Matka (Gorki, 1946)/Część pierwsza/XXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Matka |
Wydawca | Spółdzielnia Wydawnicza "Książka" |
Data wyd. | 1946 |
Druk | Zakłady Graficzne "Książka" |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Halina Górska |
Tytuł orygin. | Мать |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Gdy wyszła na ulicę i usłyszała unoszący się w powietrzu trwożny, wyczekujący gwar ludzkich głosów, gdy zobaczyła wszędzie — w oknach domów, przed bramami, grupy ludzi, odprowadzające jej syna i Andrzeja ciekawymi spojrzeniami — przed oczyma jej zakołysała się mglista plama, o zmiennych barwach, to przeźroczystozielona, to mętnoszara....
Witano się z nimi i w powitaniach tych było coś szczególnego. Łowiła słuchem niegłośne, urywkowe uwagi.
— Idą — przywódcy...
— My nie wiemy, kto przewodzi...
— Przecie nie mówię nic złego...
W innym miejscu, na podwórzu, ktoś krzyczał z rozdrażnieniem:
— Wyłowi ich policja i przepadną!...
— Już ich łowiła...
Zawodzący, przestraszony głos kobiecy zeskakiwał przez okno na ulicę:
— Opamiętaj się! Czyś ty kawaler, czy co?
Gdy przechodzili obok domu beznogiego Zosimowa, który dostawał od fabryki za swoje kalectwo stałą, miesięczną zapomogę, Zosimow wysunął głowę przez okno i krzyknął:
— Paweł! Ukręcą ci głowę, ty łajdaku, za twoje sprawki! Doczekasz się!
Matka wzdrygnęła się i zatrzymała. Ten okrzyk obudził w jej sercu ostrą złość. Spojrzała w obrzmiałą, grubą twarz kaleki. Schował głowę wymyślając. Wówczas przyśpieszyła kroku, dogoniła syna i, starając się nie pozostać w tyle, podążyła jego śladem.
Paweł i Andrzej zdawali się nie dostrzegać niczego. Nie słyszeli biegnących za nimi okrzyków. Szli spokojnie nie śpiesząc się. Zatrzymał ich Mironow, starszy, skromny człowiek, szanowany przez wszystkich za trzeźwe i czyste życie.
— I wy także nie pracujecie, Daniło Iwanowiczu? — zapytał Paweł.
— Żona tuż przed rozwiązaniem. No i dzień taki — niespokojny... — objaśnił Mironow, uważnie przyglądając się towarzyszom, i przyciszonym głosem zapytał:
— Wy, chłopcy, podobno skandal dyrektorowi chcecie zrobić, szyby mu wybić?
— Czyśmy pijani? — zawołał Paweł.
— Przejdziemy po prostu przez ulice ze sztandarami i pieśni będziemy śpiewać! — objaśni! chachoł. — Posłuchajcie naszych pieśni, w nich jest nasza wiara!
— Wiarę waszą znam! — w zamyśleniu powiedział Mironow. — Papierki te czytałem. Ha, Niłowna! — wykrzyknął uśmiechając się do matki swymi rozumnymi oczyma — i ty buntujesz się?
— Trzeba choć przed śmiercią pod rękę z prawdą się przespacerować.
— Widzisz ją! — powiedział Mironow. — Widać, prawdę o tobie mówią, żeś ty do fabryki zakazane książki nosiła!
— Kto to mówi? — zapytał Paweł.
— Tak gadają. — No, żegnajcie i trzymajcie się mocno!
Matka śmiała się cicho. Było jej przyjemnie, że tak o niej mówią. Paweł powiedział uśmiechając się:
— Będziesz ty jeszcze w więzieniu, mamo!
Słońce podnosiło się coraz wyżej wlewając swoje ciepło w orzeźwiającą świeżość wiosennego dnia. Obłoki płynęły wolniej, cienie ich stały się delikatniejsze i przeźroczystsze. Przesuwały się miękko przez ulice i dachy domów, okrywały ludzi i jakby oczyszczały osadę ścierając brud i kurz ze ścian i dachów, nudę z twarzy. Robiło się weselej, głosy rozbrzmiewały mocniej zagłuszając daleki szum furkotu maszyn.
I znowu do uszu matki dolatywały i pełzły zewsząd, z okien, podwórek, słowa lękliwe i złe, poważne i wesołe. Ale teraz miała ochotę przeczyć, dziękować, objaśniać, wmieszać się w barwne życie tego dnia.
Za węgłem ulicy, w wąskim zaułku, zebrał się tłum około stu ludzi. W głębi jego rozlegał się glos Wiesowszczikowa.
— Wyciskają z nas krew jak sok z żurawiny! — padały na głowy ludzi niezdarne słowa.
— Prawdę mówi! — odpowiedziało od razu kilka głosów donośnym echem.
— Stara się chłopiec! — powiedział chachoł.. — A no, pójdę, pomogę mu!...
Pochylił się i nim Paweł zdołał go powstrzymać, wkręcił swoje długie i gibkie ciało w tłum jak korkociąg w korek. Rozległ się jego śpiewny głos:
— Towarzysze! Mówią, że na ziemi żyją różne narody — Żydzi i Niemcy, Anglicy i Tatarzy. A ja — nie wierzę temu! Są tylko dwa narody, dwa nieprzejednanie wrogie plemiona — bogaci i biedni! Ludzie różnie się ubierają i różnymi językami mówią, a popatrzcie, jak bogaci Francuzi, Niemcy i Anglicy odnoszą się do roboczego ludu, to zobaczycie, że wszyscy oni są dla robotnika takimi samymi baszybożukami, bodajby się udławili!
Ktoś w tłumie roześmiał się.
— A popatrzmy z drugiej strony — to zobaczymy, że robotnik Francuz, Tatarzyn czy Turek, takim samym psim życiem żyje, jak nasz rosyjski lud roboczy!
Coraz więcej ludzi podchodziło z ulicy i jeden za drugim, w milczeniu, wyciągając szyję i stając na palcach, wciskali się w uliczkę.
Andrzej podniósł głos.
— Za granicą robotnicy już zrozumieli tę prostą prawdę i dzisiaj w ten słoneczny dzień Pierwszego Maja...
— Policja!... — krzyknął ktoś.
Z ulicy wjechało w zaułek prosto na ludzi czterech konnych policjantów. Machali nahajkami i krzyczeli:
— Rozchodzić się!
Ludzie chmurzyli się i niechętnie ustępowali z drogi koniom. Niektórzy włazili na płoty.
— Posadzili świnie na konie, a one chrząkają: teraz my jesteśmy panami! — wołał czyjś dźwięczny i zawadiacki głos.
Chachoł został sam pośrodku ulicy. Dwa konie poruszając głowami, następowały na niego. Odsunął się w bok i w tej samej chwili matka chwyciła go za rękę i pociągnęła za sobą gderając:
— Obiecał iść razem z Pawełkiem, a teraz sam lezie na rożen!
— Zawiniłem! — powiedział chachoł uśmiechając się.
Matka czuła się zupełnie rozbita, opanowało ją niespokojne znużenie, podnoszące się gdzieś z wnętrza i powodujące zawrót głowy. Radość i smutek ustępowały sobie kolejno miejsca w jej sercu z dziwną szybkością. Pragnęła, by już prędzej odezwała się obiadowa syrena.
Wyszli na plac przylegający do cerkwi. Wokoło niej, w cerkiewnym ogrodzeniu, stała i siedziała gęsta ciżba ludzi. Było tu z pięć setek wesołej młodzieży i dzieci. Tłum kołysał się, ludzie niespokojnie podnosili głowy ku górze, patrzyli przed siebie, rozglądali się na wszystkie strony, niecierpliwie czekając na coś. Wszyscy byli podnieceni, niektórzy patrzyli z roztargnieniem, niektórzy zachowywali się z udaną zuchowatością. Cicho szemrały zniżone głosy kobiet, mężczyźni odwracali się od nich z gniewem, czasem rozlegało się niegłośne przekleństwo. Głuchy szum jakichś wrogich tarć ogarniał kolorowy tłum.
— Mitia! — drżał cicho kobiecy głos. — Lituj ty się nad sobą!...
— Odczep się! — zadźwięczało w odpowiedzi.
A poważny głos Sizowa mówił spokojnie, przekonywająco:
— Nie, my nie powinniśmy opuszczać młodych! Oni stali się rozumniejsi od nas i śmielej żyją! Kto nie dopuścił do „kopiejki na błota“? Oni! O tym trzeba pamiętać. Ich za to po więzieniach włóczyli, a skorzystali na tym wszyscy!...
Zawyła syrena zatapiając w swym gęstym, czarnym ryku gwar ludzkich głosów. Tłum drgnął, siedzący wstali, na minutę wszyscy zamarli i wytężyli słuch, wiele twarzy pobladło.
Matce zaćmiło się w oczach jakby zasłonił je gorący, suchy i parzący dym, i jednym ruchem nagle okrzepłego ciała stanęła obok syna. Wszyscy obrócili się ku niemu okrążając go jak opiłki żelaza kawałek magnesu.
Matka patrzyła mu w twarz i widziała tylko jego oczy, dumne, śmiałe, płonące...
— Towarzysze! Postanowiliśmy oznajmić dzisiaj otwarcie, kim jesteśmy, oto wznosimy nasz sztandar, sztandar rozumu, prawdy i wolności!
Długie, białe drzewce mignęło w powietrzu, schyliło się, przecięło tłum, skryło się w nim i po chwili nad podniesionymi ku górze twarzami ludzkimi, zatrzepotało, wzbiło się purpurowym ptakiem, czerwone płótno sztandaru ludu roboczego.
Paweł podniósł rękę do góry, drzewce zachwiało się, a wówczas dziesięć rąk pochwyciło białe, gładkie drzewo. Wśród nich była ręka jego matki.
— Niech żyje lud roboczy! — krzyknął.
Setki głosów odpowiedziały mu donośnym okrzykiem.
— Niech żyje socjaldemokratyczna partia robotnicza, nasza partia, towarzysze, nasza duchowa ojczyzna!
Tłum kipiał. Poprzez ciżbę, ku sztandarowi, przepychali się ci, którzy zrozumieli jego znaczenie. Obok Pawła stanęli Mazin, Samojłow, Gusiewowie, pochyliwszy głowę rozpychał ludzi Mikołaj i jeszcze jacyś nieznani matce młodzi ludzie, z płonącymi oczyma, odpychali ją...
— Niech żyją robotnicy wszystkich krajów! — zawołał Paweł. I ciągle rosnąc w silę i radość, odpowiedziało mu fysiącustne echo, wstrząsającym duszę okrzykiem.
Matka schwyciła rękę Mikołaja i jeszcze czyjąś. Łzy tamowały jej oddech, ale nie płakała... Nogi drżały pod nią, i załamującym się głosem mówiła:
— Kochani...
Po ospowatej twarzy Mikołaja rozpływał się szeroki uśmiech, patrzył na sztandar i bełkotał coś wyciągając do niego rękę. Nagle objął matkę tą ręką za szyję, pocałował ją i zaśmiał się głośno.
— Towarzysze! — jakby zaśpiewał chachoł pokrywając swoim miękkim głosem gwar tłumu. — Wyruszyliśmy teraz krzyżowym pochodem w imię nowego Boga — Boga światła, prawdy, rozumu i dobra! Nasz cel jest daleko, a cierniowe wieńce — blisko! Kto nie wierzy w moc prawdy, w kim nie ma odwagi, by walczyć za nią aż do ostatniego tchu, kto nie dowierza sobie i lęka się cierpienia — niech odejdzie od nas! Wzywamy do pójścia z nami tylko tych, którzy wierzą w nasze zwycięstwo. Ci, którzy nie widzą naszego celu, niech nie idą z nami, takich czeka tylko cierpienie. Do szeregów, towarzysze! Niech żyje święto wolnych ludzi! Niech żyje Pierwszy Maja!
Tłum zwarł się ściślej. Paweł machnął sztandarem. Rozwinął się w powietrzu i popłynął naprzód, zalany słońcem, szeroko roześmiany czerwienią.
Wyrzekniemy się świata starego...
— rozległ się dźwięczny głos Fedzi Mazina.
I dziesiątki głosów podchwyciły miękką, silną falą:
Strząśniem jego pył z naszych nóg...
Matka z gorącym uśmiechem na ustach szła za Mazinem i poprzez jego głowę patrzyła na syna i na sztandar.
Wokoło niej migały radosne twarze i oczy o różnych barwach — na czele wszystkich szedł jej syn i Andrzej. Słyszała ich głosy — miękki i wilgotny głos Andrzeja zgodnie zlewał się w jeden dźwięk z gęstym i niskim głosem jej syna.
Niech dźwignie się, wstanie roboczy nasz lud,
Niech stanie do walki lud głodny...
I lud biegł na spotkanie czerwonego sztandaru, krzyczał coś, zlewał się z pochodem i szedł z nim naprzód. Okrzyki jego gasły w dźwiękach pieśni, tej pieśni, którą śpiewano w domu ciszej od innych, a która na ulicy płynęła równo i prosto, ze straszliwą silą. Brzmiało w niej żelazne męstwo. Wzywała ludzi w daleką drogę ku przyszłości, mówiła im uczciwie o trudnościach, które ich czekają. W jej ogromnym, spokojnym płomieniu tonął ciemny szlak przeżytego cierpienia, spalało się na popiół kłębowisko znanych jej, dawnych uczuć i przeklęty lęk przed wszystkim, co nowe...
Czyjaś twarz przestraszona i szczęśliwa kołysała się obok matki, a drżący, płaczliwy glos wołał:
— Mitia! Dokąd?
Matka nie zatrzymując się, mówiła:
— Niech idzie — nie bójcie się! Ja także bałam się bardzo — mój idzie na samym przedzie. Ten, który niesie sztandar — to mój syn!
— Rozbójnicy! Dokąd wy? Przecie tam żołnierze!
I nagle schwyciwszy rękę matki kościstą ręką, wysoka i chuda kobieta wykrzyknęła:
— Posłuchajcie, droga moja — jak to śpiewają! I mój Mitia śpiewa...
— Nie bójcie się — mówiła matka — to święta sprawa... Pomyślcie, przecie i Chrystusa by nie było, gdyby za niego ludzie nie ginęli!
Ta myśl nagle zapłonęła w jej głowie i olśniła ją swoją wielką i prostą prawdą. Spojrzała w twarz kobiety, mocno trzymającej jej rękę, i powtórzyła uśmiechając się ze zdziwieniem:
— Nie było by Chrystusa, gdyby ludzie za niego, pana naszego, nie ginęli!
Obok niej znalazł się Sizow. Zdjął czapkę, machał nią dc taktu pieśni i mówił:
— Otwarcie poszli, matko, co? I pieśń wymyślili. I jaką pieśń! Co?
Car zażądał dla wojska żołnierzy,
Syna oddaj, bo tego chce car...
— Niczego się nie boją! — mówił Sizow. — A mój synek w grobie...
Serce matki biło zbyt silnie. Zaczęła pozostawać w tyle. W krótkim czasie odsunięto ją na bok, przyciśnięto do płotu i obok niej popłynęła kołysząc się gęsta fala ludzi — było ich wielu i to cieszyło ją.
Niech dźwignie się, wstanie roboczy nasz lud...
Zdawało się, że w powietrzu śpiewa ogromna, miedziana trąba, śpiewa i budzi ludzi wywołując u jednych gotowość do boju, w innych niejasną radość, przeczucie czegoś nowego, palącą ciekawość. Tu wzbudza świadome drżenie nadziei, tam otwiera ujście potokowi nagromadzonej przez lata, gryzącej złości. Wszyscy spoglądali ku przodowi, gdzie chwiał się i płynął w powietrzu czerwony sztandar.
— Idą! — wrzeszczał czyjś pełen zachwytu głos. — Wspaniale, chłopcy!
I czując widocznie coś wielkiego, czego nie umiał wyrazić w zwykłych słowach, człowiek wybuchnął mocnymi przekleństwami. Ale w gniewnych słowach wiła się także i syczała ciemna, ślepa złość niewolnika, jak żmija prze straszona światłem, które padło na nią.
— Heretycy! — krzyczał z okna czyjś naderwany głos grożąc wysuniętym kułakiem.
I natrętnie wwiercał się w uszy matki czyjś świdrujący pisk:
— Przeciw najjaśniejszemu panu, przeciw jego — cesarskiej mości? Buntować się?
Obok matki migały stropione twarze, podskakując przebiegali mężczyźni i kobiety, przelewał się ciemną ławą lud, pociągany przez tę pieśń, która naporem swych dźwięków zdawała się przewracać przed sobą wszystko oczyszczając drogę. I patrząc na czerwony sztandar kołyszący się w oddali, widziała nie widząc, twarz syna, jego brązowe czoło i oczy płonące jasnym ogniem wiary.
Ale oto znalazła się w ogonie pochodu, wśród ludzi, którzy szli nie śpiesząc się, obojętnie spoglądając ku przodowi, z chłodną ciekawością widzów, znających z góry zakończenie widowiska. Szli i rozmawiali niegłośno, z pewnością siebie:
— Jedna rota stoi przed szkołą, a druga przed fabryką...
— Gubernator przyjechał...
— Naprawdę?
— Sam widziałem — przyjechał!
Ktoś zaklął z radości i powiedział:
— Ale bać się zaczęli naszych! I wojsko, i gubernator.
— Kochani! — tłukło się w piersiach matki.
Ale słowa wokół niej dźwięczały martwo i chłodno. Przyśpieszyła kroku, żeby odejść od tych ludzi, i z łatwością przegoniła ich powolne, leniwe kroki.
I nagle głowa pochodu uderzyła jakby o coś, ciało jego, nie zatrzymując się, zachwiało się w tył, z niespokojnym, cichym pomrukiem. Pieśń drgnęła także, ale potem popłynęła znowu, szybciej jeszcze i głośniej. I znowu gęsta fala dźwięków opadła, cofnęła się w tył. Głosy jeden za drugim wypadały z chóru, rozlegały się oddzielnie starając się podnieść pieśń na poprzednią wyżynę, popchnąć ją naprzód:
Niech dźwignie się, wstanie roboczy nasz lud.
Niech runie na wroga lud głodny!...
Ale w tym wezwaniu nie było już zbiorowej wiary, drżał w nim już lęk.
Matka nie wiedziała, co się stało na przedzie. Nie widząc nikogo, rozpychała tłum i szybko przeciskała się ku przodowi, a na spotkanie jej parli ludzie, jedni ze spuszczonymi głowami i nachmurzonymi brwiami, drudzy uśmiechający się z zawstydzeniem, jeszcze inni gwiżdżąc szyderczo. Patrzyła ze smutkiem w ich twarze, a oczy jej milcząco pytały, prosiły, wzywały...
— Towarzysze! — rozległ się głos Pawła. — Żołnierze są takimi samymi ludźmi jak my. Nie będą nas bić. Za co bić? Za to, że głosimy prawdę potrzebną wszystkim? Przecież ta prawda i im jest potrzebna. Teraz oni nie rozumieją jeszcze tego, ale już bliski jest czas, kiedy staną w jednym szeregu z nami, kiedy pójdą nie pod sztandarem grabieży i mordu, ale pod naszym sztandarem wolności. I po to, żeby prędzej zrozumieli naszą prawdę, musimy iść naprzód. Naprzód, towarzysze! Zawsze — naprzód!
Głos Pawła dźwięczał twardo, słowa dzwoniły w powietrzu wyraźnie i jasno, ale tłum rozpadał się, ludzie jeden za drugim odchodzili w prawo i w lewo, ku domom przytulając się do płotów. Teraz tłum miał kształt klina, którego ostrzem był Paweł i nad jego głową palił się czerwony sztandar roboczego ludu. Tłum przypominał także czarnego ptaka, który, szeroko rozłożywszy skrzydła, nastroszył się czujnie, gotów zerwać się i ulecieć, a Paweł był jego dziobem...