowano się przed nią z szacunkiem. Ktoś zaśmiał się:
— Popatrz — z chorągwią! Chorągiew ma w ręku!
— Milcz! — surowo powiedział inny głos.
Matka szeroko rozłożyła ręce.
— Posłuchajcie — na Chrystusa! Wszyscyście bracia rodzeni... Wszyscyście bliscy... Popatrzcie bez strachu — co się stało? Idą spokojnie dzieci, krew nasza, idą za prawdą... Dla wszystkich... Dla wszystkich was, dla dzieci waszych ofiarowali się na krzyżową drogę... Szukają jasnych dni... Chcą innego życia. W prawdzie, w sprawiedliwości... Chcą dobra dla wszystkich!
Serce rwało się w niej, w piersiach było ciasno, w gardle sucho i gorąco. Głęboko, wewnątrz niej, rodziły się słowa wszystko i wszystkich obejmującej miłości, paliły jej język. Mówiła coraz mocniej, coraz swobodniej.
Widziała — słuchają jej ludzie, milczą wszyscy. Czuła — myślą ludzie okrążywszy ją ciasno, i rosło w niej pragnienie — jasno już je sobie teraz uświadomiła — pragnienie, by pchnąć ich tam, za synem, za Andrzejem, za wszystkimi, których oddali w ręce żołnierzy zostawiwszy ich samych.
Popatrzyła wokoło po chmurnych i uważnych twarzach i ciągnęła dalej z miękką siłą:
— Idą w świat nasze dzieci ku radości... Poszli za wszystkich i za Chrystusową prawdę, przeciw wszystkiemu, czym ujarzmili, związali, zdławili nas, źli, fałszywi i chciwi. Serdeczni moi! Przecie to za cały naród podniosła się nasza młoda krew, za cały świat, za wszystkich ludzi pracy poszli!... Nie odchodźcie więc od nich, nie wyrzekajcie się ich, nie porzucajcie swoich dzieci na samotnej drodze. Ulitujcie się nad sobą... Uwierzcie synowskim sercom — prawdę zrodziły i za nią giną. Uwierzcie im!
Głos jej załamał się, zachwiała się, osłabła, ktoś chwycił ją pod ręce...
— Boże słowo mówi! — krzyknął ktoś głucho, w podnieceniu. — Słuchajcie jej — dobrzy ludzie — boże słowo!
Ktoś inny litował się:
— Ach, jak się zabija!
Ktoś zaprzeczył z wyrzutem:
— Nie zabija się, tylko nas, głupców bije — zrozum!
Nad tłumem wzbił się wysoki, drżący głos:
— Prawosławni! Mitia mój — czysta dusza — co on zrobił? Poszedł za towarzyszami, za kochanymi... Prawdę ona mówi — dlaczego porzucamy nasze dzieci? Co zrobiły nam złego?
Matka zadrżała pod wpływem tych słów i odpowiedziała cichymi łzami.
— Idź do domu, Niłowna! Idź, matko! Wymęczyłaś się! — głośno powiedział Sizow.
Był blady, potargana broda trzęsła mu się. Nagle nachmurzył brwi, obrzucił wszystkich surowym spojrzeniem, wyprężył się cały i powiedział dobitnie:
— Wiecie, że zadusiło we fabryce syna mego Matwieja. Ale gdyby żył, sam bym go posłał, żeby szedł razem z nimi, z tymi! Sam bym mu powiedział: Idź, Matwieju! Idź — to sprawiedliwie, to — uczciwie!
Urwał, umilkł i wszyscy milczeli ponuro, opanowani przez coś ogromnego i nowego, co ich już jednak nie przerażało. Sizow podniósł rękę, potrząsnął nią i ciągnął dalej:
— Stary człowiek mówi do was — znacie mnie! Trzydzieści lat tu pracuję, pięćdziesiąt trzy lata na ziemi żyję. Krewniaka mojego, chłopca czystego i rozumnego, znowu dzisiaj zabrali. Także na przedzie szedł razem z Własowem, obok samego sztandaru...
Machnął ręką, wzruszył ramionami i, ująwszy dłoń matki, dodał:
— Prawdę powiedziała ta kobieta. Dzieci nasze chcą żyć z honorem i rozumnie, a myśmy porzucili je i poszli — tak! Idź, Niłowna...
— Kochani moi! — powiedziała patrząc na wszystkich zapłakanymi oczyma. — Dla dzieci — życie, dla nich — ziemia!...
— Idź, Niłowna! Masz, weź swój kij — i Sizow podał jej odłamek drzewca.
Patrzano na nią ze smutkiem i szacunkiem, odprowadzał ją szmer współczucia. Sizow w milczeniu odsuwał ludzi z drogi i oni odsuwali się milcząco, ale poddając się niejasnej sile, ciągnącej ich za matką, powoli szli za nią zamieniając ze sobą półgłosem krótkie słowa.
Przed bramą domu odwróciła się ku nim i, opierając się na odłamku sztandaru, ukłoniła się im z wdzięcznością i powiedziała cicho:
— Dziękuję wam...
I znowu przypomniawszy sobie swoją myśl, nową myśl, która, zdawało się jej, urodziła się w jej sercu, dodała:
— Pana naszego Jezusa nie było by, gdyby ludzie nie ginęli na jego chwałę.
Tłum patrzył na nią w milczeniu. Skłoniła się jeszcze raz i weszła do swego domu, a Sizow pochyliwszy głowę, wszedł za nią.
Ludzie stali przed bramą, mówili o czymś.
I rozchodzili się bez pośpiechu.