Mazepa (Byron, 1924)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mazepa |
Pochodzenie | Powieści poetyckie |
Redaktor | Andrzej Tretiak |
Wydawca | Krakowska Spółka Wydawnicza |
Data wyd. | 1924 |
Druk | Druk W. L. Anczyc i Spółka w Krakowie |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Franciszek Dzierżykraj Morawski |
Tytuł orygin. | Mazeppa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
»Król, ścigany w ucieczce, stracił konia, trafionego kulą; pułkownik Gieta, raniony, broczący krwią, dał mu swojego. W ten sposób dwa razy w czasie ucieczki przełożono na konia tego zdobywcę, który nie mógł wsiąść na konia w czasie bitwy« (str. 223).
»Król jechał inną drogą z kilkoma towarzyszami. Ale kareta, w której jechał, zepsuła się w drodze; wsadzono króla na konia. Ku większemu nieszczęściu zabłąkał się w lesie w nocy; tam, nie mogąc już odwagą sprostać swoim wyczerpanym siłom, kiedy boleść z ran stała się nieznośniejszą jeszcze przez zmęczenie, a koń padł wskutek trudów, położył się na kilka godzin u stóp drzewa, mimo niebezpieczeństwa, że każdej chwili mógł być schwytany przez swoich zwycięzców, którzy go wszędzie szukali« (str. 224).[1]
Minął był właśnie straszny dzień Pułtawy,[2]
Gdzie od mocarza Szwedów szczęście zbiegło,
I już do krwawej niezdolne rozprawy
Szerokim mordem całe wojsko legło.
Czczone przez ludzi i jak ludzie zmienne,
Przeszły na cara zwycięskiego stronę,
I mury Moskwy znowu ocalone
Aż do dnia, roku krwawszego wspomnienia,[3]
Z całem swem wojskiem i sławą zwycięską
Sroższy wróg nagle cięższą runął klęską,
Cięższym upadem i większym ogromem,
Zgubą dla siebie, a dla wszystkich gromem.
Musiał uciekać przez wody, przez pola,
I dniem i nocą, mimo ciężkiej rany,
Swoją i swego ludu krwią oblany.
Tysiące padły w ucieczki obronie,
W tej strasznej chwili dumy poniżenia,
Gdzie prawda może ozwać się bez drżenia.
Koń pod nim poległ... Gieta pędzi, zsiada,[4]
Daje mu swego, i sam trupem pada.
Lecz i on wreszcie z przesilenia runął,
A Karol w lasach, słoniących ogniska,[5]
Co zdala z wrogów tlały koczowiska,
Wpośród snujące się podjazdów roje
O takież łoże, takie wieńce chwały,
Dwa mężne ludy tyle krwi przelały! —
Leżał wśród puszczy, z głową o dąb wspartą,
Z gasnącem życiem i duszą rozdartą;
Zimnem mu nocy i bólem stężało.
Wrzący po żyłach ogień gorączkowy
Spędzał mu z oczu nawet sen chwilowy;
Przecież pomimo wszystkie klęski, ciosy,
I choć pod gromem tak strasznej niedoli,
Wszystkie boleści podbił mocą woli,
Do tak niemego zmusił je poddaństwa,
Jak niegdyś mieczem swym podbite państwa.
Z tej strasznej rzezi przy nim pozostało!
Lecz i w tym szczątku krew rycerska płonie,
Wre honor, wierność, — wszyscy w niemem gronie,
Smutni, posępni i trudem wybledli,
Bo tam, gdzie równa grozi im zatrata,
Człowiek z zwierzęciem łączy się i brata.
W bliskości przy nich, spokojny i mężny,
Hetman i równie towarzysz monarszy,
Dąb jak on twardy i mało co starszy.
Lecz pierwszą jego troską koń zziajany.
Kozacki hetman oczyszcza go z piany,
Mnogi i suchy liść pod nim gromadzi,
Zwalnia popręgu i uzdę odkłada,[7]
I rad się patrzy, jak mu smacznie zjada;
Bał on się bowiem, że po takim pędzie
Zroszonej nocą trawy jeść nie będzie.
Że nie przebierał ni w leżu, ni w strawach;
Zmyślny, uczony i potulny razem,
Wszystko za danym wypełniał rozkazem,
Śmiały i silny, długogrzywy, dziarski,
Posłuszny panu, przyszedł, gdy zawołał,
I wpośród wszystkich rozpoznać go zdołał.
On wśród tysiączne koczujące wrogi
W bezgwiezdnych nocach nie pomylił drogi,
Gotów był za nim latać przez dni całe.
Hetman na ziemi płaszcz swój rozpościera
Odkłada szablę, o drzewo opiera,
Patrzy, czy w skutku tak długiej pogoni
Czyli z panewki proch mu nie wypada,
Czy dość sprężysto zamek odpowiada, —
Wszystko obziera po pułtawskim mordzie:
Temblak, rękojeść i szczerby na kordzie;[8]
Skromną i prostą rozkłada wieczerzę,
Wszystkich przekąską, napitkiem uracza,
Co najlepszego królowi przeznacza,
Z mniejszą obawą, niźli w świetnem kole
Karol z uśmiechem i twarzą łaskawą
Na chwilę skromną posila się strawą,
Wreszcie, w zmuszoną wesołość przybrany
I jakby wyższy na boleść i rany,
Choć mężnych sercem i dzielnych żelazem,
Nikt tak nie wytrwał, nie podszedł, nie pobił
Nikt mniej nie mówił, a więcej nie zrobił,
Jak ty, Mazepo. W całym kręgu świata,
Nigdy dobrańszej nie widziano pary,
Jak twój bucefał i ty, wodzu stary![10]
Ty wszystkie Scyty twą chwałą przechodzisz,[11]
Gdy jak grom pędzisz, lub przez rzeki brodzisz«.
Do takiej jazdy wprawiła mię szkoła«.
— »Jakto? — król rzecze — jeśliś z jej nauki
Tak dzielnie twojej wyuczył się sztuki?«
— »Długa to powieść — starzec mu odrzeka, —
Gdzie nieraz jeszcze trzeba w kord uderzyć,
Nieraz jednemu z dziesięciu się zmierzyć,
Nim tam gdzieś nasze już bezpieczne konie
Bujne Zadnieprza będą spasać błonie,
A ja noc całą na straży przestoję«.
— »Nie, nie — król rzeknie, — proszę cię, hetmanie;
Może, iż nieco ulży mi słuchanie,[13]
I z łaski twojej dar ten zyskać zdołam,
»Kiedy tak, panie; a więc z całą chęcią
Siedmdziesiątletnią cofnę się pamięcią:
Dwudziesty-m pono rok miał w owej porze,
Gdym, zdawna bawiąc na warszawskim dworze,
Król Jan Kazimierz był wówczas na tronie.
Nie był on, panie, podobny ci w niczem,[14]
Męstwem ci tylko zrównał wojowniczem, —
Lecz chociaż wiele przewojował czasów,
Nie byłby innej pewno zaznał wojny,
Tak był z natury słodki i spokojny;
Z musu on tylko, lecz dzielnie wojował,
I nie tak łatwo kord dobyty schował.
Lubił poetów i lubił kobiety,
A te tak gryzły go przez zawiść swoję,
Że i najsroższe byłby wolał boje.
Szczęściem miał zawsze pociechę gotową:
Król często uczty wyprawiał wspaniałe,
Do bram się zamku cisło miasto całe,
By się przypatrzyć pięknościom Warszawy
I groźnym panom książęcej postawy.
Oprócz jednego, który nic nie dostał,
Palnął satyrę i wciąż się przechwalał,
Że nigdy dzieł swych pochlebstwem nie skalał.
Dwór ów naówczas świetnością celował,
Ja sam skleciłem jakiś wierszyk tkliwy
Z smętnym podpisem: Tyrsys nieszczęśliwy.[15]
»I był tam pewien magnat nad magnaty,
Jak pokład soli lub srebra bogaty,[16]
I wszystkie rodem swym przewyższał rody;
Tak też był dumnym, jakby jego plemię
Prosto z niebiosów zstąpiło na ziemię;
A że był z wszystkich przy tronie monarszym
Tak w swe rodowe drzewo oczy wlepił,
Tak się bogactwy, tak złotem oślepił,
Że skutkiem dziwnej w głowie mieszaniny
Sobie przywłaszczał świetne przodków czyny.
Co lat trzydzieści mniej niż on liczyła,
I stąd po różnych przykrościach codziennych,
Nudach, dumaniach i nocach bezsennych,
Kilku spojrzeniach na młodzież Warszawy,
Po kilku tańcach i śpiewach rzewniących,
Kilku łzach wreszcie, cnotę żegnających,
Czekała tylko na owe szczęśliwe
Chwile — wypadki, — które najmniej tkliwe
Drogę do nieba złatwić dla małżonka,[18]
A z której przecież w takiej mężów rzeszy[19]
Najnabożniejszy nawet się nie cieszy.
»Byłem ja wówczas w samym lat mych kwiecie.
Mogę otwarcie pochwalić się, panie,
Że czyto w wyższym, czy też niższym stanie,
W tem, co tu młodych czyni tak dumnemi,
Nikt się z zalety nie mógł równać memi:
I nie tak, panie, jak dziś wyglądałem;
Tak niegdyś gładkiem było czoło moje,
Jak dziś jest zrytem przez czas, troski, boje,
Co tak pierwotny z niego wyraz zdarły
Że nikt mię pewno z własnych sióstr i braci
Jużby nie poznał w dzisiejszej postaci.
Kwitnął mi jeszcze wiek mój młodociany,
Kiedym tej strasznej w sobie doznał zmiany;
Nie zmogły przecież ni męstwa, ni siły;
Inaczej, bez tej dzielnej, twardej mocy,
Nie byłbym dzisiaj wśród tej czarnej nocy,
Pod gołem niebem, w głębi dzikich lasów,
»Postać Teresy — ach! widzę ją jeszcze...
W tej chwili nawet z jej widmem się pieszczę,[20]
Zda się, że w mroku owych drzew przepływa...
Tak-to pamiątka serca żywą bywa!
I ludzkim głosem piękność jej wysłowię.
Urocze oko Azyjanki miała[21]
(Nieraz się bowiem krew polska zmieszała[22]
Z bliskiemi granic sarmackich Turkami);
Ciągle zeń strzelał taki promyk wdzięczny,
Jak z chmur północnych pierwszy błysk miesięczny.
Oko to płynnym promieniem się zdało
I niby w własnem swem świetle topniało,
Jak te z pod miecza męczennic spojrzenia,
Które ku niebu z takiem czuciem wznoszą,
Jakgdyby dla nich śmierć była rozkoszą.
Czoło, jak w lecie jezior kryształ czysty,
Gdy mruknąć nawet ciche nie śmią tonie,
A niebo w całem odbijają łonie.
Lecz nacóż tego wdzięków jej wywodu?
Kocham ją zawsze, jak kochałem z młodu.
Ni w złem, ni w dobrem granic nie znająca,
W wściekłości nawet bojów nie ostyga,[23]
I cień przeszłości aż w starość nas ściga.
»Spotykam, — wzdycham. Spojrzała, — spojrzałem;
Ach! bo są znaków i dźwięków tysiące,
Widzim je, — słyszym — lecz któż je określi?
Są to te iskry mimowolnej myśli,
Z nagiej serc młodych burzy pryskające,
Mowę ognistą, wszechmocną, tajemną,
Łańcuch płomienny, co aż duszy sięga,
I bez ich woli serce z sercem sprzęga;
Rzekłbyś, że iskry elektrycznej siła
Długom i długom z łzawem wzdychał okiem,
Jednym się nawet nie śmiał zbliżyć krokiem, —
Ażem się wreszcie dał poznać, przedstawił,
I odtąd nieraz z nią rozmawiał, bawił.
Raz przecie chciałem odważyć się na nie;
Ale zaledwie żem usta otwierał,
Już mój trwożliwy głos na nich zamierał.
Szczęściem, że wówczas pewna gra tam była,
Stara już pamięć nazwać jej nie zdoła,
Lecz wiem, że była pusta i wesoła.
Do niej to, trafem, czy przez szczęście moje,
Razem przy sobie siedliśmy oboje.
Ni ku wygranej oczy moje zwrócił;
Dość miałem szczęścia, żem jej głosu dźwiękiem
I jej oblicza mógł się poić wdziękiem;
Byłem jak czata przy niej przez czas cały
Gdym wreszcie spostrzegł jakieś zamyślanie,
Ciągłość roztargnień, obojętne granie,
Równą na zyski jak straty niedbałość,
A przecież dziwną przy tej grze wytrwałość,
Całą potęgą do tej gry przykuła.
Jak błysk piorunu, tak myśl nagła, śmiała,
W tym ciemnym dla mnie mroku zajaśniała,
Że się w jej twarzy coś takiego mieści,
Szczęsny tą szczęścia mego przepowiednią,
Cały-m war uczuć moich wylał przed nią,
Wszystko wyznałem, — Bóg wie, co prawiłem,
Słowa się w trwożnym plątały obłędzie,
Bo kto raz słuchał, dalej słuchać będzie:
Serce jej czułe, a pierwsza odmowa
Nie znaczy jeszcze ostatniego słowa.
»Kochałem, panie, i byłem kochany.
Ten szał tak luby, — jeśli tak jest, panie,
Próżnobym z mojem szczęściem się rozwodził:
Z śmiechem-byś tylko wzgardy patrzył na nie;
Ale nie każdy na króla się zrodził,
Coś tak sam sobą, jak ludami władał.
Jestem, lub raczej niegdyś księciem byłem,
Tysiącznym w bojach szykom hetmaniłem,
Wszystkom zgniótł, złamał; z sercem tylko mojem
Kochałem, panie, kochano mnie wzajem, —
O! każda miłość byłaby tu rajem,
Gdyby jej koniec mniej bolesnym bywał...
Skrycie-m się tylko z Teresą widywał,
Szczęściem już dla mnie było czekać na nie.
Za nic dni, noce. — W tej jednej godzinie
Czułem, myślałem — i żyłem jedynie;
Nigdym podobnej nie zaznał godziny,
Chętniebym na jej oddanie się zgodził,
Bym tylko dawnym paziem się odrodził,
Tym szczęsnym paziem, co wszystko posiadał,
Gdy miał kochankę i kordem swym władał,
Zdrowie mu, męstwo, moc i młodość dała.
»Zejścia się nasze bywały skrytemi:
Mówią, że milej jest się kochać skrycie...
Nie wiem — lecz setne byłbym oddał życie,
Moją, w obliczu i nieba i ziemi.
Myśl ta mi bowiem ciągle truła duszę,
Że ją ukradkiem tylko kochać muszę.
»Mnóstwo ócz patrzy na kochanków dwoje,
Niegrzeczny djabeł zdrajcę naprowadził...[25]
Lecz krzywdzę djabła, — nie djabeł nas zdradził!
Pewno tam na ten związek cudzołożny
Jakiś świętoszek wylał jad pobożny.
Zeszły, napadły i porwały z sobą.
Wściekał się hrabia, — ja byłem bez broni,
Lecz choćbym nawet i miecz trzymał w dłoni,
Cały się wreszcie uzbroił żelazem,
Blisko to zamku pańskiego się działo,
Zdala od miasta, — i ledwo że dniało;
Znikąd ratunku — w tak straszliwej dobie,
Kilka chwil tylko jeszcze licząc sobie,
Kilku się świętym polecałem skrycie,
Pewny, że zginę, — gdy mię tłuszcza podła
Z krzykiem przed bramę zamkową przywiodła.
Wieczny z Teresą rozłączył nas przedział,
Okropną była wściekłość wojewody.
I — prawdę mówiąc — miał do niej powody;
Najbardziej przecież złościł się z obawy,
By po nim jakiś tam owoc nieprawy
Nie mniej i na tę myśl się wzdrygał, ciskał,
Że mu ta plama zbrudzi tarcz herbową
Rodu, którego on właśnie jest głową. —
W rzędzie on szczytnych sam się mieścił ludzi,
Mnie zwłaszcza swoją wielkością omami, —
A ta, o zgrozo! dla pazia się plami!
Gdyby przynajmniej z królem przewiniła,
Zbrodnia ta jakoś mniej-by straszną była,
Tak okropnego gniewu nie wypowie.
»Konia tu dajcie« — i przywodzą konia.
O! wprawdzie takich rumaków niewiele!
Ukraińskiego wychowaniec błonia,
Dziki własnego obawiał się cienia,
Dziki dzikością młodego jelenia;
Nigdy ni uzdą, ni ostrogą tknięty,
I przed dniem jednym dopiero ujęty.
Z chrapiącem nozdrzem, zapienionym bokiem,
Strachał się, złościł, wspinał, rzucał dumnie
Groźny syn stepu, prowadzony ku mnie.
Tłum mię sług porwał, na grzbiet konia cisnął,
I puścił nagle. — Lecim gromem, strzałą...
Potok z tak nagłą nie spada nawałą.
Lecim i lecim, — dech się we mnie ścinał;
Dzień wówczas ledwie bielić się zaczynał,
On leciał, leciał, pianą ubielony.
Ostatnim dla mnie już głosem człowieka,
Com go naówczas zasłyszał zdaleka,
Był ten sług podłych śmiech dziki, nieznośny,
Wścieklem się rzucał, twarz ku nim skierował,
Gryzłem ten rzemień, co mi kark krępował,
I choć ból straszny całą krew mi ścinał,
Wzniosłem się napół i lżąc ich przeklinał.
Klątw mych nie zgłuszył kopyt swoim grzmotem.
Myśl ta mię trapi, gdyż się zemścić chciałem, —
Zemściłem później całym zemsty szałem.
Niema tam, niema i jednego złamku
Wszystkom rozorał, wszystko zburzył, skrwawił,
Na polach jednej trawki nie zostawił,
Chyba, że gdzieś tam z gruzów się wyciska,
W miejscu głównego murów tych ogniska.
A nie zamarzyć nawet twierdzy dawnej!
Gmach się ten w oczach mych z wieżami palił,
Z grzmotem rozpękły mur po murze walił,
Z czarnych, gorzących dachów miedź stopniała
Największą siłę z najgrubszym ogromem
Starłem silniejszym zemsty mojej gromem.
Nie, — nie myśleli oprawce zuchwali,
Gdy mię, jak błyskiem, na tę śmierć posłali,
Z dziesięćtysięcznym miał powrócić ludem,
I tak w sowitej odpłacił nagrodzie
Przejażdżkę moję panu wojewodzie.
»Srogo mękami bawili się memi,
Czas wszystkie krzywdy spłaca nieomylnie:
Potrzeba tylko ciągle czuwać pilnie,
A żadna zręczność, żadna moc człowieka
Nie ujdzie zemsty, co cierpliwie czeka,
Dolicza lichwę — a na porę czyha.
»Pędzim i pędzim, jakby wichry, gromy, —[27]
Znikły za nami wszystkie ludzkie domy;
Pędzim i pędzim, jakby szturmy, burze,
Nigdzie ni miasta, ni nędznej wioszczyny,
Niezmierne tylko dzikich step równiny,
Czarnemi wkoło opasane lasy, —
I prócz tych gmachów, co się w dawne czasy
A których ledwiem mógł dojrzeć po górach,
Ni śladu ludzi. — Rok właśnie przed nami
Turek z licznemi przeszedł tam wojskami,
A gdzie koń spahów ziemię nogą zryje,
Pochmurno było. — Wietrzyk smętnym głosem[29]
Zdawał nad moim użalać się losem.
A koń tak w strasznym pędzie się zaganiał,
Że mi i westchnąć i modlić się wzbraniał.
Pot się mój zimny gęstym deszczem zlewał;
On zaś naoślep, bez celu, bez drogi,
Pędził i chrapał ze złości i trwogi.
Nieraz myślałem, że za krótką chwilę
Gdzie tam! — zbyt wątłe i spętane ciało
Gniewnej jędrności igraszką się zdało.
Każdy ruch, którym wyzwolić się chciałem,
Wścieklejszym jeszcze rozogniał go szałem.
Tak w bok uskoczył, jakby prętem cięty;
Z każdym tym głosem rwał się tak szalenie,
Jakby zasłyszał trąb wojennych grzmienie.
Strumień krwi czarnej, co się z ran mych toczył,
A jak piekielnym gorzący płomieniem,
Język ognistem palił się pragnieniem.
Lecim do lasów, — czernią się dokoła,
Dzikie, rozległe, okiem nieobjęte;
Najsroższym nawet wichrem nieugięte,
Co, wyjąc, stepy Sybiru przelata
I grzmiącym szturmem całe bory zmiata.
Rzadko tam stoją te pyszne ogromy,
Przybrany w liście uroczej zieleni,
Nim je oberwie mroźny wiatr jesieni,
Nim je po lasach i borach rozwieje,
W przykrą i trupią czerwoność odzieje,
Na placu bitwy leżącego ciała,
Którego żadna ręka nie pochowa,
A tak niejedna stwardzi noc zimowa,
Że i dziób nawet żarłocznego kruka
Puszczę tę zarósł gąszcz młody, zielony, —
Gdzieniegdzie stały dęby, sosny, klony;
Szczęściem, że zrzadka, — gdyż w takim rozgonie
Stokroć-bym pewno roztrzaskał się o nie.
A chociaż wszystkie rany się zawarły,
Zimnem okrzepłe, — przecież ból przemogłem,
A żem był w pętach, z konia spaść nie mogłem.
»Szumiąc po liściach, z całej pędził siły
A które ciągle tuż za naszym śladem,
Mordem dyszące, całem biegły stadem, —
Tym długim cwałem, co nieraz w manowcach
I gniew i zapał znuży w psach i łowcach;[30]
Widziałem, jak się przez gąszcz przewijały,
A w nocy-m słyszał, jak chrzęszcząc liściami,
Zdradnym poskokiem suwały za nami.
O, jakbym chętnie z niemi bój był toczył,
I gdym koniecznie już miał paść ich łupem,
Przynajmniej licznym otoczył się trupem!
Zrazu, gdy koń mój z takim pędził szałem,
Chciałem, by ustał, — a teraz się bałem,
Dziki syn stepu twardych sił nie znękał,
Pędził sążnistym lotnej sarny biegiem: —
Ziemia tak szybkim nie ściele się śniegiem,
Gdy zbłąkanego na polu wieśniaka
Że już do chaty swej nie znajdzie drogi; —
Tak pędził, chrapał, dziczał z gniewu, trwogi,
Dziczał, jak zwyknie krnąbrne dziecko dziczeć.
Gdy chce swą fraszkę na matce wykrzyczeć,
Gdzie znajdzie opór i poczuje pana.
»Z południa było, gdym już przebył bory.
Drżałem od zimna choć wśród letniej pory —
Może, iż skryty w żyłach dreszcz mię ziębił,
A jam zupełnie wówczas był odmienny:[31]
Silny, gwałtowny jak potok wiosenny;
Jeszczem nie zbadał uczuć mych przyczyny,
A już te czucia zmieniały się w czyny;
Gniew, przestrach, wściekłość i wszystkie katusze,
Głód, zimno, nędza, boleść tak samotna,
I straszne pęta, i nagość sromotna.
Byłem ja przytem z takiego plemienia,
A taką rozkosz w pomście krzywdy czuje,
Jakby grzechotnik w chwili, kiedy kłuje.
Nie dziw, że ciosów wytrzymawszy tyle,
Pień ten się zachwiał i upadł na chwilę...
Chmury mi wstecznym uciekały lotem, —
Zdało się, żem miał już na ziemię runąć,
Lecz dla pęt moich nie mogłem się zsunąć.
Serce pękało, — skroń głazem ciężyła,
Nieba się wielkiem kołem obracały,
I, jak pijane, drzewa taczać zdały.
Jakiś błysk ciągle z pod mych tryskał powiek,
I znów ciemniało; konający człowiek
Bity, miotany konia mego szałem,
Czułem, jak czarna już mię noc pokrywa,
I znów czasami z oczu moich spływa.
Chciałem się mocą duszy mojej cucić,
Byłem ja w stanie morskiego rozbita,
Co się ostatniej w burzy deszczki chwyta,
To się z nią wznosi, to znów w wałach ginie,
A wiatr go pędzi w wielką wód pustynię.
W głęboką północ światła fantastyczne,
Które w malignach wzlatają przed nami,
A z zamkniętemi widzim je oczami.
Lekka to boleść, w krótkiej przeszła dobie:
Bałbym się, przyznam, doznać tak straszliwej
Męki, boleści, przy śmierci prawdziwej,
A przecież myślę, że człowiek przy zgonie
Więcej wycierpi, nim duszę wyzionie;
Nadstawił śmierci, ten zadrżeć nie zdoła.
»Wracam do zmysłów... Cóż to? skądżem cały
Tak odurzony, — tak zimny, — skościały?
Słabe, leniwe serca mego bicie
Gdy wtem ból straszny nagle krew mi całą
Na wstecz odlunął, choć zimną, stężałą.
Dziwny szum, szelest bije mi o uszy
I jakiś mroźny przestrach czuję w duszy.
Jakąś powłoką grubą, szklaną mroczy?
Może ja marzę jaką wód nawałę?...
W głębi pod sobą widzę niebo całe,
Jasne gwiazdami. — Nie! — sen mię nie zwodzi!
Szerokiej rzeki lśniące się bałwany
Szumią, białemi warzące się piany.
Pół ja dopiero byłem przebrnął rzeki,
Od nieznanego brzegu tak daleki.
Zimnym wód rzecznych orzeźwiony chrzęstem.
Dzielny mój rumak, śmiało i zuchwale,
Piersią rosnące wciąż przecinał fale,
Płynął, — aż wreszcie całą szerz ich przebył;
Gdyż wszystko za mną mgłą się kryło ciemną,[32]
A noc i przestrach czerniły przedemną.
Nie wiem, jak długo, i czy w nocy, we dnie,
Te między życiem i śmiercią pośrednie
Zaledwiem wiedział, że na świecie żyłem.
»Z ciekącą grzywą, lśniąc się, kurząc cały,
Silił się, parskał rumak zadyszały;
Chwiał się, a przecież potężnemi kroki
Wdarł się nakoniec. — Przestrzeń nieprzejrzana
Szerzy się, grozą i nocą zalana,
I tak wciąż naprzód szerzy się bezkreśnie,
Jak czarna otchłań wymarzona we śnie.
Place, to białe, to ciemno-zielone,
A które wszystkie oświecał bladawo
Księżyc, co właśnie wówczas wszedł na prawo;
Lecz nigdzie żadnej wróżby, ni oznaki,
Żaden nam płomyk z siedziby człowieka
Gościnną gwiazdą nie błysnął zdaleka.
Błędny się nawet ognik nie pojawił,
Któryby z mojem nieszczęściem się bawił.
Miłeby przecież zawsze czucie wzbudził, —
Byłbym przynajmniej doznał tej pociechy,
Iżby mi ludzkie przypominał strzechy.
»Koń mój biegł ciągle, — lecz ta dzika siła
Słaby, dyszący i z spienionem bokiem,
Cięższym, leniwszym posuwał się krokiem;
Każdy mu wówczas byłby mógł poradzić,
Dziecięciu nawet dałby się prowadzić;
Miałem związane i nogi i ręce,
A choćbym nawet i od pęt był wolny,
Nie byłbym może sobą władać zdolny.
Chciałem raz jeszcze z memi walczyć pęty,
Lecz tyle-m mojem miotaniem się zyskał,
Żem jeszcze mocniej węzły moje ściskał.
Płonne więc odtąd porzuciłem boje,
Co rozjątrzały tylko rany moje.
Choć nie wiedziałem, gdzie jeszcze zabiegnie. —
Pierwszy brzask ranny wschód słońca zwiastował,
Lecz jakże długo z nocą się pasował!
Zdało się, że mgła, ciężąca na zorzy,
Długo i ciężko dźwigała się w górę,
Nim wschód w płomienną przybrał się purpurę,
Nim wszystkie gwiazdy pogasił na niebie,
Wszelką ich jasność przyciągnął do siebie,
Własnem swem światłem zalał okrąg cały.
»Błysnął dzień jasny, — mgłę rozproszył ciemną:
Leży świat blaskiem rozświecony słońca,
Tak pusty wkoło — za mną — i przedemną..
Przez lasy, rzeki? Nikt tu stopy swemi
Śladu w tej bujnej nie wytłacza ziemi,
Ni zwierz, ni człowiek. W żadnej roku porze
Nikt tu nie przejdzie, nikt nigdy nie orze;
Ptaszek się ranną piosnką nie odzywa,
Nie słychać nawet ni z trawy, ni z krzaczka
Cichego brzęku drobnego robaczka.
Koń mój werst kilka biegł tak zadyszały,
Widocznie przecież w każdej słabiał chwili.
Samiśmy tylko — ciągle sami byli...
Aż gdy tak coraz bardziej słabiał, dyszał,
Naglem gdzieś zdala rżenie konia słyszał.
Wiatr to zapewne tak świszczał po boru...
Nie! nie! — z tych puszczy całe stado tłumnie
Sypie się, — zwiększa, — tętni, — pędzi ku mnie,
Wielkim, rozległym pułkiem rozwinięte!
Pędzą w swej całej wolności i pysze, —
Lecz cóż to? — ludzi ni widzę, ni słyszę;
Któż je prowadzi? — bez jeźdźca, tysiące!
Rozwiane grzywy, kity pływające,
Pyski ni uzdą, ni kiełznem nie darte,
Boki kolcami nie kłute ostrogi,
I nigdy podków nie znające nogi.
Tysiączny hufiec, dziki. wolny, śmiały,
Pędzi, grzmi, tętni, cały step przelata,
Jakby chciał witać nieznanego brata.
Widok ten chwilę krzepi go i cieszy,
Zrywa się niby i, choć słabo, śpieszy, —
Chwieje się — plącze — i nakoniec pada.
»Leży i dyszy, z okiem już zmartwiałem,
Z stęgłem, bezwładnem, kurzącem się ciałem.[33]
Skończył już bieg swój, pierwszy i ostatni.
Dziwi je moja postać rozciągnięta
I krwawe, z koniem wiążące mię pęta,
Patrzą się, — stoją, — trwożnem mierzą okiem,[34]
Wietrzą — strachliwym przebiegają krokiem,
To wkońcu wielkiem oblatują kołem,
Aż wreszcie nagły na nie postrach pada:
Pędzą za jednym, jakby królem stada,
Który tak kruczą maścią lśni się cały,
Pienią się — chrapią — rżą — od trupa stronią,
Płoszą — pierzchają — i po lasach chronią.
»Sam odtąd, z wszelkiej nadziei wyzuty
Zostałem w stepie — do trupa przykuty.
Któremu wreszcie już ciężyć przestałem.
Długom się z wspólnych nam więzów wydzierał,
Teraz z nim leżał, — na zmarłym umierał.
Nigdym nie myślał, że w tak strasznej doli
Tak przez dzień cały z memi leżąc pęty,
Każdą godziną jak głazem ciśnięty,
Tylem żył jeszcze, abym widział słońce
Już raz ostatni dla mnie zachodzące.
Zimnom się poddał był pod wyrok nieba,
Pod tę śmierć, co nam rok za rokiem grozi
I serca trwogą już ostatnią mrozi;
Co niezawodna — czasem darem bywa,
Od której przecież jak od sidła stronim,
Myśląc, że naszą troską się obronim;
Czasem naszemi wzywamy ją łzami,
Czasem też sobie zadajem ją sami;
W każdej postaci razi nas, przestrasza,
I choć nam męki przerywa najkrwawsze,
Zawsze jest groźną i okropną zawsze.
Dziwna rzecz! — ludzie, co w rozkoszach żyli,
Ucztami, złotem i władzą opili,
Spokojnym często umierają zgonem,
Spokojniej, niźli ciągłych nędz ofiary:
Gdyż ten, co wszystko wypił z życia czary,
Może żałować, może życzyć sobie?[35]
Nędzarz nadzieją lepszej żyje doli,
A choć śmierć sama z nędzy go wyzwoli,
On na nią zwiędłem okiem się użala,
Jutro-by może było dniem nagrody
Za wszystkie wzgardy, nędze i przygody,
Jutroby pierwszy dzień mu życia błysnął,
Któryby krwawych łez mu nie wycisnął,
Wróżbą lat długich tak jasny, promienny,
Przez łzy niedoli oddawna widziany,
Dzień, coby wszystkie mógł zagoić rany,
Dzień, w którym naraz odzyskałby tyle
I dzień ten jego przyświeci mogile!
»Słońce w zachodnich już gasło obłokach,
A ja na zimnych wciąż leżałem zwłokach,
Pewny, że nasze tam pogniją ciała;
Bez tchu, ratunku, bez nadziei cienia,
Ostatnie w niebo wznosiłem spojrzenia.
Lecz gdym tak patrzył okiem już gasnącem,
Kruk mi przeleciał między mną i słońcem,
Ażeby na nas zacząć ucztę swoję.
Latał, i siadał, i znowu się zrywał,
I coraz, coraz bliżej oblatywał.
Wciąż mi on lecąc czernił się na niebie,
Żem mógł z łatwością silny raz mu zadać,
Gdybym choć najmniej mógł był sobą władać.
Słaba jednakże walka z pęty memi,
Lekki ruch ręki, skrzyp drapanej ziemi,
Co nawet nie wart głosem być nazwany —
Spłoszyły kruka: trwożnym pierzchnął lotem...
Odtąd już nie wiem, co się działo potem.
Sen mój ostatni był jak gwiazda lśniąca,
Wciąż mi się wolnem przemykała snuciem.
Żyłem tem zimnem, płynnem, stęgłem czuciem,
Co nas przy zmysłów ożywia powrocie: —
Znów głębiej w śmierci tonąłem ciemnocie,
Chwilowo boleść i ulgę chwilowo,
Znów zimna niemoc serce lodem ścisła,
Raz po raz jakaś iskra z mózgu trysła, —
Tchu mi zabrakło — dreszczem bólu drżałem,
»Budzę się — gdzieżem? — cóż to za źrenice
Tak silnie w moje wpatrują się lice?
Istotnież ja to pod dachem przebywam?
Istotnież w izbie — na łożu spoczywam?
Tyle jasności i tyle uroku?
Zamykam oczy i jeszcze się boję,
Czy w męcie myśli dawnych widm nie roję?
Z długiemi włosy, hoża, wdzięczno-lica,
Już w pierwszej chwili mojego ocknienia,
Silniem był uczuł iskrę jej spojrzenia.
Dzikiem i czarnem we mnie wryta okiem,
Rzewnym, litośnym zda się błagać wzrokiem.
I twarz istotną i rysy niewieście.
Czuję, że żyję, i że już na puszczy
Pastwą żarłocznej nie zostanę tłuszczy.
Młode kozackie dziewczę, ledwie zoczy,
Wdzięcznym swą radość objawia uśmiechem, —
A gdy chcę mówić, zbliża się z pośpiechem
Z palcem na ustach, daje znak milczenia,
Abym wszelkiego strzegł się wysilenia,
I do sił zwrotu w milczeniu spoczywał.
Bierze mię za puls, szuka go i bada,
Podgłówki moje dokładniej układa,
Z izby się kroki wymyka cichemi,
Żaden głos w życiu nie brzmiał mi tak miło;
W jej chodzie nawet coś dźwięcznego było!
Ale że wszyscy jeszcze w chacie spali,
Wyszła więc z izby, i jeszcze raz z dali
I jeszcze drugi niemy znak mi dała,
Bym się nie lękał, gdyż ludzie są bliscy,
A wszyscy pewni i chętni mi wszyscy,
Każdy z nich zaraz na mój głos się stawi,
Wyszła, a wtenczas, gdy ją z ócz straciłem,
Czułem dopiero, jak samotny byłem.
»Przyszła, rodzice przywodząc mi swoje...
Ale już dłużej nudzić się was boję;
Co się tam ze mną wśród kozaków działo.
W dzikiem mię, pustem znaleźli bezdrożu,
W najbliższej chacie złożyli na łożu,
Do zmysłów, życia, powrócili z trudem,
Dumny mnie głupiec i przemyślny w karze
Pognał w głąb dziczy w całym zemsty żarze,
Bym w pętach, nagi, we krwi, bliski zgonu,
Pędząc przez stepy, dobiegł aż do tronu!
Niech więc nikt z naszych nie słabnie, rozpacza:
Jutrzejszy ranek może nasze konie
Ujrzeć za rzeką, na tureckiej stronie.
Nigdym tak żadnych nie uwielbiał fali,
Dobra noc, bracia!« — I wraz z słowy temi
Starzec, jak długi, kładzie się na ziemi,
Naprędce liściem zasłanej dębowym, —
Łożu dla niego ni twardem, ni nowem;
Każdy był zakąt, każdy czas dogodny.
Tak spał i teraz. — Król się nie odwrócił,
By mu choć jedno grzeczne słówko rzucił.
Lecz się nie dziwcie! — Z zbyt prostej przyczyny
- ↑ Cytaty z Voltaire’a Dzieje Karola XII (1772), które podaję w przekładzie. U Byrona cytowane po francusku.
- ↑ w. 1. straszny dzień Pułtawy — Bitwa pod Połtawą, która przyniosła ostateczną przegraną Karolowi XII i zakończyła t. zw. Wojnę Północną między Szwecją a Rosją, odbyła się w dniu 8 lipca 1709 r.
- ↑ w. 9. aż do dnia roku — aż do r. 1812, w którym w dniu 15 października rozpoczął Napoleon swój odwrót.
- ↑ w. 23. Gieta — jeden z jenerałów szwedzkich, który dostał się w tej bitwie do niewoli rosyjskiej i w niej później umarł.
- ↑ w. 27. w lasach słoniących — zasłaniających przed ścigającemi wrogami blask ognisk.
- ↑ w. 55. Mazepa — Iwan Stiepanowicz Mazepa (1629—1709), wychowany na dworze Jana Kazimierza, został później hetmanem zaporoskim, i przeszedłszy na służbę cara Piotra Wielkiego, był mu nadzwyczaj pomocny w wyprawach na południe od Rosji. Otrzymał od niego order św. Andrzeja, a za jego wstawieniem się do Augusta II także order Orła Białego, co było wtedy wielką dekoracją. W czasie wojny północnej został poniekąd zmuszony zawczesnem odkryciem swojej gry dyplomatycznej do przejścia na stronę króla szwedzkiego, Karola XII. Wyklęcie i spalenie go in effigie w Kijowie wywołało bunty w jego wojskach. Powagę jego uszczupliło niezmiernie spalenie najsilniejszej jego fortecy, Baturyna, niemal w oczach szwedzkiej armji. Po bitwie pod Połtawą (1709) w 1500 koni schronił się do Turcji, gdzie był przyjęty gościnnie. Umarł wkrótce potem (1709), w Benderze. Sułtan turecki nie wydał go carowi Piotrowi, mimo ofiarowanej ceny 300 000 dukatów.
- ↑ w. 61. popręg — pas przytrzymujący siodło na koniu.
- ↑ w. 84. temblak — pasek skórzany, na którym przywiązana była szabla do ręki, aby w razie potrzeby wypuszczenia szabli z dłoni a niemożności wsunięcia jej do pochwy nie upadła na ziemię.
- ↑ w. 100. Aleksandra Wielkiego.
- ↑ w. 102. Bucefał — sławny koń Aleksandra W. Tu: koń o ciężkiej, »wolej« głowie, o silnie wygiętej ku górze kości nosowej.
- ↑ w. 103. Scyty — Scytowie, według starożytnych opowieści najlepsi jeźdźcy starożytności; historycznie: lud koczowniczy na wybrzeżu północnem i zachodniem Morza Czarnego.
- ↑ w. 105 i n. Straszna, szatańska... szkoła — W oryg.: »źle się dzieje uczniowi w takiej szkole«.
- ↑ w. 118—20. Oryg.: »opowiesz mi swoją przygodę, a mnie uda się może chwycić ten dobry dar snu, bo w tej chwili z oczu moich odlatuje nadzieja natychmiastowego zaśnięcia«.
- ↑ w. 127—141. Charakterystyka króla Jana Kazimierza według Byrona jest w oryg. następująca: »Zaprawdę, był to uczony monarcha i zupełnie niepodobny do Waszej Królewskiej Mości (Karola XII). Nie prowadził żadnych wojen i nie zyskiwał żadnych królestw, aby je na nowo tracić; i (oprócz dysput w czasie sejmów w Warszawie) prowadził panowanie w zupełnie nieprzystojnym spokoju; przecież nie obyło się i bez trosk, które go nękały: Król lubił Muzy i lubił płeć piękną; a te czasem tak były zawzięte, że wolałby był być raczej na wojnie; ale kiedy gniew jego przechodził (a działo się to prędko), brał nową kochankę albo nową książkę, i wtedy wydawał wielkie uczty« i t. d. Byron nie miał naturalnie pojęcia o czasach Jana Kazimierza, może najgroźniejszych w Polsce właśnie pod względem wojen. Portret Jana Kazimierza wzorował Byron, zdaje się, na portrecie współczesnego Janowi Kazimierzowi króla angielskiego, Karola II Stuarta. Morawski zmianę charakterystyki zaznaczył uwagą: »Tłumacz uznał za potrzebne sprostowanie kilku rysów w obrazie Jana Kazimierza«.
- ↑ w. 152. Tyrsys — imię pasterza z sielanek greckich, często używane w utworach pseudo-klasycznych z końca XVII i w XVIII w.
- ↑ w. 154. jak pokład soli — »To porównanie do pokładu soli może czytelnik wybaczy w ustach Polaka, gdyż główną część bogactw tego kraju stanowi właśnie sól« (B).
- ↑ w. 155. tytuł hrabi — W Polsce w owym czasie tytułów hrabiowskich polskich w zasadzie nie było.
- ↑ w. 176. złatwić — ułatwić. Powiedzenie angielskie o mężach zdradzanych, że »uzyskują paszport do nieba«.
- ↑ w. 177—8. W oryg.: »...dziwnie to brzmi, ale ci się najmniej chełpią tym zaszczytem, którzy nań najwięcej zasłużyli«.
- ↑ w. 202. W oryg.: »zdaje mi się, że przedemną w tej chwili się snuje«. Morawski przetłumaczył to zanadto trywjalnie, tylko dla rymu.
- ↑ w. 207. Azjanki — mieszkanki Azji.
- ↑ w. 208—9. Uwaga Mazepy (wzgl. Byrona) jest naturalnie historycznym nonsensem.
- ↑ w. 227 jest dodatkiem tłumacza, wzgl. ma być odpowiednikiem na powiedzenie oryg.: »kochamy nawet w szaleństwie wściekłości«; odnosi się to jednak do rodzaju uczucia względem osoby kochanej.
- ↑ w. 300. i gdybym znów był panem Ukrainy — w oryg.: »i oddałbym napowrót całą Ukrainę«. Mazepa w oryg. nie traci wiary, że przejściowo tylko opuszcza swoje państwo.
- ↑ w. 316. Oryg.: »djabeł w tych okazjach powinien być życzliwy. Djabeł! lecz nie chcę mu wyrządzać krzywdy«.
- ↑ w. 390. plac tej rzezi sławnej — Tego określenia niema u Byrona, i rzeczywiście takie określenie nie byłoby stosowne w ustach opowiadającego Mazepy.
- ↑ w. 412. Oryg.: »Przed siebie i przed siebie! Mój rumak i ja, niesiemy się na skrzydłach wiatru!«
- ↑ po w. 415 opuszczone w przekładzie dwa wiersze: »Meteor, kiedy w odgłosach jego trzasku noc mieni się jego północnem światłem«.
- ↑ w. 426—7. W oryg.; »i wiatr ponury prześlizgiwał się, jęcząc«.
- ↑ po w. 479 opuszczone w przekładzie dwa wiersze: »gdzieśmy tylko biegli, one szły za nami, i nie opuściły nas nawet ze wschodem słońca«.
- ↑ w. 506. odmienny — inny.
- ↑ w. 576—7. Oryg.: »bo wszystko za mną było ciemne i okropne, a wszystko przedemną było nocą i lękiem«.
- ↑ w. 673. stęgłem — tężejącem, martwiejącem.
- ↑ w. 678—9. W oryg.: »stają, zrywają się, wietrzą w powietrzu, przebiegają galopem tu i tam«. Ani słowa niema o obawie, i Byron, który był wielkim wielbicielem koni, nie napisałby ani jednego słowa o bojaźliwości konia.
- ↑ po w. 721 opuszczone w przekładzie cztery wiersze: »i prócz przyszłości (co do której są różne poglądy, nie według tego, czy ludzie są źli czy dobrzy, ale jakie mają nerwy) nie mając niczego innego do obawy«.