Mazeppa (Byron, tł. Odyniec, 1874)

<<< Dane tekstu >>>
Autor George Gordon Byron
Tytuł Mazeppa
Pochodzenie Tłómaczenia
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1874
Druk Czcionkami Gazety Lekarskiéj
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antoni Edward Odyniec
Tytuł orygin. Mazeppa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


MAZEPPA.
POWIEŚĆ
LORDA BYRONA.



GUSTAWOWI HODENIUSOWI
NA PAMIĄTKĘ PRZYJAŹNI I MIŁYCH WIECZORÓW,
NA WSPÓLNÉM CZYTANIU POEZYI SPĘDZONYCH.
poświęcam.
A. E. O.



DO CZYTELNIKA.

Podanie o Mazeppie, na którém się treść niniejszéj powieści opiera, znane jest u nas powszechnie. Autor wziął je z historyi Karola XIIgo przez Woltera, który je za prawdziwe przytacza. Za takie też uchodziło i u nas, aż do czasów ogłoszenia znakomitych Pamiętników Jana Chryzostoma Paska, z czasów Króla Jana Kazimierza, gdzie obok innych szczegółów, tyczących, się piérwszéj młodości Mazeppy i pobytu jego na dworze królewskim, znajduje się opis prawdziwego zdarzenia, które stało się powodem i wyjazdu Mazeppy na Ukrainę, i rozszerzonéj o nim w kraju powieści. Porównanie rzeczywistéj prawdy z poetycką fikcyą podania, może tu ujść za ciekawą wskazówkę, jak się tworzą wszystkie tradycye gminne: to jest, jak poetycka wyobraźnia ludu, dopełniając i upiękniając stopniami dany wypadek, nakoniec go całkiem przekształca.
Obszerniejsza wiadomość o dalszém polityczném życiu Mazeppy, jako naprzód Assauły, a potém Hetmana Kozaków, znajduje się w Atheneum z r. 1842, przez Aleksandra hr. Przezdzieckiego.




MAZEPPA.

I.

Było to wkrótce po dniu pod Półtawą,
Gdy los odstąpił Szwedzkiego Karola,
A wojsko jego z wstydem i niesławą,
Zaległo trupem, lub uciekło z pola.
Szczęście i chwała, jako ich czciciele,
Płoche w przemianach, w łaskach niestateczne,
Zastępom Piotra stanęły na czele,
I mury Moskwy znów stoją bezpieczne.
Aż znowu na nie, z straszliwszemi gromy
Nie przyjdzie burza: i w ich ognisk dymie
Nie zgaśnie, jako meteor znikomy,
Większa potęga, i sławniejsze imię[1]! —
Groźna nauka dla ludów i tronów,
Cios dla jednego — wstrząśnienie milionów!

II.

Tak los zwykł igrać z wielkością człowieka. —
Karol raniony przed wrogiem ucieka,

Wczwał, dniem i nocą, po polach oblanych
Krwią swoją własną i swoich poddanych.
Bowiem tysiące poległy, ażeby
Króla z ostatniéj ratować potrzeby:
Przecież głos żaden, w tylu ofiar tłumie,
Nie śmiał złorzeczyć poniżonéj dumie;
Nikt się nie pomścił — choćby mógł bezkarnie
Słowem wyrzutu — za śmierć i męczarnie!
Koń jego poległ: — Gieta dał mu swego,
I na śmierć pewną został w miejscu jego.
Lecz i ten drugi, gnany bez wytchnienia,
Omdlał nakoniec, i padł z wysilenia.
I w głębi lasów — gdy wkoło na błoni
Świecą się ognie zwycięzkiéj pogoni —
Król musi spocząć — pod cieniem jedliny,
Na suchych liściach: — toż-li są wawrzyny,
Co dla się z młodu polewał krwią ludów?
To-li spoczynek bohaterskich trudów? —
Skostniałe członki, krew zakrzepła w ranie,
Noc zimna, wietrzna — mrożące posłanie…
Sen, jedną ulgę dla myśli i ciała,
Krew gorączkowa z ócz mu odpychała.
Przecież, choć w mroku nie śledził go świadek,
Król po królewsku znosił swój upadek.
Pod moc swéj woli podbijał cierpienia,
Jak niegdyś wrogi; a żal i westchnienia,
Milczały w jego łonie tajemniczém,
Jak niegdyś ludy przed jego obliczem.

III.

Z nim grono wodzów — o! jakże zmniejszone,
Od dnia, co dla nich miał być dniem zwycięztwa!
Lecz za toż serca w wierze doświadczone!
Los zmógł ich siłę, lecz nie zachwiał męztwa.
Smutni, w milczeniu, cugle dzierżąc w dłoni,
Każdy szerokim płaszczem obwinięty,
Siedzą przy królu, i obok swych koni. —
Nieszczęście zbliża człowieka z zwierzęty:
W niebezpieczeństwie, jeździec i koń jego
Są jakby bracią jeden dla drugiego.
Śród nich, Mazeppa, pod rozłożystemi
Gałęźmi dębu, na chropawéj ziemi,
Słał sobie liście i drzewne konary.
Jak dąb ów silny, i ledwo mniéj stary,
Hetman Kozaków — jak śród gromów wojny,
Śród burzy losu zimny i spokojny. —
Ale nim uległ, zwyczajem kozaka,
Opatrzył naprzód wiernego rumaka.
Otarł go burką, i głaszcząc po grzywie,
Cieszył się, patrząc jak pasł się skwapliwie:
Bo nie był próżen téj jednéj obawy,
Że jeść nie zechce zaroszonéj trawy.
Lecz w tém koń-kozak był równy Mazeppie:
Dziki i chyży, jak wicher na stepie,
Mało dbał o to, czém wzmoże swe siły,
Byleby panu w potrzebie starczyły.

W skwary jak w mrozy, wytrwały do jazdy,
We mgle bez słońca, i w nocach bez gwiazdy,
Na krok w pustyni nie zbłądził do rana:
W tłumie tysiąców znał twarz swego pana,
I na głos jego, biegł doń pędem strzały,
I ślad w ślad za nim szedł choćby dzień cały.

IV.

Gdy tak koń pasł się — Mazeppa tymczasem,
Wsparłszy o gałęź dzidy swojéj drzewce,
Wyjął krócice zatknięte za pasem,
Spójrzał czy suchy był proch na panewce,
Czy ostre skałki, czy spust niezawodny.
Szablę swą potém otarł z rosy chłodnéj,
Brzeszczot i pochwę; i z olster u siodła
Dobył chleb suchy i wodę ze źródła;
I jakby krajczy śród dworskiéj biesiady,
Obdzielał Króla i resztę gromady.
Król gwałtem uśmiech wymógłszy na czole,
By się zdać wyższym nad ból i niedolę,
Przyjął swój udział i rzekł: — „Wyznać trzeba,
Że choć nam wszystkim nie skąpiły Nieba
Sił i wytrwania: nikt z nas w téj pustyni,
Mniéj nie rozprawia, a więcéj nie czyni,
Jak ty, Mazeppo! — przykład twój co chwila,
Jak i twój zapas, nas wszystkich posila.
Od Aleksandra i od Bucefała,
Dzielniejszéj pary ziemia nie widziała,
Jak ty i koń twój; a od przodków Scytów,
Godzieneś jeźdźca najpiérwszych zaszczytów!“ —

A Hetman na to: „Strzeż Boże nauki,
„Jaką za młodu doszedłem téj sztuki!“ —
— „Czemu?“ — Król spytał — twój przykład, Hetmanie,
Broni twych mistrzów przeciw twéj naganie.“ —
— „Długoby o tém mówić“ — rzekł Mazeppa —
A nie czas teraz; — noc mglista i ślepa
Pozwala spocząć, by jutrzejszą porą
Spieszyć tém prędzéj. — Wrogi nie za górą —
Na niebie widać ich ogniów odbłyski.
Rano wstać trzeba; — a świat to nie blizki
Do brzegów Dniestru, nim rumaki nasze
Puścim swobodnie na turecką paszę! —
A więc, śpij Królu! — ja zastąpię straże.“ —
— „Owszem“ — rzekł Karol — „proszę cię i każę,
Powiédz nam twoję tę powieść: a może,
Słuchając prędzéj oczy do snu złożę —
Bo senność dotąd mych powiek nie klei.“ —
— „A! gdy rzecz o to: — w téj miłéj nadziei —
Rzekł stary Hetman — „chętnie w méj pamięci
Odnowię przeciąg lat siedemdziesięci. —
„Mogłem mieć wtedy rok dwudziesty prawie.
Na dworze króla — Jana Kazimierza —
Siedem lat paziem przebyłem w Warszawie.
Był to Pan dobry: nie tak na rycerza,
Jako na mędrca; — jak niebo do ziemi
Z Waszą Królewską Mością! — Uczty, bale,
Książka, rozmowa z ludźmi uczonemi,
To jego rozkosz! — O wojennéj chwale
Ani pomyślał: tém mniéj o zaborach
Ziem i państw cudzych. — Prawda, że z swém jedném

Dość miał kłopotu! — Lecz w życiu powszedném,
Gdyby nie sejmy w ustawicznych sporach,
I gdyby w domu nie swarliwa żona,
Wiódłby dni miłe Króla Salomona. —
Lecz dwie te rzeczy — z dodaniem i trzeciéj:
Zajść, skarg i dziwactw zawistnych piękności,
Co w kolej króla imały w swe sieci —
Truły mu rozkosz myśli i miłości.
Aż obmierziwszy blask świata i tronu,
Skończył dni w murach świętego zakonu.
„Ale to było potém: — za mych czasów
Król nie o fórtach rozmyślał klasztornych.
Zamek się pękał od ciągłych hałasów
Dziennych pijatyk i tańców wieczornych.
Co było wyższych z bogactw i zaszczytów,
Każdy rad nie rad kręcił się w tym wirze;
A żaki ze szkół Ojców Jezuitów,
Różnemi tony, na chropawéj lirze,
Sławili cuda królewskich splendorów.
I tak ta wierszy mania uczona
Objęła wszystkich: dworzan, senatorów,
Mnie nawet w końcu; żem kilka wieczorów
Skandował żale czułego Damona! —
Djabła to warte! — A jednak bywało,
Kiedy się czasem z niechcenia, znienacka.
Przy teorbanie dumkę zaśpiewało:
To jakby ogniem grała krew kozacka,
A i łez czasem popłynęły zdroje! —
Bo jak to mówią: gdzie bez kolców róże?

Gdzie człek bez troski? — a paź tak ma swoje,
Jak król i hetman. — Przy królewskim dworze,
Mieszkał w Warszawie jeden z kasztelanów.
Starosta starostw bez liku, pan z panów,
Możny, bogaty, jak mina Olkusza —
A przytém dumna i pozioma dusza.
Zasługi przodków mniemając swojemi,
Na Ukrainie, w Litwie i Koronie,
W całém królestwie — ba! na całéj ziemi,
Sądził się piérwszym pomiędzy piérwszemi,
I tak się godnym czuł zasiąść na tronie,
Jak — jak, rzec prawdę — każdy z polskich panów. —
„ Lecz co w obliczu nas młodszych dworzanów
Było przedmiotem i czci i zazdrości.
To żona jego: — cud, anioł piękności!
Ofiara dumnéj rodziców przemocy,
Przy boku starca, jako dzień przy nocy,
Młodsza od niego lat najmniéj trzydzieści,
W pełni powabów i krasy niewieściéj.
Wiodła dni w nudach i tajonych żalach.
I kto ją widział na ucztach i balach:
Blask jéj klejnotów, i mgłę smutku w oczach,
Bladość w jéj licach, i perły w warkoczach:
Równać ją musiał do królowéj sadu,
Gdy więdnie zgięta pod ziarnami gradu.

V.

„Ja byłem wtedy — dziś to bez przechwałek
Powiedzieć mogę, gdy trzy ćwierci wieku

Dźwigam na barkach; — byłem tęgi śmiałek.
Syn Ukrainy, nie kąpany w mleku,
Z odwagą w sercu, a próżnością w głowie,
Żywy, wesoły: — nikt w czynie ni słowie,
Czy to z paniątek, czy ze szlachty braci,
Nie śmiał tak bardzo zajść w drogę Mazeppie! —
Gładkość też lica i giętkość postaci,
Nim je wiatr zwarzył i schylił na stepie,
Inaksze były niż dziś; — i na czole,
Nim je zorały losu nawałnice,
Była moc duszy; i oczy sokole
Umiały ogniem sypać na dziewice! —
Wszystko to przeszło! — prócz téj jednéj mocy
Co choć już może nie błyszczy jak wprzódy,
Nie zgasła przecież: — gdy wam w takiéj nocy
Jak dzisiaj, w lesie, śród wrogów przemocy,
Prawię me stare, miłośne przygody. —
„Lecz wracam do nich. — Piękność Izabelli —
To było imię żony Kasztelana. —
Zda się ją widzę — cała zda się w bieli,
Jak raz ostatni widziałem — ubrana,
Spływa z powietrza i staje przede mną!…
A jednak czuję, że chciałbym daremno
Opisać w słowach jéj postać i lice,
A nadewszystko ten blask czarnych oczu,
Te pełne, duże, głębokie źrenice,
Co jak dwie gwiazdy w cichém wód przezroczu,
Zdały się pływać w strumieniu łez jasnych,
I topnieć we łzy — od promieni własnych!…

Całe w miłości — na poły w omdleniu,
Na poły w ogniu: — jakoby dwaj święci,
Co już na stosie płomieniem objęci,
Wzrok wznosząc w niebo, trwają w dziękczynieniu,
Jakby za rozkosz w śmierci i cierpieniu! —
„Czoło jéj gładkie, jak przejrzysta woda,
Gdy się w niéj letnia odbija pogoda,
A żaden powiew powierzchni nie zmąca,
A na dnie tylko blask nieba i słońca! —
Twarz jéj i usta!… — Lecz co tu wyrazy?
Dość — jam ją kochał! — kocham jeszcze teraz! —
Dla niéj to lata zniewagi, obrazy,
Zniosłem cierpliwie; — złorzeczyłem nieraz
Sobie, jéj nigdy; — za nią, nie za siebie,
Ha! wziąłem pomstę: — i oby sąd w Niebie
Mnie karał: za nią! — Czém w świecie i w sobie
Byłem i jestem — jéj to wszystko dzieło! —
Serce Mazeppy twarde — lecz aż w grobie
Zagaśnie chyba, gdy raz zapłonęło.

VI.

„Jam kochał — wzdychał — spotykał ją w tłumie,
Milczał — a jednak czuł, że mię rozumie. —
Jest tysiąc tonów, tysiąc znaków myśli,
Co każdy pojmie, choć nikt nie okréśli.
Skry mimowolne wulkanicznéj duszy,
Co z chmur jéj uczuć, jéj burz i katuszy,
Pryskają same — i jedna po drugiéj,
Twarzą ów łańcuch tajemniczy, długi,
Co gdy raz tylko spoi duszę z duszą,
Już go na wieki razem dźwigać muszą,

A każde wzajem uczucie, myśl każda,
Przebiega po nim — jak piorun lub gwiazda! —
„Jam kochał — milczał — z bojaźni czy sromu?
Nie wiém; — i nawet, kiedym już w jéj domu
Częstym był gościem: ilekolwiek razy
Chciałem przemówić — czułem jak wyrazy
Krzepły mi w ustach; — aż przyszła godzina!“
„Jest gra — nie pomnę nazwiska — dziecinna,
Prosta gra w karty; — do niéj raz za stołem,
Nie wiém jak, z czego, zasiedliśmy społem.
Grałem nie myśląc; — ale być tak blizko
Téj, co się kocha! — twarz w twarz, oko w oku!
Każde jéj tchnienie, każdy promień wzroku
Chwytać, i w jedno zlewać je ognisko!…
O! to jest rozkosz, za którą miliony
Przegraćby warto! — Myśmy o nic grali.
Lecz widząc wzajem jéj wzrok zamyślony,
Jéj twarz płonącą rumieńcem korali:
I natężenie, z jakiem się zdawała
Patrzeć na karty, choć nic nie widziała:
I długość czasu gry naszéj, do któréj,
Tajemna, zda się, wiązała ją siła: —
To gdy postrzegłem — jakby piorun z góry,
Myśl nagła we mnie błysła — zaświeciła —
I z ust, i z oczu, serca tajemnica,
W łzach, iskrach, słowach, wybuchła zarazem!… —
Ona słuchała; — błędna jéj źrenica
Utkwiła we mnie: — i choć nie wyrazem,
Odpowiedziała! — i od téj już chwili,
W sobieśmy tylko i dla siebie żyli.

VII.

„Kochałem — byłem kochany wzajemnie! —
Lecz jeśli prawda, co powszechne zdanie
Głosi o tobie, Najjaśniéjszy Panie!
Że dotąd nie znasz co miłość; — daremnie
Byłoby kréślić dalsze mojéj dziéje.
To, na co we mnie cała krew goreje,
W tobie pogardy może uśmiech wzbudzi. —
Ale cóż czynić? — nie każdemu z ludzi
Dano, jak tobie, woli majestatem
Umieć panować nad sobą i światem! —
Jam jest — lub raczéj, jam téż był hetmanem,
Królem tysiąców: — z sercem niezachwianém
Wiodłem je w ogień: — a przecież daremnie
Chciałem zmódz słabość natury człowieczéj,
Zmódz serce moje! — Lecz wracam do rzeczy.
„Kochałem — byłem kochany wzajemnie! —
Były to chwile najszczęśliwsze w życiu!
Codzień ją mogłem widywać w ukryciu,
I żyłem tylko nadzieją téj chwili.
Czas, świat i ludzie stali mi się niczém:
Wschód mego słońca był przed jéj obliczem,
Noc mojéj duszy — gdyśmy się dzielili!… —
O! teraz jeszcze całą Ukrainę
Oddałbym chętnie za taką godzinę,
Za owe chwile — kiedy paź ubogi,
Na całym świata obszarze, nie miałem
Nic prócz jéj serca — i nic mieć nie chciałem,
Prócz, bym ją częściéj widywał bez trwogi! —

„Wiém, że jest wielu, w których tajemnica
Bronnéj miłości, jéj zapał podsyca.
Jam tego nie czuł; — nie było mi trzeba
Tych sztucznych podniet; — ja oddałbym życie,
By w obec świata, i ludzi, i Nieba,
Nazwać ja moją! — Przeczuwałem, zda się,
Co mię już w blizkim spotkać miało czasie,
Za to, żem tylko mógł kochać ją skrycie! —

VIII.

„Jak cień za szczęściem idzie ludzka zawiść.
W Warszawie, tłumy jéj możnych czcicieli,
Szeptali o mnie, lecz wierzyć nie chcieli.
Jam drwił z ich dumy, nie dbał o nienawiść,
I latem za nią jechał na Podole. —
Tam tając imię, nieznany nikomu,
W cichym szlachcica ubogiego domu,
O miedzę z zamkiem mieszkałem przez pole.
Aż traf, czy zdrajca odkrył kroki moje.
I dnia jednego, w zbrojnych dworzan kole,
Kasztelan w gaju pojmał nas oboje. —
„O! widzieć było gniew pana i męża,
Gniew pychy jego! — Nie miałem oręża,
Lecz choćbym w zbroi był od stóp do głowy,
Musiałbym uledz tłuszczy i przemocy. —
Było to w czerwcu — już na schyłku nocy,
I nie sądziłem, bym ujrzał dzień nowy! —
Zniskąd odsieczy, a sędzia we wrogu! —
Duszę więc w myślach poleciwszy Bogu,

Czekałem śmiało méj śmierci wyroku,
I drżałem tylko o los Izabelli. —
Jaki był — nie wiem; śród drzew, i w pomroku,
Widziałem tylko miganie się bieli
Szat i zasłony: gdy na wpół omdloną,
Szybko, na rękach, do zamku niesiono! —
Mąż został przy mnie — i jako złoczyńcę,
Kazał wieść w zamku zewnętrzne dziedzińce:
Kazał giestami — bo nie mógł już głosem,
Drżąc cały z gniewu i pieniąc się wściekle. —
Król mógłby może pogodzić go z losem.
Ale paź! — Czułem, że rażon tym ciosem,
Kary dość dla mnie nie znalazłby w piekle! —

IX.

— „Konia tu! konia!“ — spójrzę, aż prowadzą
Czarta nie konia! — czterech masztalerzy
Trzyma za uzdę — i rady nie dadzą.
Wspina się, parska, grzywa mu się jeży,
Żar iskrzy z oczu — z wściekłości i zgrozy. —
Dzień ledwo temu, jak wzięty ze stada,
Dziki syn stepów! — Przynoszą powrozy,
Do grzbietu jego wiąże mię gromada.
I nagle wszyscy, z przeraźliwym wrzaskiem,
Siekać biczami i strasząc ich trzaskiem,
Zrozpaczonego puszczają na wolę. —
Wypadł za bramę: — wiatr, strumień wezbrany,
Grom nie tak szybki — jak on rozhukany,
Ze mną na grzbiecie, pomknął się przez pole.

X.

„Lecim i lecim — na oślep, przed siebie,
Prosto jak strzała! — Brzask piérwszy na niebie
Posrebrza chmury, lecz jeszcze nie świeci. —
Noc, step przed nami! — koń leci i leci.
Tchu brak mi w piersiach, patrzę nieprzytomnie,
Wzrok mi się kręci: — i tylko wkoło mnie
Słyszę świst wiatru; — a ostatnie głosy,
Co długo za mną przeciągłemi echy,
Ścigały w stepie i biły w niebiosy:
Były to wrzaski i szydercze śmiechy
Zgrai mych wrogów! — Co krwi we mnie było,
Zawrzała ogniem: — i z nadludzką siłą,
Targnąwszy głową, zerwałem ogniwo,
Co kark mój z końską związywało grzywą,
I wstecz, jak mogąc, zwrócony pół ciałem,
Wzajem obelgi i klątwy miotałem.
Bezsilne klątwy! — ale i te może
Wiatr i pęd konia zagłuszył w ich uszach.
I to mię boli: — bo chciałem w téj porze
Ślad wzgardy mojéj zostawić w ich duszach! —
„Potém — ha! potém! — nie próżnemi słowy
Jam im odpłacił! — Podole i stepy
Pomną obrazę i zemstę Mazeppy! —
Ten gmach, te baszty, ten mur opasowy,
Co mógł urągać wojska oblężeniu —
Gdzież są? — nie został kamień na kamieniu;

Na polach jego nie rośnie źdźbło słomy;
Na gmach i pola spadł ogień Sodomy! —
Cegły, kamienie, w popiół się rozwiały:
W ognistych kroplach, jako deszcz obfity,
Stopniały dachów ołowiane szczyty,
Co go przed zemstą zakryć nie zdołały!… —
„Nikt z nich nie myślał o tym dniu odpłaty,
Gdy na grzbiet koński, jako martwe drewno,
Wiążąc mnie z wzgardą — i na zgubę pewną
Puściwszy — szydząc wznosili wiwaty! —
Nikt z nich nie myślał, że z téj saméj błoni,
Ten sam, na czele stu tysięcy koni,
I stu tysięcy dzid, szabel, mołojców,
Przyjdzie jak piorun — i nad głową zbójców,
Sprawiedliwości i zemsty zarazem,
Sąd czynić będzie — ogniem i żelazem!… —
„Bo czas nakoniec równa wszystkie rzeczy.
I byle umieć jak korzystać z pory,
Nie ma na świecie potęgi człowieczéj,
Coby ujść mogła przed zemstą — do któréj,
Bodźcem jest pamięć krzywd takich — a celem,
Tryumf przed światem nad nieprzyjacielem!

XI.

„Tymczasem daléj i daléj, bez toru,
Koń mój, jak wicher, jak błysk meteoru,
Leci i leci: — wsie, ziemia uprawna,
W tyle za nami zostały już zdawna.
Przed nami wkoło, jak oko zasięga,
Step równy, pusty — w końcu widnokręga,

Przeze mgłę tylko widać — że jak pasem,
Sinym po bokach otoczony lasem. —
Niedawno jeszcze ćma Krymskich Tatarów,
Wracając z Polski z jeńcami i łupem,
Dognana w pośród tych dzikich obszarów,
Przestrzeń ich wkoło zasłała swym trupem.
Oprócz ich mogił widzianych zdaleka,
Żadnego śladu, ni dzieła człowieka. —
„My lecim, lecim: — już przeszedł wschód słońca,
Lecz dzień pochmurny i cisza dusząca.
Słyszę świst w uszach — lecz nigdzie powiewu,
By nim choć westchnąć; — a koń chrapiąc z gniewu,
Leci i leci. — Mdłość głowy zawrotu
Owładła członki: zimne krople potu
Leją się ze mnie. — Chcę mówić modlitwy —
Próżno! — Koń leci; — myślę, że się znuży,
Że zwolni biegu; że takiéj gonitwy
Nad dwie, trzy godzin, nie wytrzyma dłużéj.
Próżne nadziéje! — ciężar ciała mego
Był niczém — owszem, był bodźcem dla niego.
A ruch mój każdy — skorom się odważał
Poruszyć na nim — czułem, jak pomnażał
Pęd, i strach jego, i gniew jego pychy. —
Probuję głosu: — słaby był i cichy:
Lecz na dźwięk piérwszy, jak rażony strzałem,
Koń drgnął, podskoczył, i z wściekłym zapałem
Pędził tém chyżéj — i na każde słowo,
Wstrząsał się, jakby na trąbę bojową. —
Powrozy w ciało coraz głębiéj grzęzły,
Aż krew pryskając zbroczyła ich węzły;

A jakby ognia żywego płomienie,
Pierś mi i usta paliło pragnienie.

XII.

„Las tuż przed nami: — od brzega do brzega,
Wszerz horyzontu step zda się przelega.
Las drzew odwiecznych, których nawet czoła
Huragan stepu uchylić nie zdoła.
Lecz te gdzie niegdzie: — a pomiędzy niemi,
Gęstwa zarośli z gałęźmi wiotkiemi,
W całém bogactwie liści i zieleni
Szat swoich letnich: — nim wicher jesieni
Przyjdzie z za morza, i w dzikim poświście
Rozmiecie w stepie zczerwieniałe liście,
Gdzie już z pod szronów, przy słońca zabłysku,
Lśnią, jak krew skrzepła na pobojowisku,
Gdy je okrywszy cień nocy zimowéj,
Posrebrzy mrozem niegrzebane głowy,
I tak je stwardni, że próżno dziób kruka,
Z dzwoniącém echem, w zmarzłe twarze stuka! —
„Była to ciemna, zielona dąbrowa
Młodszych zarośli: — dąb, sosna masztowa,
Z rzadka gdzie niegdzie: — o! i gdyby nie to,
Las tenby dla mnie ostatnią był metą! —
Lecz wiotkie krzewy, nie szarpiąc zbyt srodze,
Łatwo przed nami rozdały się w drodze. —
Zamknąłem oczy, ku grzywie przypadłem,
I więzom moim dzięki, że nie spadłem. —
Koń mknął jak piorun: — bo z tyłu gromadą,
Ścigało wilków rozjuszone stado. —

W stepie nas jeszcze zajrzeli przed lasem,
I zewsząd z wściekłym opadli hałasem.
Koń przez ich środek przeleciał jak strzała,
A ślad w ślad za nim biegła ruja cała. —
„Nie mogąc dójrzeć, z obudwu wciąż boków,
Słyszałem w lesie trzask, szelest ich kroków;
I czasem tylko przez krzewy cieniste
Migał grzbiet bury, lub oczy ogniste. —
Lecz gdy las rzednieć zaczynał ku błoni,
I coraz bliżéj brzmiał czwał ich pogoni,
Podniósłszy głowę, spójrzałem z obawą. —
O strzał zaledwo pędzili się ławą,
Jak stado owiec, a chyżéj niż charty! —
Tak czy tak, czułem, że śmierć mię nie minie;
Lecz iść na pastwę bestyi rozżartéj —
Myśl ta straszliwa, w téj nawet godzinie,
Wszystkie me włosy zjeżyła na czole;
I wszystkie inne obawy i bole,
Umilkły przed nią. — Całe me nadzieje
Były z początku, że koń mój zwolnieje,
Że padnie w końcu; — teraz tylko o to
Drżałem, by nie padł; — i głosem, i ruchem,
Chciałem go, zda się, przeniknąć mym duchem,
I wzmódz mą siłą, i natchnąć ochotą,
By ujść przed rują! — Lecz strach mój był marny!
Koń, zda się, z trwogą, wziął i chyżość sarny.
I z mniejszym pędem, pieniąca się fala,
Z porohów Dniepru, w dół z góry się zwala,
Jak on wciąż pędził w niepojętéj sile —
Aż las i wilcy zostali się w tyle.

XIII.

„Lecim i lecim: — już blisko południa,
A krew mi ścięło jakby zimno grudnia,
I z nową mdłością przyszedł zawrót nowy.
Zwisłem w dół głową jak potok zimowy.
Brzemię mych cierpień złamało wytrwałość.
I gdy dziś jeszcze przypomnę ich całość:
Wstyd, wściekłość, rozpacz, strach i przerażenie,
Więzy i nagość, ból, głód i pragnienie,
I myśl o wrogach i mojéj zniewadze:
Dziwię się własnéj mocy i odwadze,
Żem zniósł to wszystko — a nie że na chwilę
Ciało duchowéj nie sprostało sile.
Wzrok mi się zaćmił, a członki bezwładne
Zwisły ku ziemi; — zdało się, że spadnę,
Ale nie! — mocno trzymały powrozy. —
Czułem przez chwilę dreszcz śmiertelnéj zgrozy.
Ale wnet pamięć, i myśl, i pojęcie,
W jednym się mglistym zmieszały odmęcie.
Step, ziemia, niebo, i ja z niemi społem,
Zdały się szybkiém obracać się kołem:
Aż wzrok mój ciemna powlokła zasłona,
I w piersiach serca konwulsyjne drgania
Ustały nagle. — Człowiek co już kona,
Nie może mocniéj czuć chwili skonania,
Jak jam czuł wtedy. — Jak żeglarz w rozbiciu,
Na kruchéj desce, gdy hucząca fala

Niesie go, miota, głuszy i przywala,
W głąb szedłem zda się; — czułem żem był w życiu,
Lecz życie było jak sen gorączkowy,
Wątły, znikomy: a jednak się zdaje,
Że w nim przytłacza głaz ciężki, grobowy,
Co ni się ocknąć, ni spocząć nie daje. —
Jeśli przy śmierci są takie męczarnie,
Nie dziw, że przed nią natura się trwoży! —
Przy śmierci nawet może jeszcze gorzéj,
Nim wieczność całkiem człowieka ogarnie. —
Mniejsza! jam wtedy raz już oczy moje
Oswoił z śmiercią — toć i znów oswoję.

XIV.

„Jak długo trwały te mdłości — nie zgadnę;
Myśl z ciałem były zarówno bezwładne.
Przytomność piérwsza wróciła. — Gdzież jestem?
Czuję chłód jakiś: — serce się porusza,
Krew uderzyła — ożywia się dusza:
Słuch jakimś dziwnym napełnion szelestem.
Otwieram oczy — oglądam się — ciemno!
Koń parska — słyszę — lecz czy koniec jazdy?
Nie czuję biegu. — Spójrzę, aż pode mną
Woda — i w wodzie niebiosa i gwiazdy! —
Zamknąłem — znowu otwieram powiekę:
To nie sen! — rumak mój płynie przez rzekę. —
Wzdęta i bystra! — a rozlana fala,
Przed i za nami połyska się zdala;
Głąb wre i szumi: a my śród jéj prądu
Do nieznanego sterujem się lądu. —

Chłód świeżéj wody zbudził mię z omdlenia. —
Koń silną piersią porze nurt strumienia,
Parska — a piana, jak płachtami śniegu, —
Posrebrza falę. — Dopływamy brzegu —
Lecz cóż port dla mnie za różnicę czyni?
Tamby śmierć w głębi, a tu śmierć w pustyni!
A gdzieby prędzéj, i jak lżéj umiérać:
Anim pomyślał, anim mógł wybierać.

XV.

„Zmokły, zziajany, z dymiącemi boki,
Trzęsąc się z zimna, koń na brzeg wvsoki
Wspiął się, wyskoczył. — Przed nami równina,
Jak w nocy zajrzeć, zamglona i sina,
I w lewo, w prawo, w mdłém świetle miesiąca,
Zda się gdzieś w przestrzeń przedłużać bez końca!
„My lecim, lecim. — Czasem w mgle pozioméj
Miga coś biało; czasem się coś czerni,
Jak drzew gromada; — byłyżby to domy? —
Nic dójrzeć pewnie nie da blask znikomy —
Lecz sąż to sady, czy zarosłe cierni?
Bo nigdzie żadne światełko zdaleka,
Żaden głos zniskąd nie wróży człowieka.
Ognik się nawet nie zerwie z pod ziemi,
By choć urągać przed oczyma memi.
Blaskby mi jego nowéj dodał siły!
Bo choćby nawet łudził mię — już dosyć
Byłoby dla mnie, gdybym mógł choć wynosić,
Że już tu przecie są ludzkie mogiły! —

XVI.

„Lecim wciąż naprzód; — lecz coraz i coraz
Słabieje konia moc nieokrócona.
Robiąc bokami i piersią, raz po raz
Utknie — i zda się upadnie, i skona.
I znów się wzmaga. — Dziecię go w téj porze
Wstrzymaćby mogło!… — Cóż mi to pomoże?
Nie mam rąk wolnych — a choćby i były,
Może już na to nie miałbym dość siły! —
„Ostatek jednak wytężam — azali
Nie zerwę więzów; — niestety! daremnie!
Powrozy tylko wpijają się we mnie,
I ból się zdwaja. — Koń daléj, i daléj,
Pędzi — lecz czuję, że chwieje się w pędzie,
Że musi upaść! — lecz cóż ze mną będzie?… —
A już od wschodu, u brzegu przestrzeni,
Piérwszy brzask świtu srebrzy się, rumieni —
Lecz jakże wschodzi powoli!
Jak tu noc długa! jak leniwe słońce! —
Wzywam go, czekam — jak mego obrońcę,
Jak kresu mojéj niedoli! —
I już, już coraz jaśniéj i czerwieniéj
Wschód się zajmuje, i smugi promieni
Buchają na niebios sklepie; —
I wnet krąg tarczy, napoły widomy,
Wyjrzał nad ziemię — i blask jéj poziomy
Piorunem strzelił po stepie.

XVII.

„Słońce pogodne — i tuman kłębami
Zwija się, wznosi; — przed nami, za nami,
Stepy, pustynia, równina jak morze!
Końca nie dójrzeć! — lecz w całym przestworze,
Nigdzie człowieka ni ręki, ni śladu.
Powietrze nawet bez głosu i ruchu:
Nigdzie śpiew ptaka, nigdzie brzęk owadu,
Szmer nawet wiatru nie ozwie się w uchu.
Cisza i martwość! — Koń mile po mili,
Dysząc, że zda się pierś pęknie co chwili,
Pędzi, i resztą tchu robi bokami.
A wciąż jesteśmy — lub zdajem się sami. —
„Wtém jedną razą, rozległ się po błoni
Głos jakiś cudzy: — czy to rżenie koni?
Czy wiatr w gałęziach widoméj dąbrowy? —
Nie, nie! to tentent — to tabun stepowy!
Widzę już, widzę, jak całe ich stado
Z lasu na pole wybiegło gromadą,
I wczwał, na przełaj, zabiega nam drogę! —
Chciałbym zawołać — probuję — nie mogę. —
Ziemia się wstrząsa od echa ich biegu.
Pędzą, jak jazda w bojowym szeregu.
Lecz gdzież są jeźdźcy? — Wglądam się zdaleka:
Koni jest z tysiąc — żadnego człowieka! —
Z grzywami na wiatr, podjąwszy ogony,
Chrapiąc nozdrzami, harcują w przegony.
Rzędy po rzędach, na stepów przestworzu,
Czernią się, huczą, jak fale na morzu,

I w całym pędzie mkną ku nam przez błonia. —
Widok ich, zda się, wzmógł moc mego konia.
Pomknął się, zarżał — i jak martwe brzemię,
Zachwiał się — zarył — i runął o ziemię.
„Z dymiącém nozdrzem, tocząc piany białe,
Leżał — i nogi wyciągał zmartwiałe.
Skończył swój zawód pierwszy i ostatni! —
Kołem go zewsząd obiegł orszak bratni.
Patrzą się na mnie — zbliżają się — stają,
Parskną — odskoczą — i znowu wracają;
Znać że się dziwią i boją zarazem. —
A wtém — jak gdyby za danym rozkazem,
Wszystkie za jednym — znać wodzem ich stada,
Czarnym, roślejszym niż cała gromada,
Chrapiąc, parskając, kopnęły z kopyta!
W chmurach kurzawy, co z pod nóg ich wzbita,
Z hukiem stu gromów, tłum w stepy ucieka,
Jakby z instynktu przed twarzą człowieka! —
„Jam został jeden — z rozpaczą w méj duszy,
Na martwym koniu, co już się nie ruszy,
I chcąc się z niego odwiązać daremnie! —
Chłód jego śmierci przenikał aż we mnie,
Razem ze straszną pewnością, że społem
Popiół mój z jego zmiesza się popiołem. —

XVIII.

„I tak od rana do późnego mroku,
Leżałem pastwą mych myśli natłoku;
Żyjąc jak na to, by okiem gasnącém
Z ostatniém mojém pożegnać się słońcem,

I zajść z niém razem — tylko że na wieki! —
Od wszelkiéj ludzkiéj pomocy daleki,
W saméj pewności straszliwego losu
Znalazłem siłę na zniesienie ciosu,
Przed którym serce i natura ludzi
Truchleją równie; — choć ich już nie łudzi
Świat; chociaż mdlejąc od pracy i znoju,
Nie chcą innego szczęścia — prócz pokoju,
Którego, wiedzą, że nie ma na świecie,
Że w grobie tylko znaleźć go; — a przecie,
Tak drżą przed grobem, i mijają kołem,
Jakby grób tylko był zdradzieckim dołem,
Co go się ustrzedz i uniknąć można,
Byle roztropność i baczność ostróżna! —
I śmierć — choć nieraz zwana głosem jęku,
Nieraz szukana z krwawym mieczem w ręku,
Śmierć, gdy się zbliży — w jakąkolwiek porę —
Człowiek w niéj zawsze obaczy potworę.

XIX.

„A jednak dziwna! że nieraz piastuny
Szczęścia, przepychu, zbytku i fortuny,
Co z wiecznym uśmiechem na czole i ustach,
Godują w świecie i toną w rozpustach,
Konają nieraz spokojniéj i śmieléj,
Od tych, co tutaj nic prócz łez nie mieli! —
Bo człowiek w szczęściu, któremu niczego
Nie brakło nigdy, i który wszystkiego
Słodycz i gorycz poznał po kolei,
Cóż ma do żądzy, i co do nadziei,

Prócz chyba przyszłych, niezmiennych radości,
Gdy mu je wiara zwiastuje w wieczności?
A bez nadziei i żądzy, cóż znaczy
Życie na ziemi? — Nieszczęśnik inaczéj.
Wtrącony w przepaść, z wszystkiego obrany.
On zawsze jakiéjś spodziewa się zmiany,
Ulgi, pociechy; — i choćby dlań w świecie
Śmierć była ulgą jedyną: — on przecie,
Widzi w niéj wroga, który mu w zawięzi
Chce owoc szczęścia strząść z rajskiéj gałęzi! —
Jutroby może był panem dostatku,
Otrząsł się z cierpień, podniósł się z upadku;
Jutroby piérwszém być mogło ogniwem,
W paśmie dni jego nowém i szczęśliwém,
Nagrodą długich i mąk i wytrwania;
Jutroby może dopiął panowania,
Władzy, potęgi; zawistnych prześcignął,
Starł nieprzyjaciół, przyjaciół podźwignął;
Od jutra może spodziewać się tyle —
Maż mu to jutro świtać na mogile? —

XX.

„Zachód już blizko: — jam leżał jak z rana,
Licząc minuty, aż śmierć pożądana
Przyjdzie ból skrócić i uśpić na wieki. —
Przez gwałt ku niebu podniosłem powieki,
I na powietrzu, między mną a słońcem.
Ujrzałem kruka — jak skrzydłem świszczącém
Krążył i krakał: — zdało się, że czeka,
By razem z koniem mógł żreć krew człowieka.

I coraz, coraz spuszczając się niżéj,
Coraz mię kołem oblatywał bliżéj.
W zmierzchu, widziałem, jak wisiał nade mną,
Świszcząc skrzydłami; a gdy już wpół-ciemno
Było na stepie — raz tak blizko z góry
Śmignął koło mnie — że szorstkiemi pióry
Rozwiał mi włosy i omusnął skronie.
Byłbym go schwytał, gdyby wolne dłonie! —
Lecz samo drgnienie przestrachu i zgrozy,
I skrzyp, co przez nie wydały powrozy,
I głos — jeżeli zwać głosem chrypanie,
Com ledwo z piersi wydobyć był w stanie —
Spłoszyły wreście krwiożercę. —
Co daléj — nie wiém; — tylko jeszcze jedno
Pomnę jak przez sen: — jakąś gwiazdkę błędną,
Jakieś światełko w iskierce:
Co gdzieś, daleko, przed mglistém spójrzeniem,
Migało bladym, niepewnym promieniem,
I przeświecało aż w serce.
I to, co w sobie w téj chwili doznałem,
Czując niknącą moc woli nad ciałem:
Jakąś mdłość, senność, lodowate mrowie,
Jakiś ból w sercu, jakieś iskry w głowie,
Coś nakształt trwogi dziecięcéj:
Coś nakształt myśli, że to jest konanie;
I znów ból, zimno, konwulsyjne drganie,
Westchnienie — i już nic więcéj! —

XXI.

„Budzę się — cóż to? czy jeszcze marzenie?
Czy wzrok mój ludzkie spotyka wejrzenie? —
Wkoło-ż mnie ściany wiejskiego mieszkania?
Toż-li węzgłowie miękkiego posłania? —
Jestże śmiertelnym, ten wzrok tak promienny,
Milszy mojemu od jasności dziennéj,
Co tak z czułością wpatruje się we mnie? —
Drżę, by się jeszcze nie łudzić daremnie.
Wytężam oczy, poglądam ciekawie —
Nie! to nie mara! — nie! widzę na jawie.
Młoda dziewica, kształtna i wysoka,
Siedzi opodal, nie spuszczając oka.
I gdy ujrzała żem odzyskał zmysły,
Czarne jéj oczy jak ogniem zabłysły,
I usta nagłym zadrgały uśmiechem. —
Powstawszy, ku mnie przybiegła z pośpiechem.
I widząc z ruchu ust moich, że chciałem
Przemówić do niéj, lecz głosu nie miałem:
Palcem na ustach, i wstrząsając głową,
Dała znak milczeć: bym niewczesną mową
Strzegł się nadużyć wracającéj siły,
Ażby się same powoli wzmocniły.
I rękę moje ująwszy swą dłonią,
Drugą węzgłowie podniosła pod skronią,
I ledwo stopą dotykając ziemi,
Poszła na palcach, krokami prędkiemi,
I stojąc w progu, przez drzwi wpół przemknione
Szeptała zcicha; — a słowa tłumione,

Rajskiemi dźwięki grały w mojém uchu. —
Patrzałem na nią — a ona bez ruchu
Postawszy chwilę — gdy widać uśpieni
Ci, których zwała: — wnet sama do sieni
Wyszła — lecz piérwéj, wyraźniéj niż słowy,
Twarzą i ręka dała mi znak nowy,
Bym był spokojny i czekał. — Gdy znikła,
Taka mię żałość objęła niezwykła,
Taka tęsknota: — że mi się zdawało,
Że życie za nią przez pół uleciało.

XXII.

„Wróciła z matką i ojcem kozakiem. —
Cóż mówić więcéj? — jako mię przed nocą,
Znaleźli w stepie z nieżywym rumakiem,
I z chrześcijańską śpiesząc się pomocą,
W dom swój przenieśli rękami własnemi —
Mnie — com miał kiedyś hetmanić nad niemi! —
„Tak ów okrutnik, co w swej zemście ślepéj,
Chcąc zwiększyć boleść i męczarnie skonu,
Myślał, że na śmierć posłał mię na stepy,
Drogę mi tylko otworzył do tronu! —
Nikt z ludzi nie wié, co mu los przeznacza —
Lecz téż niech żaden darmo nie rozpacza!
Co dziś złém zda się, na dobre wyjść może. —

„I byle prędzéj ranne ujrzeć zorze,
I konie nasze pokrzepić noclegiem:
W czas staniem jeszcze nad Dniestrowym brzegiem! —

I wyznać muszę, że nigdy śród spieki
Jeleń się chciwiéj nie kwapił do rzeki,
Jak ja, by za nią ujść wrogów przemocy. —
Lecz dość już bajać. — Bracia! dobréj nocy!“ —

Skończył — i dłonią ku słuchaczom skinął —
Pogłaskał konia, burką się obwinął,
I na posłanie, dla niego nie nowe,
Legł, o pień dębu opierając głowę,
I zasnął wkrótce jak śród Ukrainy. —
Lecz gdy się może dziwicie, dla czego
Król nic mu nie rzekł o powieści jego?
Przyczyna prosta! — Król spał od godziny.

KONIEC.




  1. Rok 1812.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Gordon Byron i tłumacza: Antoni Edward Odyniec.