[492]MAZEPPA,
w przekładzie
Frańciszka D. Morawskiego.
[493]I.
Minął był właśnie straszny dzień Pułtawy
Gdzie od mocarza Szwedów szczęście zbiegło,
I już do krwawéj niezdolne rozprawy
Szerokim mordem całe wojsko legło.
Chwała, potęga i laury wojenne,
Czczone przez ludzi i jak ludzie zmienne,
Przeszły na cara zwycięskiego stronę
I mury Moskwy znowu ocalone,
Aż do dnia, roku krwawszego wspomnienia,
Gdzie większéj mocy, wyższego imienia,
Z całém swém wojskiem i sławą zwycięską
Sroższy wróg nagle cięższą runął klęską,
Cięższym upadem i większym ogromem,
Zgubą dla siebie, a dla wszystkich gromem.
II.
Taka kość padła w grze téj dla Karola:
Musiał uciekać przez wody, przez pola,
I dniem i nocą mimo ciężkiéj rany,
Swoją i swego ludu krwią oblany.
Tysiące padły w ucieczki obronie,
Nikt przeciéż nie śmiał w jego sarknąć gronie
W téj strasznéj chwili dumy poniżenia,
Gdzie prawda może ozwać się bez drżenia.
Koń pod nim poległ — Gieta pędzi, zsiada,
Daje mu swego i sam trupem pada.
Koń ten pod królem kilka mil przesunął,
Lecz i on wreszcie z przesilenia runął,
A Karol w lasach słoniących ogniska,
Co zdala z wrogów tlały koczowiska,
[494]
Wpośród snujące się podjazdów roje
Musiał na ziemi złożyć członki swoje,
O takież łoże, takie wieńce chwały
Dwa mężne ludy tyle krwi przelały!
Leżał wśród puszczy, z głową o dąb wspartą,
Z gasnącém życiem i duszą rozdartą;
Rany mu skrzepły, a znękane ciało
Zimnem mu nocy i bólem stężało.
Wrzący po żyłach ogień gorączkowy
Spędzał mu z oczu nawet sen chwilowy;
Przecież pomimo wszystkie klęski, ciosy,
Król po królewsku swoje znosił losy,
I choć pod gromem tak strasznéj niedoli
Wszystkie boleści podbił mocą woli,
Do tak niemego zmusił je poddaństwa,
Jak niegdyś mieczem swym podbite państwa.
III.
Orszak z nim wodzów — niestety, jak mało
Z téj strasznéj rzezi przy nim pozostało!
Lecz i w tym szczątku krew rycerska płonie,
Wre honor, wierność — wszyscy w niemém gronie
Smutni, posępni i trudem wybledli,
Króla i jego rumaka obsiedli,
Bo tam, gdzie równa grozi im zatrata,
Człowiek z zwierzęciem łączy się i brata.
W blizkości przy nich spokojny i mężny
Hetman i równie towarzysz monarszy,
Zasiadł Mazeppa, gdzie stał dąb potężny,
Dąb jak on twardy i mało co starszy.
Lecz pierwszą jego troską koń zziajany.
Kozacki hetman oczyszcza go z piany,
Mnogi i suchy liść pod nim gromadzi
Głaszcze po grzywie, bok i krzyże gładzi,
Zwalnia popręgu i uzdę odkłada
I rad się patrzy, jak mu smacznie zjada;
Bał on się bowiem, że po takim pędzie
Zroszonéj nocą trawy jeść nie będzie.
Lecz on z nim w wszystkich tak stwardniał wyprawach,
Że nie przebierał ni w leżu, ni w strawach;
[495]
Zmyślny, uczony i potulny razem
Wszystko za danym wypełniał rozkazem,
Śmiały i silny, długogrzywy, dziarski,
Tak się dał wodzić, jakby koń tatarski.
Posłuszny panu, przyszedł, gdy zawołał,
I wpośród wszystkich rozpoznać go zdołał.
On wśród tysiączne koczujące wrogi
W bezgwiezdnych nocach nie pomylił drogi,
A jak za matką swoją sarnię małe,
Gotów był za nim latać przez dni całe.
IV.
Hetman na ziemi płaszcz swój rozpościera,
Odkłada szablę, o drzewo opiera,
Patrzy, czy w skutku tak długiéj pogoni
Jaka część jego nie popsuta broni,
Czyli z panewki proch mu nie wypada,
Czy dość sprężysto zamek odpowiada,
Wszystko obziera po pułtawskim mordzie,
Temblak, rękojeść i szczerby na kordzie;
Wreszcie się do swych juk, manierki bierze,
Skromną i prostą rozkłada wieczerzę,
Wszystkich przekąską, napitkiem uracza,
Co najlepszego królowi przeznacza
Z mniejszą obawą, niźli w świetném kole
Pochlebny dworak przy monarszym stole.
Karol z uśmiechem i twarzą łaskawą
Na chwilę skromną posila się strawą,
Wreszcie w zmuszoną wesołość przybrany,
I jakby wyższy nad boleść i rany,
Tak się odzywa: — „Z wszystkich nas zarazem
Choć mężnych sercem i dzielnych żelazem,
Nikt tak nie wytrwał, nie podszedł, nie pobił,
Nikt mniéj nie mówił, a więcéj nie zrobił,
Jak ty, Mazeppo. W całym kręgu świata
Od Aleksandra aż po nasze lata
Nigdy dobrańszéj nie widziano pary,
Jak twój bucefał i ty, wodzu stary!
Ty wszystkie Scyty twą chwałą przechodzisz,
Gdy jak grom pędzisz, lub przez rzeki brodzisz“.
[496]
„— Straszna— „Straszna, szatańska (tak hetman zawoła)
Do takiéj jazdy wprawiła mię szkoła“.
— „Jak to? (król rzecze), jeżliś z jéj nauki
Tak dzielnie twojéj wyuczył się sztuki?“
— „Długa to powieść (starzec mu odrzeka),
A na nas tyle mil i bójek czeka,
Gdzie nieraz jeszcze trzeba w kord uderzyć,
Nieraz jednemu z dziesięciu się zmierzyć,
Nim tam gdzieś nasze już bezpieczne konie
Bujne Zadnieprza będą spasać błonie,
Lepiéj snem, panie, pokrzep siły twoje,
A ja noc całą na straży przestoję“.
— „Nie, nie (król rzeknie) proszę cię, hetmanie,
Może, iż nieco ulży mi słuchanie,
I z łaski twojéj dar ten zyskać zdołam,
Którego dotąd nadaremnie wołam“.
— „Kiedy tak, panie! a więc z całą chęcią
Siedmdziesiątletnią cofnę się pamięcią.
Dwudziesty-m pono rok miał w owéj porze,
Gdym zdawna bawiąc na warszawskim dworze,
Już od lat sześciu służył w paziów gronie;
Król Jan Kazimierz był wówczas na tronie.
Nie był on, panie, podobny ci w niczém,
Męstwem ci tylko zrównał wojowniczém,
Lecz chociaż wiele przewojował czasów,
Przecież prócz sławnych na sejmie hałasów
Nie byłby innéj pewno zaznał wojny,
Tak był z natury słodki i spokojny;
Z musu on tylko, lecz dzielnie wojował
I nie tak łatwo kord dobyty schował.
„Miał on i inne licznych trosk podniety,
Lubił poetów i lubił kobiety,
A te tak gryzły go przez zawiść swoję,
Że i najsroższe byłby wolał boje.
Szczęściem miał zawsze pociechę gotową,
Wziął nową książkę lub kochankę nową.
Król często uczty wyprawiał wspaniałe,
Do bram się zamku cisło miasto całe,
By się przypatrzyć pięknościom Warszawy
I groźnym panom książęcéj postawy.
Z łaski on wieszczów wielkim mędrcem został,
Oprócz jednego, który nic nie dostał.
[497]
Palnął satyrę i wciąż się przechwalał,
Że nigdy dzieł swych pochlebstwem nie skalał.
Dwór ów naówczas świetnością celował,
Grami, teatrem, a kto żył, rymował;
Ja sam skleciłem jakiś wierszyk tkliwy
Z smętnym podpisem: Tyrsys nieszczęśliwy.
„I był tam pewien magnat nad magnaty,
Jak soli lub srebra pokład, bogaty,
Miał tytuł hrabi, godność wojewody
I wszystkie rodem swym przewyższał rody,
Tak téż był dumnym, jakby jego plemię
Prosto z niebiosów zstąpiło na ziemię;
A że był z wszystkich przy tronie monarszym
I najbogatszym i ze krwi najstarszym,
Tak w swe rodowe drzewo oczy wlepił,
Tak się bogactwy, tak złotem oślepił,
Że skutkiem dziwnéj w głowie mieszaniny
Sobie przywłaszczał świetne przodków czyny.
„Nie tego zdania jego żona była,
Co lat trzydzieści mniéj niż on liczyła,
I stąd po różnych przykrościach codziennych,
Nudach, dumaniach i nocach bezsennych,
Kilku spojrzeniach na młodzież Warszawy,
Kilku nadziejach i nieco obawy,
Po kilku tańcach i śpiewach rzewniących,
Kilku łzach wreszcie cnotę żegnających,
Czekała tylko na owe szczęśliwe
Chwile — wypadki — które najmniéj tkliwe
Serca dam miękczą — by jak czuła żonka
Drogę do nieba złatwić dla małżonka,
A z któréj przecież w takiéj mężów rzeszy
Najnabożniejszy nawet się nie cieszy.
V.
„Byłem ja wówczas w samym lat mych kwiecie,
Siódmy już krzyżyk przeżywszy na świecie,
Mogę otwarcie pochwalić się, panie,
Że czy to w wyższym, czy téż niższym stanie,
W tém, co tu młodych czyni tak dumnemi,
Nikt się z zalety nie mógł równać memi:
[498]
Siłę ja, młodość i wesołość miałem,
I nie tak, panie, jak dziś wyglądałem;
Tak niegdyś gładkiém było czoło moje,
Jak dziś jest zrytém przez czas, troski, boje,
Co tak pierwotny z niego wyraz zdarły
I tak dawnego Mazeppę zatarły,
Że nikt mię pewno z własnych sióstr i braci
Jużby nie poznał w dzisiejszéj postaci.
Kwitnął mi jeszcze wiek mój młodociany,
Kiedym téj strasznéj w sobie doznał zmiany;
Lecz choć mię liczne lata przywaliły,
Nie zmogły przecież ni męstwa, ni siły,
Inaczéj bez téj dzielnéj, twardéj mocy,
Nie byłbym dzisiaj wśród téj czarnéj nocy
Pod gołém niebem, w głębi dzikich lasów
Powieść wam starych opowiadał czasów.
„Postać Teresy — ach! widzę ją jeszcze...
W téj chwili nawet z jéj widmem się pieszczę,
Zda się, że w mroku owych drzew przepływa...
Tak to pamiątka serca żywą bywa!
A przecież nie wiem, czyli w ludzkiéj mowie
I ludzkim głosem piękność jéj wysłowię.
Urocze oko Azyanki miała,
(Nieraz się bowiem krew polska zmieszała
Z blizkiemi granic sarmackich Turkami),
Tak czarném było, jak niebo nad nami:
Ciągle zeń strzelał taki promyk wdzięczny,
Jak z chmur północnych pierwszy błysk miesięczny.
Oko to płynnym promieniem się zdało
I niby w własnem swém świetle topniało,
Całe miłością — pół ognia — pół mdlenia,
Jak te z pod miecza męczennic spojrzenia,
Które ku niebu z takiém czuciem wznoszą,
Jak gdyby dla nich śmierć była rozkoszą.
Czoło, jak w lecie jeziór kryształ czysty,
Z słońcem na głębi, a do dna przejrzysty,
Gdy mruknąć nawet ciche nie śmią tonie,
A niebo w całém odbijają łonie.
Lecz na cóż tego wdzięków jéj wywodu,
Kocham ją zawsze, jak kochałem z młodu,
Taka jak moja miłość dzika, wrząca,
Ni w złem, ni w dobrem granic nie znająca,
[499]
W wściekłości nawet bojów nie ostyga,
I cień przeszłości aż w starość nas ściga.
VI.
„Spotykam — wzdycham. Spojrzała — spojrzałem,
Nic nie wyrzekła — przeciéż zrozumiałem.
Ach! bo są znaków i dźwięków tysiące,
Widzim je — słyszym — lecz któż je okréśli?
Są to te iskry mimowolne myśli,
Z nagłéj serc młodych burzy pryskające,
Co tworzą jakąś mowę dziwną, ciemną,
Mowę ognistą, wszechmocną, tajemną,
Łańcuch płomienny, co aż duszy sięga,
I bez ich woli serce z sercem sprzęga,
Rzekłbyś, że iskry elektrycznéj siła
Nagle w dwie dusze razem uderzyła.
Długom i długo z łzawém wzdychał okiem,
Jednym się nawet nie śmiał zbliżyć krokiem,
Ażem się wreszcie dał poznać, przedstawił,
I odtąd nieraz z nią rozmawiał, bawił.
Trudne mi było miłości wyznanie,
Raz przecie chciałem odważyć się na nie;
Ale zaledwie żem usta otwierał,
Już mój trwożliwy głos na nich zamierał.
Szczęściem, że wówczas pewna gra tam była,
Co wszystkich nieraz całe dni bawiła;
Stara już pamięć nazwać jéj nie zdoła,
Lecz wiem, że była pusta i wesoła.
Do niéj to trafem, czy przez szczęście moje,
Razem przy sobie siedliśmy oboje.
Żadną się ja tam przegraną nie smucił,
Ni ku wygranéj oczy moje zwrócił;
Dość miałem szczęścia, żem jéj głosu dźwiękiem
I jéj oblicza mógł się poić wdziękiem.
Byłem jak czata przy niéj przez czas cały;
(O, gdyby nasze dziś tak czuwać chciały!)
Gdym wreszcie spostrzegł jakieś zamyślanie,
Ciągłość roztargnień, obojętne granie,
Równą na zyski jak straty niedbałość,
A przecież dziwną przy téj grze wytrwałość,
Jakby ją jakaś myśl skryta i czuła
Całą potęgą do téj gry przykuła.
[500]
akJak błysk piorunu, tak myśl nagła, śmiała,
W tym ciemnym dla mnie mroku zajaśniała,
Że się w jéj twarzy coś takiego mieści,
Co mię nie skaże na wieczność boleści...
Szczęsny tą szczęścia mego przepowiednią,
Cały-m war uczuć moich wylał przed nią,
Wszystko wyznałem — Bóg wie, co prawiłem,
Słowa się w trwożnym plątały obłędzie,
Lecz, że słuchała, a więc pewny byłem,
Bo kto raz słuchał, daléj słuchać będzie:
Serce jéj czułe a pierwsza odmowa
Nie znaczy jeszcze ostatniego słowa.
VII.
„Kochałem, panie, i byłem kochany,
Mówią, że nigdy nie bywał ci znany,
Ten szał tak luby — jeźli tak jest, panie,
Próżnobym z mojém szczęściem się rozwodził,
Z śmiechem-byś tylko wzgardy patrzył na nie;
Ale nie każdy na króla się zrodził,
Nie każdy twojéj duszy hart posiadał,
Coś tak sam sobą jak ludami władał.
Jestem, lub raczéj niegdyś księciem byłem,
Tysiącznym w bojach szykom hetmaniłem,
Wszystkom zgniótł, złamał; z sercem tylko mojem
Ciągle daremnym ścierałem się bojem.
Kochałem, panie, kochano mię wzajem,
O! każda miłość byłaby tu rajem,
Gdyby jéj koniec mniéj bolesnym bywał...
Skrycie-m się tylko z Teresą widywał,
Lecz jeźli szczęściem było to spotkanie,
Szczęściem już dla mnie było czekać na nie,
Za nic dni, noce. — W téj jednéj godzinie,
Czułem, myślałem — i żyłem jedynie,
Nigdym podobnéj nie zaznał godziny,
I gdybym znów był panem Ukrainy,
Chętniebym na jéj oddanie się zgodził,
Bym tylko dawnym paziem się odrodził,
Tym szczęsnym paziem, co wszystko posiadał,
Gdy miał kochankę i kordem swym władał,
A w darach swoich natura wspaniała,
Zdrowie mu, męstwo, moc i młodość dała.
[501]
„Zejścia się nasze bywały skrytemi;
Mówią, że miléj jest się kochać skrycie,
Nie wiem — lecz setne byłbym oddał życie,
Gdybym raz usty mógł ją nazwać memi
Moją, w obliczu i nieba i ziemi.
Myśl ta mi bowiem ciągle truła duszę,
Że ją ukradkiem tylko kochać muszę.
VIII.
„Mnóstwo ócz patrzy na kochanków dwoje,
Mnóstwo i na nas patrzyło oboje,
Niegrzeczny dyabeł zdrajcę naprowadził,
Lecz krzywdzę dyabła — nie dyabeł nas zdradził;
Pewno tam na ten związek cudzołożny
Jakiś świętoszek wylał jad pobożny.
Czujne nas szpiegi nocną zeszły dobą,
Zeszły, napadły i porwały z sobą.
Wściekał się hrabia — ja byłem bez broni,
Lecz choćbym nawet i miecz trzymał w dłoni,
Cały się wreszcie uzbroił żelazem,
Cóż mogłem począć przeciw tylu razem?
Blizko to zamku pańskiego się działo,
Zdala od miasta — i ledwo że dniało,
Znikąd ratunku — w tak straszliwéj dobie,
Kilka chwil tylko jeszcze licząc sobie,
Boga za grzeszne przepraszałem życie,
Kilku się świętym polecałem skrycie,
Pewny, że zginę — gdy mię tłuszcza podła,
Z krzykiem przed bramę zamkową przywiodła.
Wieczny z Teresą rozłączył nas przedział,
I jużem odtąd nic o niéj nie wiedział.
Okropną była wściekłość wojewody,
I prawdę mówiąc, miał do niéj powody;
Najbardziéj przeciéż złościł się z obawy,
By po nim jakiś tam owoc nieprawy
Imienia jego potomka nie zyskał.
Nie mniéj i na tę myśl się wzdrygał, ciskał,
Że mu ta plama zbrudzi tarcz herbową,
Rodu, którego on właśnie jest głową. —
W rzędzie on szczytnych sam się mieścił ludzi,
Myśląc, że wszystkich swoim blaskiem złudzi,
Mnie zwłaszcza swoją wielkością omami:
A ta, o zgrozo! dla pazia się plami!
[502]
Gdyby przynajmniéj z królem przewiniła,
Zbrodnia ta jakoś mniejby straszną była,
Lecz z paziem! z paziem! — nie, nikt w ludzkiéj mowie,
Tak okropnego gniewu nie wypowie.
IX.
„Konia tu dajcie!“ — i przywodzą konia.
O, wprawdzie takich rumaków niewiele!
Ukraińskiego wychowaniec błonia,
Jakaś myśl w całém rozdrżała mu ciele.
Dziki, własnego obawiał się cienia,
Dziki dzikością młodego jelenia;
Nigdy ni uzdą, ni ostrogą tknięty,
I przed dniem jednym dopiéro ujęty.
Z zjeżoną grzywą i opornym krokiem,
Z chrąpiącém nozdrzem, zapienionym bokiem,
Strachał się, złościł, wspinał, rzucał dumnie,
Groźny syn stepu prowadzony ku mnie.
Tłum mię sług porwał, na grzbiet konia cisnął,
Na dłuż rozciągnął, rzemionami ścisnął,
I puścił nagle. — Lecim gromem, strzałą,
Potok z tak nagłą nie spada nawałą.
X.
Lecim i lecim — dech się we mnie ścinał;
Dzień wówczas ledwie bielić się zaczynał,
Poznać nie mogłem, w jakie pędzę strony:
On leciał, leciał pianą ubielony.
Ostatnim dla mnie już głosem człowieka,
Com go naówczas zasłyszał zdaleka,
Był ten sług podłych śmiech dziki, nieznośny,
Co jeszcze z wiatrem doleciał mię głośny.
Wścieklem się rzucał, twarz ku nim skierował,
Gryzłem ten rzemień, co mi kark krępował,
I choć ból straszny całą krew mi ścinał,
Wzniosłem się na pół i lżąc ich przeklinał.
Nie wiem, czy koń mój takim pędząc lotem,
Klątw mych nie zgłuszył kopyt swoich grzmotem.
Myśl ta mię trapi, gdyż się zemścić chciałem,
Zemściłem późniéj całym zemsty szałem.
Niéma tam, niéma i jednego złamku,
Mostów, bram, zapór, baszt i murów zamku,
Wszystkom rozorał, wszystko zburzył, skrwawił,
Na polach jednéj trawki nie zostawił,
[503]
Chyba, że gdzieś tam z gruzów się wyciska,
W miejscu głównego murów tych ogniska.
Stokroć przejść można plac téj rzezi sławnéj,
A nie zamarzyć nawet twierdzy dawnéj!
Ćmach się ten w oczach mych z wieżami palił,
Z grzmotem rozpękły mur po murze walił,
Z czarnych, gorzących dachów miedź stopniała
Naokół deszczem parzącym się lała;
Największą siłę z najgrubszym ogromem
Starłem silniejszym zemsty mojéj gromem.
Nie — nie myśleli oprawce zuchwali,
Gdy mię, jak błyskiem, na tę śmierć posłali,
Abym tam kiedyś niepojętym cudem,
Z dziesięćtysięcznym miał powrócić ludem,
I tak, w sowitéj odpłacił nagrodzie,
Przejażdżkę moję panu wojewodzie.
„Srogo mękami bawili się memi,
Ale ja srożéj poigrałem z niemi.
Czas wszystkie krzywdy spłaca nieomylnie,
Potrzeba tylko ciągle czuwać pilnie,
A żadna zręczność, żadna moc człowieka,
Nie ujdzie zemsty, co cierpliwie czeka,
W krzywdzie skarb widzi i codzień doń zcicha
Dolicza lichwę — a na porę czyha.
XI.
„Pędzim i pędzim jakby wichry, gromy,
Znikły za nami wszystkie ludzkie domy;
Pędzim i pędzim jakby szturmy, burze,
Krwawy meteor na niebos lazurze.
Nigdzie ni miasta, ni nędznéj wioszczyny,
Niezmierne tylko dzikich step równiny,
Czarnemi wkoło opasane lasy,
I prócz tych gmachów, co się w dawne czasy
Przeciw Tatarom w groźnych wzniosły murach,
A których ledwiem mógł dojrzeć po górach,
Ni śladu ludzi. — Rok właśnie przed nami,
Turek z licznemi przeszedł tam wojskami,
A gdzie koń spahów ziemię nogą zryje,
Grunt się skrwawiony trawą nie okryje.
Pochmurno było. — Wietrzyk smętnym głosem
Zdawał nad moim użalać się losem.
[504]
A koń tak w strasznym pędzie się zaganiał,
Że mi i westchnąć i modlić się wzbraniał.
Na grzywę jego, którą wiatr rozwiewał,
Pot się mój zimny gęstym deszczem zlewał.
On zaś na oślep, bez celu, bez drogi,
Pędził i chrapał ze złości i trwogi.
Nieraz myślałem, że za krótką chwilę,
Musi nakoniec już upaść na sile,
Gdzie tam! — zbyt wątłe i spętane ciało
Gniewnéj jędrności igraszką się zdało.
Każdy ruch, którym wyzwolić się chciałem,
Wścieklejszym jeszcze rozogniał go szałem.
Na głos mój z trudem z piersi wyciśnięty,
Tak w bok uskoczył jakby prętem cięty;
Z każdym tym głosem rwał się tak szalenie,
Jakby zasłyszał trąb wojennych grzmienie.
Strumień krwi czarnéj, co się z ran mych toczył
Spływał po ciele i pęta mi broczył,
A jak piekielnym gorzący płomieniem,
Język ognistém palił się pragnieniem.
XII.
Lecim do lasów — czernią się dokoła,
Dzikie, rozległe, okiem nieobjęte,
Sterczą potężne groźnych dębów czoła,
Najsroższym nawet wichrem nieugięte.
Co wyjąc stepy Sybiru przelata,
I grzmiącym szturmem całe bory zmiata.
Rzadko tam stoją te pyszne ogromy,
Lecz gęsto wśród nich rośnie krzew poziomy,
Przybrany w liścia uroczéj zieleni,
Nim je oberwie mroźny wiatr jesieni,
Nim je po lasach i borach rozwieje,
W przykrą i trupią czerwoność odzieje,
Co tak wygląda, jakby krew stężała,
Na placu bitwy leżącego ciała,
Którego żadna ręka nie pochowa,
A tak niejedna stwardzi noc zimowa,
Że i dziób nawet żarłocznego kruka,
Po zmarzłém licu jak po lodzie stuka.
Puszczę tę zarósł gąszcz młody, zielony,
Gdzieniegdzie stały dęby, sosny, klony.
[505]
Szczęściem że z rzadka — gdyż w takim rozgonie
Stokroć-bym pewno roztrzaskał się o nie.
Gnące się krzewy ciała mi nie darły,
A chociaż wszystkie rany się zawarły,
Zimnem okrzepłe — przecież ból przemogłem,
A żem był w pętach, z konia spaść nie mogłem.
„Szumiąc po liściach z całéj pędził siły,
Wśród drzew, wśród wilków, co za nim goniły,
A które ciągle tuż za naszym śladem,
Mordem dyszące całém biegły stadem,
Tym długim cwałem, co nieraz w manowcach
I gniew i zapał znuży w psach i łowcach:
O kilka kroków w dzień już prawie biały,
Widziałem, jak się przez gąszcz przewijały,
A w nocy-m słyszał jak chrzęszcząc liściami,
Zdradnym poskokiem suwały za nami.
O, jakbym chętnie z niemi bój był toczył,
Rąbał, mordował, miecz mój krwią ich broczył,
I gdym koniecznie już miał paść ich łupem,
Przynajmniéj licznym otoczył się trupem!
Z razu gdy koń mój z takim pędził szałem,
Chciałem, by ustał — a teraz się bałem,
Czy ujdzie wilkom; — lecz próżnom się lękał,
Dziki syn stepu twardych sił nie znękał,
Pędził sążnistym lotnéj sarny biegiem:
Ziemia tak szybkim nie ściele się śniegiem,
Gdy zbłąkanego na polu wieśniaka
Nagle osypie, oćmi zawiéj taka,
Że już do chaty swéj nie znajdzie drogi:
Tak pędził, chrapał, dziczał z gniewu, trwogi.
Dziczał, jak zwyknie krnąbrne dziecko dziczéć,
Gdy chce swą fraszkę na matce wykrzyczéć,
Lub jak kobieta z silnéj woli znana,
Gdzie znajdzie opór i poczuje pana.
XIII.
„Z południa było, gdym już przebył bory.
Drżałem od zimna, choć wśród letniéj pory,
Może, iż skryty w żyłach dreszcz mię ziębił,
Bo kogóż długi ból-by nie przygnębił;
A jam zupełnie wówczas był odmienny,
Silny, gwałtowny jak potok wiosenny;
[506]
Jeszczem nie zbadał uczuć mych przyczyny,
A już te czucia zmieniały się w czyny;
Cóż więc dopiéro, gdy się zlały w duszę,
Gniew, przestrach, wściekłość i wszystkie katusze,
Głód, zimno, nędza, boleść tak samotna,
I straszne pęta i nagość sromotna.
Byłem ja przytém z takiego plemienia,
Którego krew się łatwo rozpłomienia,
A taką rozkosz w pomście krzywdy czuje,
Jakby grzechotnik w chwili, kiedy kłuje.
Nie dziw, że ciosów wytrzymawszy tyle,
Pień ten się zachwiał i upadł na chwilę.
Ziemia się gięła pod końskich nóg grzmotem,
Chmury mi wstecznym uciekały lotem,
Zdało się, żem miał już na ziemię runąć,
Lecz dla pęt moich nie mogłem się zsunąć,
Serce pękało — skroń głazem ciężyła,
Krew w niéj chwilami biła, znów nie biła,
Nieba się wielkiém kołem obracały,
I jak pijane drzewa taczać zdały.
Jakiś błysk ciągle z pod mych tryskał powiek,
I znów ciemniało — konający człowiek
Bardziéj nie kona, niźli ja konałem.
Bity, miotany konia mego szałem,
Czułem, jak czarna już mię noc pokrywa,
I znów czasami z oczu moich spływa.
Chciałem się mocą duszy mojéj cucić,
Lecz już nie mogłem zmysłom życia wrócić.
Byłem ja w stanie morskiego rozbita,
Co się w ostatniéj burzy deszczki chwyta,
To się z nią wznosi, to znów w wałach ginie,
A wiatr go pędzi w wielką wód pustynię.
Drżące mu życie było jak te liczne,
W głęboką północ światła fantastyczne,
Które w malignach wzlatają przed nami,
A z zamkniętemi widzim je oczami.
Lekka to boleść w krótkiéj przyszła dobie:
Lecz sroższy po niéj czułem zamęt w sobie,
Bałbym się, przyznam, doznać tak straszliwéj
Męki, boleści przy śmierci prawdziwéj,
A przecież myślę, że człowiek przy zgonie
Więcéj wycierpi, nim duszę wyzionie;
[507]
Lecz mniejsza o to: — kto tylekroć czoła
Nadstawił śmierci, ten zadrżeć nie zdoła.
XIV.
„Wracam do zmysłów — cóż to? skądżem cały
Tak odurzony — tak zimny — skościały?
Słabe, leniwe serca mego bicie
Powolne w ciele mém rozbudza życie:
Gdy wtém ból straszny nagle krew mi całą
Na wstecz odlunął, choć zimną, stężałą.
Dziwny szum, szelest bije mi o uszy
I jakiś mroźny przestrach czuję w duszy.
Widzę nakoniec — lecz cóż mi to oczy
Jakąś powłoką, grubą, szklaną mroczy?
Może ja marzę jaką wód nawałę...
W głębi pod sobą widzę niebo całe,
Jasne gwiazdami. — Nie! — sen mię nie zwodzi!
Dziki mój rumak w dzikszych wałach brodzi.
Szerokiéj rzeki lśniące się bałwany
Szumią białemi warzące się piany.
Pół ja dopiéro byłem przebrnął rzeki,
Od nieznanego brzegu tak daleki.
Czuję, żem ożył, że silniejszy jestem,
Zimnym wód rzecznych orzeźwiony chrzestem.
Dzielny mój rumak, śmiało i zuchwale,
Piersią rosnące wciąż przecinał fale,
Płynął, aż wreszcie całą szerz ich przebył,
Lecz brzeg ten dla mnie portem szczęścia nie był,
Gdyż wszystko za mną mgłą się kryło ciemną,
A noc i przestrach czerniły przedemną.
Nie wiem, jak długo i czy w nocy, we dnie,
Te między życiem i śmiercią pośrednie
Trwały męczarnie. — W stanie, w którym byłem,
Zaledwiem wiedział, że na świecie żyłem.
XV.
„Z ciekącą grzywą, lśniąc się, kurząc cały.
Silił się, parskał rumak zadyszały,
Chwiał się, a przecież potężnemi kroki
Wdzierał się na brzeg stromy i wysoki.
Wdarł się nakoniec. — Przestrzeń nieprzejrzana
Szerzy się, grozą i nocą zalana,
[508]
I tak wciąż naprzód szerzy się bezkreśnie,
Jak czarna otchłań wymarzona we śnie.
Gdzieniegdzie tylko jakieś rozrzucone
Płace, to białe, to ciemno-zielone.
A które wszystkie oświecał bladawo
Księżyc, co właśnie wówczas wszedł na prawo;
Lecz nigdzie żadnéj wróżby, ni oznaki,
By gdzieś w pobliżu mieszkał wieśniak jaki,
Żaden nam płomyk z siedziby człowieka
Gościnną gwiazdą nie błysnął zdaleka.
Błędny się nawet ognik nie pojawił,
Któryby z mojém nieszczęściem się bawił.
Zwodném on wprawdzie światłem-by mię łudził,
Miłeby przecież zawsze czucie wzbudził,
Byłbym przynajmniéj doznał téj pociechy,
Iżby mi ludzkie przypominał strzechy.
XVI.
„Koń mój biegł ciągle — lecz ta dzika siła,
Z którą tak pędził, już złamaną była:
Słaby, dyszący i z spienionym bokiem
Cięższym, leniwszym posuwał się krokiem;
Każdy mu wówczas byłby mógł poradzić,
Dziecięciu nawet dałby się prowadzić,
Lecz nic to mojéj nie ulżyło męce,
Miałem związane i nogi i ręce,
A choćbym nawet i od pęt był wolny,
Nie byłbym może sobą władać zdolny.
Chciałem raz jeszcze z memi walczyć pęty,
Któremi byłem tak silnie ujęty,
Lecz tyle-m mojem miotaniem się zyskał,
Żem jeszcze mocniéj węzły moje ściskał.
Płonne więc odtąd porzuciłem boje,
Co rozjątrzały tylko rany moje.
Zdało się, że koń mój już wkrótce legnie,
Choć nie wiedziałem, gdzie jeszcze zabiegnie. —
Pierwszy brzask ranny wschód słońca zwiastował,
Lecz jakże długo z nocą się pasował,
Zdało się, że mgła, ciężąca na zorzy,
Nigdy przed młodym dniem się nie roztworzy.
Długo i ciężko dźwigała się w górę,
Nim wschód w płomienną przybrał się purpurę,
[509]
Nim wszystkie gwiazdy pogasił na niebie,
Wszelką ich jasność przyciągnął do siebie,
I z tronu swojéj potęgi i chwały
Własném swém światłem zalał okrąg cały.
XVII.
„Błysnął dzień jasny — mgłę rozproszył ciemną,
Leży świat blaskiem rozświecony słońca,
Tak pusty wkoło — za mną — i przedemną...
I po cóż pędzę przez ten step bez końca,
Przez lasy, rzeki. Nikt tu stopy swemi
Śladu w téj bujnéj nie wytłacza ziemi
Ni zwierz, ni człowiek. W żadnéj roku porze
Nikt tu nie przejdzie, nikt nigdy nie orze;
W całém powietrzu cisza tak straszliwa,
Ptaszek się ranną piosnką nie odzywa,
Nie słychać nawet ni z trawy, ni z krzaczka
Cichego brzęku drobnego robaczka,
Koń mój werst kilka biegł tak zadyszały,
Jakby w nim wszystkie żyły pęknąć miały,
Widocznie przecież w każdéj słabiał chwili,
Samiśmy tylko — ciągle sami byli...
Aż, gdy tak coraz bardziéj słabiał, dyszał,
Naglem gdzieś zdala rżenie konia słyszał.
Lecz nie — z błędnego sądziłem pozoru,
Wiatr to zapewne tak świszczał po boru...
Nie! nie! — z tych puszczy całe stado tłumnie
Sypie się, — zwiększa — tętni — pędzi ku mnie
Wielkim, rozległym pułkiem rozwinięte!
Chcę krzyknąć — próżno — usta na śmierć ścięte,
Pędzą w swéj całéj wolności i pysze,
Lecz cóż to? — ludzi ni widzę, ni słyszę,
Któż je prowadzi? — bez jeźdźca, tysiące!
Rozwiane grzywy, kity pływające,
Nozdrza na walnym oddechem rozwarte,
Pyski nie uzdą, ni kiełznem nie darte,
Boki kolcami nie kłute ostrogi
I nigdy podków nie znające nogi.
Tysiączny hufiec, dziki, wolny, śmiały,
Pędzi jak morza goniące się wały,
Pędzi, grzmi, tętni, cały step przelata,
Jakby chciał witać nieznanego brata.
[510]
Widok ten chwilę krzepi go i cieszy,
Zrywa się niby i choć słabo, śpieszy,
Sili się, cichém rżeniem odpowiada,
Chwieje się — plącze — i nakoniec pada.
„Leży i dyszy z okiem już zmartwiałem,
Z stęgłém, bezwładném, kurzącém się ciałem.
Skończył już bieg swój, pierwszy i ostatni.
Przybiegłe stada patrzą na zgon bratni,
Dziwi je moja postać rozciągnięta
I krwawe z koniem wiążące mię pęta,
Patrzą się — stoją — trwożném mierzą okiem,
Wietrzą — strachliwym przebiegają krokiem,
To się przybliżą, to znów pierzchną społem,
To w końcu wielkiém oblatują kołem,
Aż wreszcie nagły na nie postrach pada
Pędzą za jednym, jakby królem stada,
Który tak kruczą maścią lśni się cały,
Że jéj nie plami i jeden włos biały.
Pienią się — chrapią — rżą — od trupa stronią,
Płoszą — pierzchają — i po lasach chronią.
„Sam odtąd z wszelkiéj nadziei wyzuty
Zostałem w stepie — do trupa przykuty.
Leżał pode mną, zimném, martwém ciałem,
Któremu wreszcie już ciężyć przestałem.
Długom się z wspólnych nam więzów wydzierał,
Teraz z nim leżał — na zmarłym umierał.
Nigdym nie myślał, że w tak strasznéj doli
Bóg jeszcze jutra dożyć mi dozwoli.
Tak przez dzień cały z memi leżąc pęty
Każdą godziną, jak głazem ciśnięty,
Tylem żył jeszcze, abym widział słońce
Już raz ostatni dla mnie zachodzące.
W strasznéj pewności, że już umrzéć trzeba,
Zimnom się poddał był pod wyrok nieba,
Pod tę śmierć, co nam rok za rokiem grozi
I serca trwogą już ostatnią mrozi,
Co niezawodna — czasem darem bywa,
Nawet gdy uieco zbyt wcześnie przybywa,
Od któréj przecież, jak od sidła stronim,
Myśląc, że naszą troską się obronim;
Czasem naszemi wzywamy ją łzami,
Czasem téż sobie zadajem ją sami;
[511]
Lecz jakąkolwiek bywa tu śmierć nasza,
W każdéj postaci, razi nas, przestrasza,
I choć nam męki przerywa najkrwawsze,
Zawsze jest groźną i okropną zawsze.
Dziwna rzecz! — ludzie, co w rozkoszach żyli,
Nad miarę z pięknem pieścili się łonem,
Ucztami, złotem i władzą opili,
Spokojnym często umierają zgonem,
Spokojniéj, niźli ciągłych nędz ofiary:
Gdyż ten, co wszystko wypił z życia czary,
Wszelki wdzięk, nowość — czegóż już przy grobie
Może żałować, może życzyć sobie?
Nędzarz nadzieją lepszéj żyje doli,
A choć śmierć sama z nędzy go wyzwoli,
On na nią zwiędłém okiem się użala,
Że mu przyszłego raju drzewo zwala.
Jutroby może było dniem nagrody
Za wszystkie wzgardy, nędze i przygody,
Jutroby pierwszy dzień mu życia błysnął,
Któryby krwawych łez mu nie wycisnął,
Nie słyszał przekleństw — dzień szczęściem brzemienny,
Wróżbą lat długich tak jasny, promienny,
Przez łzy niedoli oddawna widziany,
Dzień, coby wszystkie mógł zagoić rany,
Dzień, w którym na raz odzyskałby tyle
W władzy — świetności — chwale — szczęściu — sile,
I dzień ten jego przyświeci mogile!
XVIII.
Słońce w zachodnich już gasło obłokach,
A ja na zimnych wciąż leżałem zwłokach,
Pewny, że nasze tam pogniją ciała;
Wzrok mój się ściemnił, śmierć potrzebą stała.
Bez tchu, ratunku, bez nadziei cienia,
Ostatnie w niebo wznosiłem spojrzenia.
Lecz gdym tak patrzył okiem już gasnącem,
Kruk mi przeleciał między mną i słońcem,
Co pewno na śmierć nie zaczeka moję,
Ażeby na nas zacząć ucztę swoję.
Latał i siadał i znowu się zrywał,
I coraz, coraz bliżéj oblatywał,
[512]
Wciąż mi on lecąc czernił się na niebie,
A raz tak blizko ujrzałem go siebie,
Żem mógł z łatwością silny raz mu zadać,
Gdybym choć najmniéj mógł był sobą władać,
Słaba jednakże walka z pęty memi,
Lekki ruch ręki — skrzyp drapanéj ziemi,
Krzyk mój ochrzypły z trudem wydzierany,
Co nawet nie wart głosem być nazwany,
Spłoszyły kruka, trwożnym pierzchnął lotem...
Odtąd już nie wiem, co się działo potem.
Sen mój ostatni był jak gwiazda lśniąca,
Co wdzięcznie zdala, znów bliżéj krążąca,
Wciąż mi się wolném przemykała snuciem,
Żyłem tém zimném, płynném, stęgłém czuciem,
Co nas przy zmysłów ożywia powrocie,
Znów głębiéj w śmierci tonąłem ciemnocie
I znów na chwilę życiem czuł na nowo
Chwilowo boleść i ulgę chwilowo,
Znów zimna niemoc serce lodem ścisła,
Raz po raz jakaś iskra z mózgu trysła,
Tchu mi zabrakło — dreszczem bólu drżałem,
Jeden puls — oddech — i już czuć przestałem,
XIX.
„Budzę się — gdzieżem? — cóż to za źrenice
Tak silnie w moje wpatrują się lice?
Istotnież ja to pod dachem przebywam,
Istotnież w izbie — na łożu spoczywam?
Ludzkież to oko? w ziemskim-że to wzroku
Tyle jasności i tyle uroku?
Zamykam oczy i jeszcze się boję,
Czy w męcie myśli dawnych widm nie roję?
Z długiemi włosy, hoża, wdzięczno-lica
Czuwa siedząca przy ścianie dziewica;
Już w pierwszéj chwili mojego ocknienia,
Silniem był uczuł iskrę jéj spojrzenia.
Dzikiém i czarném we mnie wryta okiem,
Rzewnym, litośnym zda się błagać wzrokiem,
Patrzę się — patrzę — i widzę nareszcie
I twarz istotną i rysy niewieście.
Czuję, że żyję, i że już na puszczy
Pastwą żarłocznéj nie zostanę tłuszczy.
[513]
Młode kozackie dziewczę ledwie zoczy,
Że z trudem chore znów roztwieram oczy,
Wdzięcznym swą radość objawia uśmiechem,
A gdy chcę mówić, zbliża się z pośpiechem
Z palcem na ustach daje znak milczenia,
Abym wszelkiego strzegł się wysilenia,
Na słaby nawet ruch się nie zdobywał
I do sił zwrotu w milczeniu spoczywał.
Bierze mię za puls, szuka go i bada,
Podgłówki moje dogodniéj układa,
Z izby się kroki wymyka cichemi,
I drzwi odchyla i szepce za niemi.
Żaden głos w życiu nie brzmiał mi tak miło,
W jéj chodzie nawet coś dźwięcznego było!
Ale żyże wszyscy jeszcze w chacie spali,
Wyszła więc z izby i jeszcze raz z dali
Troskliwém na mnie okiem się spojrzała
I jeszcze drugi niemy znak mi dała,
Bym się nie lękał, gdyż ludzie są blizcy,
A wszyscy pewni i chętni mi wszyscy,
Każdy z nich zaraz na mój głos się stawi
I ona także niedługo zabawi.
Wyszła, a wtenczas gdy ją z ócz straciłem,
Czułem dopiéro, jak samotny byłem.
XX.
„Przyszła, rodzice przywodząc mi swoje...
Ale już dłużéj nudzić się was boję,
A jeszcze prawić byłoby nie mało,
Co się tam ze mną wśród kozaków działo,
W dzikiém mię, pustém znaleźli bezdrożu,
W najbliższéj chacie złożyli na łożu,
Do zmysłów, życia, powrócili z trudem,
Na to, bym kiedyś ich zarządzał ludem.
Dumny mnie głupiec i przemyślny w karze
Pognał w głąb dziczy w całym zemsty żarze,
Bym w pętach, nagi, we krwi, blizki zgonu,
Pędząc przez stepy, dobiegł aż do tronu!
Któż przejrzy wświecie, co mu los przeznacza?
Niech więc nikt z naszych nie słabnie, rozpacza,
Jutrzejszy ranek może nasze konie
Ujrzéć za rzeką na tureckiéj stronie.
[514]
Nigdym tak żadnych nie uwielbiał fali,
Jak Dniepr uwielbię, gdy nas już ocali,
Dobra noc, bracia!“ — I wraz z słowy temi
Starzec, jak długi, kładzie się na ziemi,
Naprędce liściem zasłanéj dębowym,
Łożu dla niego ni twardém, ni nowém,
Na sen mu bowiem miły i swobodny
Każdy był zakąt, każdy czas dogodny.
Tak spał i teraz. — Król się nie odwrócił,
By mu choć jedno grzeczne słówko rzucił,
Lecz się nie dziwcie. — Z zbyt prostéj przyczyny
Karol tak milczał — zasnął od godziny.
|