Wyspa, czyli Chrystyan i jego towarzysze

<<< Dane tekstu >>>
Autor George Gordon Byron
Tytuł Wyspa
Podtytuł czyli Chrystyan i jego towarzysze
Pochodzenie Poemata
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1895
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Adam Pajgert
Tytuł orygin. The Island
Podtytuł oryginalny or, Christian and His Comrades
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


WYSPA
CZYLI
CHRYSTYAN I JEGO TOWARZYSZE.
w przekładzie
Adama Pajgerta.



Treść następującego poematu wzięta jest po części z dzieła porucznika Blaja (Bligh): „Opowiadanie buntu i porwanie okrętu Bounty, na morzu Południowém w roku 1789,“ po części z Marinera: „Sprawozdanie o wyspach Tonga.“

Przypisek autora.
Genua, 1823.




Piesń pierwsza.

I.

Nadeszła ranna na okręcie warta,
Płynęła nawa lekko kołysana,
A za nią fala połyska rozdarta,
Jak w skiby pługiem olbrzymim orana;
Przed nawą tylko sinych wód przestworza,
Po za nią wyspy australskiego morza.
Cicha noc kona, jéj cienie ruchome
Po oceanie rozproszyła zorza,
Delfiny, jakby przyjścia dnia świadome,
Pływały chyżo, promieni łakome.
Gwiazdy, w błękicie wód odbite jasno,
Już przed jaśniejszym świtu blaskiem gasną,
Ciemne wprzód żagle znowu zabielały,
I wiatry świeższym oddechem powiały,
Słońce zwiastował ocean czerwony,
Lecz nim dzień błyśnie — ma być czyn spełniony.

II.

W swojéj kajucie spoczął wódz waleczny,
We wybór straży zaufał bezpieczny;
We śnie Albjonu widział brzegi lube,
Trudów nagrodę i zapasów chlubę,
Bo swoje imię w tych umieścił rzędzie,
Co śledzą drogi przez biegunów lody,

Przebył najgorsze i resztę przebędzie,
Dlaczegóż nie miał użyć snu swobody?
Ale niestety! na jego pokładzie
Niechęć o czarnéj już przemyśla zdradzie;
Jego żeglarzy tęskni umysł młody
Do owych wysep słonecznego świata,
Gdzie kobiet wdzięki równe żarom lata;
Oni swych ojców rzuciwszy spuścizny,
Z dawna od własnéj odwykli ojczyzny,
I na pół dzicy, dzikich ludzi groty,
Nad fal niepewnych przenoszą kłopoty.
Słodkie owoców dojrzałych syropy,
I las, co ludzkiéj jeszcze nie zna stopy,
Pola, zasiane z obfitości roga,
Kraj, gdzie nie gniecie żadna przemoc sroga,
Chęć, któréj wieki w ludziach nie wygaszą,
Nie poznać pana, oprócz własnéj chęci,
Te młode dusze do tych wysep nęci,
Gdzie warstwy złota lice ziemi kraszą,
Gdzie każda grota jest domem swobody,
Każdy krok wolny — gdzie ogrodem niwy,
Gdzie cały naród jest dzieckiem przyrody,
Wesoły, wolny, dziki, lecz szczęśliwy,
Tam muszla, owoc i czółenko małe,
To wszystkie skarby, to bogactwo całe;
Łowy, żegluga — jedyném igrzyskiem,
A Europejczyk najnowszém zjawiskiem —
Taki był kraj ten, którego pragnęli;
Drogo te żądze okupić musieli.

III.

Wstań, śmiały Blaju! Wróg się stawia groźno!
Wstawaj! o! wstawaj! — Niestety, za późno!
Już przy twym boku orszak buntowniczy
Obwieszcza bezrząd, miota się i krzyczy;
Ty sam spętany, do twojego serca
Dłonią, co drżała na dźwięk twojéj mowy,
Przykłada bagnet zuchwały morderca.
Już dziś twój rozkaz do pracy nie znagli,
Nie rządzi sterem, nie rozwinie żagli:
Już cię na pokład wloką okrętowy,

Chcą dziką wrzawą stłumić głos, co woła,
Że swą powinność zdeptali niegodnie;
Patrząc na wodza, w swoję własną zbrodnię
Zaledwie trwożny wzrok uwierzyć zdoła;
Bo wprzód sumienia człowiek nie ukoi,
Aż trunek zbrodni: wściekłość go upoi.

IV.

Nieustraszony, choć ci śmierć zagraża,
Darmo tych wzywasz, co ci jeszcze wierni;
Ich liczba mała, przemoc ich zatrważa,
Ulegać muszą rozhukanéj czerni.
Napróżno głos twój o przyczynę bada,
Tylko przekleństwa krzyk ci odpowiada,
Nad tobą szale błyszczące się jeżą,
Omal ci bagnet gardła nie przewierci,
A wszystkie lufy w twoje piersi mierzą,
I w każdym ręku tkwi narzędzie śmierci.
Ty sam wołałeś: „Ognia!“ lecz ci twardzi,
Choć już z litości swe serca wyzuli,
Jeszcze dla męstwa podziwienie czuli;
Czy, że w człowieku, chociaż prawem wzgardzi,
Pomimo woli, jeszcze pozostanie
Dla dawnych władców swych uszanowanie,
Dość, że nie chcieli jeszcze rąk swych krwawić,
Wolą na pastwę falom cię zostawić.

V.

„Odsadzić czółno!“ zagrzmiał okrzyk głośny...
Któż: „Nie!“ odkrzyknie zgrai rozhukanéj,
W pierwszéj zwycięstwa godzinie radośnéj,
Wśród saturnaljów władzy niespodzianéj?
„Odsadzić czółno!“ i rozkaz się iści,
Z całym pośpiechem wrzącéj nienawiści.
Teraz cię tylko deska kruchéj łodzi
Dzieli od śmierci; a jéj przybór cały,
Przyrzeka spełnić na morza powodzi,
Czego ich dłonie dokonać nie śmiały.
Wreszcie na prośby tych, co nie widzieli
Żadnéj nadziei śród morza topieli,
Tyle ci wody dodano i chleba,
Ile do śmierci powolnéj potrzeba;

Sznurów i żagli i płótna dodali...
Och! to są skarby dla wędrowca fali!
Wreszcie bieguna drgającego sługę:
Kompas, co duszą ożywia żeglugę.

VI.

Teraz naczelnik, co się sam okrzyknął,
Zawołał: Pijcie! i z kielicha łyknął,
Bo nigdy gardła nie potrzeba suszyć,
Cudze i własne chcąc sumienie zgłuszyć:
„Wódki rycerzom!“ Burke niegdyś wołał,
Zaprawdę droga wilgotna do sławy!
I bohaterów zbuntowanéj nawy
Wśród takiéj mety, któżby wstrzymać zdołał?
„Do Otahajty!“ głos łamie się w krzykach...
Och! jakże zdziwią głos ten w buntownikach?
Pogodnéj wyspy mieszkania gościnne,
Łagodne serca i święta bez pracy,
Skarby prostacze, rozkosze niewinne,
Do tegoż tęsknić mogą ludzie tacy?
Majtek, do trudu przywykły i znoju,
Którym po fali każdy wicher miota,
Po świeżéj zbrodni, śmie pragnąć spokoju,
Jaki w nagrodę ledwo zyska cnota?
Takim jest człowiek! — Jedne wszystkich cele,
Tylko do mety dróg prowadzi wiele;
Kraj, urodzenie, obyczaj, majątek,
Nawet uroda kształtują nam życie,
Bardziéj na czynów oddziałają wątek
Niż cała wiedza o pośmiertnym bycie;
Lecz jest głos jeden, który każdy słyszy,
U jakichkolwiek świątyń klęka proga,
Wśród zgiełku sławy i wśród zysków ciszy..
Ten głos sumienia — to wyrocznia Boga.

VII.

Łódkę przepełnia ta garstka do zbytku,
Co towarzyszyć chce wodza niedoli,
Reszta pozostać musi mimowoli
W dumnym okręcie, moralnym rozbitku.
Ze łzą litości, ci los wodza widzą,
Drudzy nikczemnie z jego nieszczęść szydzą,

Na widok łódki lichego pozoru,
Co choć tak mała, tak pełna naboru.
Marny Nautilus w skorupianéj łodzi[1]
Statkiem i majtkiem, sam sobie być zdolny,
Jak jasna nimfa błękitnéj powodzi,
Mniéj jest ułomny, ach! i bardziéj wolny!
On, kiedy burza na morzu szaleje,
Port swój bezpieczny znachodzi w głębinie,
I szydząc, z ludzkiéj armady się śmieje,
Co światem wstrząsa, a od wiatrów ginie.

VIII.

Gdy wszystko było już przygotowanem,
I już buntownik został nawy panem,
Majtek, wzruszony nieszczęścia widokiem,
Okazał żal, co jeszcze bardziéj drażni;
W dawnego wodza łzawém utkwił okiem,
Dając znak niemy bezwładnéj przyjaźni,
Wreszcie mu zwilżył pomarańczy sokiem
Usta spieczone przesileniem kaźni;
Za to téż przy nim pełnił straż niedługo,
Reszta litośną nie zgrzeszy przysługą.
Naprzód wystąpił zuchwały młodzieniec,
Dawnego wodza niegdyś ulubieniec,
Wołał, na łódkę pokazując groźno:
„Precz stąd! bo wkrótce być może za późno!“
Jednak do gruntu czucia nie wyziębił,
A słowem zdradził, co w sercu zagłębił;
W ostatniéj chwili, gdy się zbrodnią mazał,
Co krył przed mnóstwem, jednemu okazał;
Gdy Blaj z surowém pytał go obliczem:
„Gdzie twoja wdzięczność? Gdzie nadzieje śmiałe,
Że twoje imię nieskalane niczem
Zapłonie jasno ojczyźnie na chwałę?“ —
Jemu rozpaczą usta drgnęły wściekle:
„Och! tak! — wykrzyknął — jestem w piekle! w piekle!“
Nic nie rzekł więcéj, i wpychał do łódki
Swojego wodza i falom powierzał...
To jego słowa, lecz choć dźwięk ich krótki,
W nich jego myśli cały ogrom leżał.

IX.

Północne słońce coraz okazaléj
Z fal się podnosi; już się wiatr uciszał,
Jak po eolskiéj harfie tylko dyszał,
I cichém skrzydłem popędzał po fali.
Samotna łódka do odległéj skały,
Co świeci tylko jak obłoczek biały,
Po źwierciadlanéj zwolna płynie szybie...
Z swoim okrętem nigdy się nie zdybie!
Lecz my nie będziem pieśnią nieszczęść głosić,
Która ma łódka skołatana znosić:
Dni niebezpieczeństw i nocy niewczasów,
I nadaremne męstwo śród zapasów,
Gdy głód tak siły zniszczył do ostatka,
Że jużby syna nie poznała matka;
I innych jeszcze różnych klęsk tysiące,
Co, jak głód straszne i jak głód trawiące,
Fale, co grożą raz pogrążyć na dno,
To znów łaskawsze, już się ciszéj kładną,
To ryczą groźnie, to zaszumią smętnie,
I tylko sile ulegną niechętnie.
To już gorączka pragnienia, niemocy,
Co każdą chmurę, jakby źródło wita,
I chciwie każdą kroplę deszczu chwyta,
Sinemi usty, w burzą grzmiącéj nocy,
I z mokrych żagli łakomie wyciska
Wilgoć, co nowym życia zdrojem tryska;
To znów wróg dziki, przed którego złością,
Chyba gościnne morza chronią wody.
Aż, gdy do trupów podobni bladością,
Wrócą, namorskie rozprawiać przygody,
Których, gdy dzieje wysłucha tułacze,
Mąż się przelęknie, niewiasta zapłacze.

X.

My ją własnemu zostawim losowi,
Rychło się Albjon o jéj krzywdzie dowie;
Złamana karność i zdeptane prawo
Wołają pomsty. — My powieścią naszą
Za buntowników popłyniemy nawą;
Dalekiéj zemsty groźby ich nie straszą...

Chyżo po fali — daléj! daléj! daléj!
Do lubych brzegów! Znów będą witali
Kraj, gdzie praw niéma, a gdzie rządzi zgoda,
Gdzie tych zuchwałych przynęca przyroda,
Wabi kobieta, przyroda bogini;
Gdzie prócz sumienia nikt ich nie obwini,
Gdzie wszyscy dzierżą równe części ziemi,
Gdzie chleb, jak owoc na drzewie się plemi,
Gdzie niéma spora o las, pola, rzeki,
I gdzie bez złota, złote kwitły wieki,
Nim Europejczyk od północy śniegów
Z darem kultury przybył do tych brzegów,
I obyczaje dzikie ich uprawił,
I w spadku swoje zbrodnie im zostawił.
Precz z tym widokiem! Nam dzisiaj potrzeba
Znać ich takiemi, jacy przedtém byli.
„Do Otahajty!“ bije okrzyk w nieba;
Ślizga się okręt i właśnie w téj chwili
Wiatr się podnosi, żagle wprzód zwieszone,
Już się jak luki wzdęły naciągnione,
I przy fal szumie i przy majtków gwarze,
Okręt jak strzała sine pruje tonie;
Tak niegdyś Argos po dziewiczém łonie
Euksynu snuł się, lecz jego żeglarze
Wstecz ku rodzinnéj poglądali stronie...
Ci od ojczyzny stronią swoją jazdą,
Jak kruk Noego, gdy wyleciał z arki,
A jednak dzielić chcą z gołębiem gniazdo,
W jarzmo miłości dumne zgiąwszy karki.






Pieśń druga.

I.

Jak mile dźwięczy pieśń Toobanaju,
Gdy słońce tonie w swém łożu z koralów!
Chodźmy do wyspy cienistego gaju
Słuchać turkawki gruchających żalów;
Dziewczęta mówią, że jéj skargi rzewne,
Jak z Bolotoo głosy bogów śpiewne.
Narwiemy kwiatków, gdzie umarły leży...
Kwiat najpiękniejszy na grobie rycerzy!
Siądziem o zmroku i obaczym w lasku
Drzewo tua przy miesiąca blasku;
Pod drzewem westchnień samotnie usiędziem
I smutnéj skargi smętnie słuchać będziem;
Pójdziem na wzgórza, usiądziem na darnie
I będziem patrzéć na walczące marnie
Bałwany morza z olbrzymiemi skały,
Co odtrącają słupy z piany białéj.
O! jak to pięknie! O! jak ci szczęśliwi,
Co z życia walki wyszli cali, żywi,
I teraz lubią patrzeć na tę wojnę,
Gdzie oprócz morza tak wszystko spokojne!
Nawet ocean czasem lubi ciszę,
Gdy księżyc fale do snu ukołysze.

II.

Grobowe kwiaty będziemy zrywali,
Będziem jak nieba mieszkańce weseli,

Potém w szumiącéj zanurzym się fali,
Potém na darniów wypoczniem pościeli;
Potém na członki wilgocią błyszczące
Będziem olejki wylewać pachnące,
I kwiecie z mogił rycerzy, grobowe,
Spleciem na wianek i włożym na głowę.
Lecz noc się zbliża i Moa nas woła,
Słychać już pieśni i widać już tańce;
Świecą na łące pochodnie, kagańce,
Przy ogniach pląsa drużyna wesoła.
I my téż będziem w tym tańcu się kręcić,
Będziem weselem pamiątkę dni święcić,
Nim Fidżi w konchę zatrąbił, gdy w łodzi
Pierwszy raz fala nam wrogów przyniosła;
Przez nich, o! biada! kwiat poległ nam młodzi,
Przez nich nam niwa burzanem porosła,
I znikła rozkosz, co serce zachwyca.
Błądzić z kochanką przy świetle księżyca,
Lecz niech tak będzie. — My dzisiaj ich ucznie,
Dzierżym maczugę, łuk, strzały i włócznie,
Niech zbiorą plony nauki swéj hojne.
Hej! dzisiaj w pląsy! a jutro na wojnę!
Z pełnych puharów dziś do dna wypijmy!
Jutro już może mogiła nas czeka.
Dzisiaj lekkiemi się szaty okryjmy,
Niech biały tapa nam biodra powleka,
Dzisiaj w czerwone przystrójmy się róże...
Na czołach kwiaty — w sercach wojny burze!

III.

Skończone pląsy. — Ach! jeszcze choć chwila
Niechaj ten uśmiech wam twarze umila!
Na jutro Moa już wzywa rycerzy,
Lecz ta noc jeszcze miłości należy!
Raz jeszcze krasne podajcie nam wianki,
O! wy czarowne Likoo mieszkanki!
Jak piękny kształt wasz, co kochać przymusza!
Do was się zmysły, do was garnie dusza!
Wyście jak kwiaty Mataloku błoni,
Co ślą na morze fale swoich woni...
Hej! do Likoo! O! ty serce moje!
Ale cóż mówię? — Wszak jutro na boje...

IV.

Od takich pieśni gaje wyspy brzmiały,
Nim tutaj wiatry Europę przywiały.
Och! i tu wprawdzie lud miał wady swoje,
Lecz tylko te, co są dziećmi natury:
To wady dzikich — my mamy oboje:
Kojarząc podłość obłudnéj kultury
I barbarzyństwa grzech przedpotopowy.
Kto widzi chytrość, co ster władzy trzyma,
I modły Abla przy czynach Kaima,
Wyzna, że stary świat gorszy niż nowy,
I ten nowego czcze już nosi imię!
Chyba gdzie owe bliźnięta olbrzymie,
Dzieci wolności, Kolumbji narody,
Gdzie Czimborasso, co w chmury pomyka,
Okiem Tytana widzi lądy, wody,
Lecz nie ohaczy nigdy niewolnika.

V.

Takie tu brzmiały z dni dawnych powieści,
Na zmarłych chwałę, ku rycerzów cześci,
Po których czynach, sławy świat jedyny,
Zostały pieśni, co śpiewały syny.
A pieśń swych dźwięków półboskim urokiem
Strzeże pamiątek przed natrętném okiem,
I całe dzieje melodyi powierza.
Achil chłopięciem gdy w struny uderza,
Lutnią Centaura wielbiąc przodków czyny,
Uczy się śmielsze zdobywać wawrzyny;
Bo nuta gminnéj pieśni lub ballady,
Zwiana ze skały, po nad traw kobiercem,
Albo ze szmerem zmieszana kaskady,
Więcéj ma władzy nad słuchaczów sercem,
Bardziéj podnosi niż wszystkie kolumny,
Które zdobywca stawia sobie dumny.
Bo kiedy martwe hieroglify trudzą,
Albo w domysłów plątają rozsnucia,
Lub gdy historyi grube tomy znudzą,
Wabi nas piosnka, pierwszy kwiat uczucia!
Dzikie to pieśni — lecz taka pieśń dzika
Towarzyszyła w zdobywczym pochodzie

Niezwyciężonéj broni Normandczyka;
I takie pieśni w każdym są narodzie,
Tam gdzie miecz obcych nie zaniósł tyranów,
Ani oświaty, ani téż kajdanów..
Wszakże i naszych poetów potęga,
Gdy serca wzruszy, już wyżéj nie sięga.

VI.

Takie tam słodkie, nieuczone pienie
Przerywa niebios rozkoszne milczenie,
Luby spoczynek przedwieczornéj chwili,
Gdy letnie słońce z południa się chyli,
Każdy krzew kwitnie, wonieje powietrze,
I każda palmy gałązka się chwieje,
I fala w cichym kołysze się wietrze,
I do skalistéj groty chłód swój wieje,
Gdzie dźwięcznych pieśni nadobna królowa
Z obcym młodzieńcem przed skwarem się chowa.
Ucząc się błogich kochania katuszy,
Któremi serca najsilniéj pałają,
Co jeszcze końca miłości nie znają,
I tak się cieszą nowym ogniem w duszy,
Jak męczennicy swym ofiarnym stosem;
I zachwyceniem takiém się unoszą,
Że śmierć im życia największą rozkoszą,
Szukają śmierci, to téż śmierć ich losem.
Bo nad te cudne wybuchy serdeczne
Nic niémasz w życiu, ani nawet w myśli,
Ni we śnie nawet, gdy nam nieba kréśli,
Nic nad miłości zachwycenie wieczne!

VII.

Tam w grocie dziewczę siedzi na murawie,
Wzrostem kobieta, wiekiem dziecko prawie,
Jak to w tych zimnych krajach się nazywa,
Gdzie nic prócz zbrodni rychło nie dojrzewa.
Młodziuchna córka młodzieńczego świata,
Urocza, wrząca, dojrzała nad lata,
Ciemna jak nocne niebo od gwiazd lśniące,
Lub jak jaskinie kruszcami iskrzące.
W oczach czar jakiś niewypowiedziany...
Piękna, jak Wenus, kiedy wyszła z piany!

Taka lubieżna jak przedsenne chwile,
A jednak wrząca w pełnéj życia sile,
Kiedy w jéj ciemnéj zwrotnikowéj twarzy
Wymowny wstydu rumieniec się żarzy,
I przez tę słońcem opaloną szyję
Jéj krwi jaśniejsza barwa się przebije,
Tak błyszczy koral przez ciemne tło morza,
I wabi nurka w czerwone swe łoża.
I taką była ta córka Australji,
Szybka i zwinna, podobna do fali,
Gdy cudze szczęście, niby łódkę, pławi,
Nie znając troski, prócz drugich cierpienia...
Dla niéj rozkoszą, kiedy rozkosz sprawi.
Zimny, probierczy kamień doświadczenia,
Co śliczne barwy ze wszystkiego ściera,
Jeszcze jéj żadnéj złudy nie odbiera;
Złe jéj nie trwoży, ona nie zna złego;
Lub jeśli znała, nie pamięta wcale;
Jéj łzy i uśmiech bez śladu przebiegą,
Jak wietrzyk, kiedy ciche zmarszczy fale,
Głębi nie wzruszy, a gór źródła hojne
Znów je wygładzą, znów cieką spokojne;
Aż gdy podziemny wulkan wstrząśnie lądy,
I do dna grotę rozedrze Najady,
Źródła zasypie i jeziora prądy
Zamieni w bagno, gdzie mieszkają gady!
Takaż jéj przyszłość? — Do zmian i zagłady
Wszystko, co ludzkie, wiecznym dąży ruchem,
A człowiek pada, tak jak padną światy,
Lecz sprawiedliwy wstanie śród zatraty,
By nad słońc zgliszczem wiecznie świecić duchem.

VIII.

Lecz któż jest przy niéj wśród skalistych ciemni?
Piękny młodzieniec, syn blękitnooki
Wysp więcéj znanych, ale dzikich niemniéj:
Zimnéj północy młodzian jasnowłosy,
Dziecko Hebrydów, gdzie wartkie potoki
Do ciemnych jezior toczą lodów stosy.
On od powicia burzą kołysany,
Duszą i ciałem przywyknął do gromu.
Z dziecka na wzdęte poglądał bałwany,

Z dziecka na morzu już czuł się jak w domu;
Morze piastunem było mu młodości,
Morze towarzysz jego samotności,
Z niém nieraz gwarzył na jałowéj skale,
Lub puszczał łódkę na wiatry, na fale!
Góralskie pieśni w jego duszy grały;
O los nietrwożny, wiódł żywot tułaczy,
Mężny w nieszczęściu, a w nadziejach śmiały,
Wszystkich już uczuć doznał, prócz rozpaczy.
Gdyby był w puszczy arabskiéj się chował,
Byłby najśmielszym synem pokolenia,
Byłby po piaskach z wielbłądem żeglował,
I jak Izmael znosił żar pragnienia;
Na brzegach Chili zostałby kacykiem,
Na greckich górach kleftem, buntownikiem;
Zrodzon w namiocie byłby Tamerlanem,
Na tronie może zaś tylko tyranem,
Bo jak do władzy kto się przedrze steru,
Gdy własnym żądzom już nie znajdzie żeru,
W siebie się zwraca i trawi sam siebie,
Aż z tortur duszy znów rozkosz wygrzebie.
Nero, co Rzymu największą sromotą,
I wiecznéj hańby stał mu się pomnikiem,
Zrodzony w niższym stanie, może cnotą
Byłby się zrównał ze swym imiennikiem;
Zostaw mu nawet i złość jego całą,
Jakże bez tronu mógłby szkodzić mało!

IX.

Ty się uśmiechasz, że ja w moim rymie
Nazbyt wysoko w porównaniach dążę,
Kiedy do takich wielkich imion wiążę
Nieznajomego ci człowieka imię,
Który nic nie wie o sławie, lub Rzymie,
Ani o Grecji, ni arabskiéj puszczy —
Śmiejesz się? Dobrze! Lepiéj się uśmiechać,
Niżeli miałbyś płakać, albo wzdychać.
Jednak on wyższym był od gminnéj tłuszczy,
On był z tych ludzi, którzy idą przodem,
I w innych czasach, z innych krajów rodem,
Mógł bohaterem zostać lub despotą,
Narodu chwałą, albo téż sromotą —

Lecz to marzenia! Nie mów, czém być zdolny,
Lecz czém jest teraz? To hoży młodzieniec,
Torkwil, buntownik, jak fala tak wolny,
Toobanajskiéj córki oblubieniec.

X.

On siedział z Neubą i patrzał na wody;
Zacnym się rodem piękna Neuba szczyci,
Och! bo i tutaj są wysokie rody,
Chociaż na tarczy żaden herb nie świeci...
Niech się szyderczo śmieją heraldycy!
Lecz jéj ojcowie, dzielni wojownicy,
Słyną wśród nagich téj wyspy rycerzy,
Ich groby dotąd stoją wzdłuż wybrzeży,
Gdy, Achillesie! twojego grobowca
Napróżno oko dziś szuka wędrowca —
Gdy cudzoziemców, zbrojnych piorunami,
Przyniosły łodzie wieńczone ogniami,
Z drzewem, co jeszcze wyższe niż palmowe,
Korzeniem wrasta w spokojne lazury,
A gdy wiatr fale zamąci perłowe,
Szerokie skrzydła rozpuszcza jak chmury,
I niby miasta po morzu pływają,
Aż same fale mniéj wolne się zdają.
Neuha się ślizga w swojéj lekkiéj łodzi
Szybko po falach, jak reny po śniegu,
To białe piany wiosełkiem rozgrodzi,
To jak Nerejda wypluśnie, to pierzchnie,
Widzi olbrzyma, co wali do brzegu,
Patrzy, durnieje. — Okręt na kotwicy
Już się na fali położył powierzchnie,
Jak lew na słońcu, wkoło niego dzicy
Snują się w łodziach, gwarzy rój wesoły...
Tak nad lwem śpiącym letnie brzęczą pszczoły.

XI.

Przybyli biali — i światu staremu
Nowy świat podał ogorzałe dłonie,
Wprzód dziwowiskiem był jeden drugiemu,
Nim podziw przyjaźń rozpalił w ich łonie;
Dzicy ich mile przyjęli jak braci,
Uprzejmość dziewic jeszcze bardziéj wróży

Uczucia wspólność; już synowie burzy
Znachodzą piękność w ich ciemnéj postaci,
Tamtym się bladość podoba ich lica...
W krajach bez śniegu białością zachwyca.
Łowy, gonitwy, mieszkańców gościnność,
Która w dom własny wszystkie zmienia strzechy,
Nocny spoczynek i dzienne uciechy,
Sieci rybackie i czółenek zwinność,
Niedościgniony pośród morskiéj jazdy,
Gdzie z fal błękitu świecą wysep gwiazdy,
Palma, najwyższa tych gajów Dryada,
Karmiąca Bacha u swojego łona,
(Orzeł tak chyżo gniazda nie zakłada,
Jak jéj wierzchołka winnica zielona)
Korzenie jamu i orzech kokosu,
Co czarą, mlekiem i ziarnem jest razem,
Chlebowe drzewo, nieżętego kłosu
Plon nieposiany, w ziemi, co żelazem
Oracz nie kraje, bez pieca, piekarza,
Hojnym owocem zbieracza obdarza,
I głód na zawsze od tych miejsc oddala;
Co las udziela, co użycza fala,
Luba samotność, rozkosz towarzyska,
Ludzie szczęśliwi, chociaż mniéj rozumni,
Tak ich do tego przykuli siedliska,
Że już się z niemi zbratali ci dumni;
I tyle na nich sprawił wdzięk natury,
Że ułagodził i syna kultury.

XII.

Tu, choć par wiele wije sobie gniazdo,
Neuha i Torkwil najpiękniejszą byli!
Wysep mieszkańce, chociaż się rodzili
Zdala od siebie, lecz pod jedną gwiazdą,
Morzu przyjazną, oboje karmiła
Jednych widoków czarująca siła.
A mimo losu późniejszych wydarzeń,
Serce wciąż wraca do najrańszych wrażeń,
Kto patrzał z młodu na gór sine szczyty
Każdéj się skały widokiem rozczuli.
Uściskiem duszy jéj twarde granity,
Jak przyjaciela do serca przytuli.

Długo wśród obcéj jam błądził krainy.
Kochałem Alpy, czciłem Apeniny,
Wielbiłem Parnas, Olimp niebotyczny,
Widziałem Idę Jowiszowi świętą;
Lecz nie sam wieków urok historyczny,
Ni wdzięk natury tu mi był ponętą;
Tu mi w pamięci młodości początki,
Tu mi odżyły szczęśliwsze dni moje!
Wraz z Idą patrzał Loch-na-gar na Troję,
Z frygijską górą celtyckie pamiątki,
Z kastalskiém źródłem szkockie mieszał zdroje.
Przebacz, o! Febie! Przebacz mi, Homerze!
Przebaczcie, greckie wy góry i wody!
Że was uwielbiać, że was kochać szczerze
Jam od północnéj uczył się przyrody.

XIII.

Miłość, co wszystko swym wdziękiem przystraja,
Młodość, co tęcze po powietrzu ściele,
Przebyta walka, co tak uspakaja,
Że i niszczyciel spocznie w swojém dziele,
Piękność, co wzrusza najtwardsze umysły,
Jak błyskawica, kiedy w stal uderza,
To wszystko łączy w jeden związek ścisły,
Napół dzikiego z tą zupełnie dziką,
I w jednę duszę tych dwie dusz sprzymierza.
Już mu z pamięci krwawe znikły boje,
Z walki rozkoszą i gromów muzyką,
Nie trawią duszy wrzące niepokoje,
I orzeł w gnieździe już nie ostrzy dziobu,
I bystrém okiem i skrzydłem zuchwałém
Nie szuka łupu. On chciałby do grobu.
Żyć tém rozkoszy życiem zniewieściałém,
Co urny męża laurem nie zaszczyci;
Laur więdnie, jeśli krew go nie podsyci,
Lecz gdy popioły złożą w padół ciemny,
Czyliż cień mirtu będzie mniéj przyjemny?
Gdyby nie znając nic, oprócz miłości,
Cezar był tylko Kleopatrę ściskał,
Rzym byłby swojéj nie stracił wolności,
A on nad światem berłaby nie zyskał.

Lecz cóż z tych wszystkich Cezara wawrzynów?
Cóż-li dla świata przysporzą ci krwawi?
Och! wstyd ludzkości, wstyd jéj takich synów!
Ich sława tylko kajdany nam rdzawi.
Choć sława, rozum, wolność, przyroda kazały
Czynić zbudzonym krociom, co ów Brutus śmiały,
Zgoń te szydercze ptaki, dumnych władców sługi,
Z konarów wzniosłych, gdzie już siedziały czas długi,
I ścigają nas sowy drapieżne, wyrodne,
My bierzem za sokołów to ptastwo niegodne,
Kiedy wolności słowo tych straszydeł zgraję
Wnet spędzi, jak ich bojaźń jawnie się wydaje[2].

XIV.

Dziewica wyspy już siebie niepomna,
Cała kobietą, cała jest miłością!
Tu zimny świat jéj nie rani zazdrością,
Ani ją rzesza otacza nieskromna,
Głupich pochlebców, podłych zwodzicieli,
Tu cnót przedrzeźniać nikt się nie ośmieli,
Ani tu, kiedy urągał szyderca
Wierności, szczęściu, lub czułości serca.
Naga w uczuciach, jak naga z postaci,
Stała, jak tęcza wzbita po nad burze,
Co mieniąc barwy, piękności nie traci,
I jakbądź łuk swój rozpina na chmurze,
Zawsze błękitu wyłoni przezrocza,
Wiecznéj miłości zwiastunka urocza!

XVI.

Gdzie o skał grotę łamały się cudnie
Bałwany morza, tam skwarne południe
Spędzili razem; czas mijał z pośpiechem,
Bo go zegara nie przerywa bicie,
Bo na minuty codzień dzieląc życie,
Szydzi z człowieka swym żelaznym śmiechem.
Dla nich przeszłości, ni przyszłości niéma,
Ich teraźniejszość w swoich więzach trzyma,
Ich chwil obrazem, ich czasu wymiarem,
Piasek, co ciecze, lub fale, co płyną.

Na niebios bani słońce im zegarem,
Godzin nie liczą, dla nich dzień godziną,
Słowików chóry — ich dzwony nieszporne,
Śpiewają różom swe pieśni wieczorne.
Słońce zachodzi nie zwolna i blado,
Jak się w północnych krajach słońca kładą,
Ale pełniejsze, gorętsze i krwawsze,
Jak gdyby ziemię żegnało na zawsze,
Jakby w grób skacząc bohaterskim zgonem,
W morzu się czołem zanurza czerwonem.
Oni powstali — wprzód po nieba globie,
A potem w oczy popatrzyli sobie,
Dziwiąc się, czemu słońce już nie świeci?
Czy téż doprawdy dzień tak szybko leci?

XVI.

Cóż w tém dziwnego? — Pobożny nie zważa,
Jak się świat wkoło niszczy i przetwarza;
On nie na ziemi, lecz w marzeniach żyje,
Nim umrze ciałem, duch w niebo się wzbije;
Czyż mniejsza władza miłości? Jéj droga
Prowadzi także do góry, do Boga.
Kto po nich kroczy, w kochanéj istocie,
Lepszą połowę widzi własnéj duszy,
Ogień przy rzewnéj tlejący tęsknocie
Bucha pożarem w uniesień katuszy,
A czułe serca, jak braminy, wkoło
Obsiędą stosy i giną wesoło.
Często samotni przy natury krasie.
Zapominamy o sobie i czasie,
Gdy wody, lasy, w uroczéj ustroni,
Z naszym umysłem rozmawiają o niéj!
Och! czyż nie żyją i gwiazdy i góry?
Czyliż we falach także niéma ducha?
Czyż las nie jęczy? Czyż nie płaczą chmury?
Czyliż jaskinia cichych łez nie roni? —
Dusza ogniwem jest stworzeń łańcucha,
I nim proch jeszcze otrząśnie poziomy,
Dąży tam, kędy wszechświata ogromy.
O! otrząś, otrząś ten pył, co tak cięży!
A duszą w górę! A coraz to wyżéj!
Ktéż, kiedy w jasne niebo wzrok wytęży,
Myśli o sobie? Któż, choć patrząc niżéj,

Myślał o sobie, póki umysł młody
Nie uczuł wzgardy, bo nie doznał szkody?
Sercu, w doświadczeń szkole niećwiczonem,
Matura państwem, a miłość jest tronem.

XVII.

Wstali, zmrok spłynął do skalistéj groty,
Wieczorną rosą sperlone kamienie
Odźwierciadlają złote gwiazd promienie;
A kochankowie, wolni od tęsknoty,
Dzieląc spokojne natury uciechy,
Idą pod palmą swojéj szukać strzechy.
To milczą, to się mile uśmiechają,
Jak te przedmioty, co ich otaczają.
Cudny jak miłość był widnokrąg cały,
I fale morza tak cicho szumiały,
Jak szumi muszla swoją skargą smętną;
Kiedy za głębią wód zatęskni mętną;
Kwili, jak dziecko za matką w oddali,
I żąda piersi karmicielki: fali.
Do gniazd wracają ptaki na skał szczyty...
I była senna cisza w ciemnym borze,
I wkoło niebios tak czyste błękity,
Jakby spokoju rozlało się morze.

XVIII.

Ale przez palmy, przez gęste platany,
Słuchaj! głos jakiś przerywa milczenie...
Wcale kochankom dźwięk niepożądany!
Bo to nie wiatru wieczornego drżenie,
Co ciche struny natury potrąca,
Nie szelest liści, nie fala szumiąca,
Ani chór echa; ni téż krzyk bojowy,
Lub gwar daleki wojennych hałasów,
Ani posępnéj téż monolog sowy,
Wielkookiego pustelnika lasów,
Kiedy skrzydłami o skały łopoce,
I smutne pieśni w ciemne huczy noce;
Ale świst długi, przenikliwy taki,
Jakim nad nawą morskie świszczą ptaki,
A potém pauza, wreszcie naostatku:
„Hop! hop! Torkwilu! A gdzieżeś to, bratku?“

„Kto tam?“ — rzekł Torkwil i oczyma śledzi..
„Ktoś!“ — głos doleciał krótkiéj odpowiedzi.

XIX.

I w téjże chwili, z téjże saméj gęby,
Tu wśród powietrza woni zwrotnikowéj,
Dziwnych zapachów jakieś wieją kłęby,
Nie jakie z grzędy wznoszą się fjołkowéj,
Lecz jak nad elu szklenicą lub grogu,
Snują się chmurą u szynkowni progu,
Z krótkiéj fajeczki, która dymy swoje,
Na hemisfery już wiała oboje,
Przy cichym wietrze, lub huku piorunów,
Już od Portsmoutu do obu biegunów,
Pośród nawałnic, pośród gromów blasku,
Wśród fali wycia i okrętów trzasku,
Niewyczerpanie swoje dymy szare,
Śle dla Eola na stałą ofiarę.
Jéj właściciela, być może, że błądzę,
Lecz filozofem, lub majtkiem być sądzę.
Sławny tytoniu! Ty, co na okręcie
Dzielisz trud majtka, jak dzielisz w orjencie
Turka spoczynek na miękkim kobiercu,
I równieś jemu drogim niebios darem
Jak opium, albo pełny dziewic harem,
Boski w Stambule! w Anglii miły sercu,
Przedni we fajce, kiedy dymek bucha
Z ozdobionego bursztynem cybucha;
Choć bardziéj nęcisz, nakształt zalotnicy,
Pod strojnéj szaty zazdrośną kotarą,
Jednak prawdziwi wolą miłośnicy,
Nagość twych wdzięków. — Dajcie mi cygaro!

XX.

Z ciemnych zarośli, po niedługiéj chwili,
Ludzka ma postać na jaw się wychyli;
Nowo przybyły ukazał się w stroju
Tak dziwacznego koloru i kroju,
Jakby był owych igrzysk uczestnikiem,
Które, gdy okręt staje pod równikiem,
Wyprawia majtek na twą cześć, Neptunie!
Już rydwan bożka na pokładzie sunie,

Król oceanu, od żeglarskiéj rzeszy,
Ucichłe pewno w ojczystych cykladach,
Imię swe znowu słyszy przy biesiadach,
I stary bożek igrzyskiem się cieszy,
Co choć udane, jednak wyobraża
Dawną potęgę wszystkich wód mocarza.
Naszego majtka kaftan był pstrokaty,
W różnych kolorów pozszywany łaty.
W niezgasłéj fajce węgiel dogorywał,
Idąc, gdy w ruchu jak okręt się kiwał,
Żeglarz dawniejszy stan swój okazywał;
Głowę obwiązał pstrym chustki kawałkiem,
Szyję i kark miał obnażone całkiem,
A zamiast spodni, co służyły wiernie,
Ale, gdy każdy las ma swoje ciernie,
Zdarły się teraz, miał słomianą matę,
Również nagradzał kapelusza stratę.
Nogi miał bose, a twarz ogorzałą,
Do każdéj rasy mógł należéć śmiało;
Na europejskiéj nie zbywa mu broni,
Która w rygorze oba światy trzyma,
Pałasz bez pochwy przy boku mu dzwoni,
Barki szerokie, jakich niedźwiedź niéma,
Choć zgięte służbą, lecz olbrzymiéj siły,
Na taśmie starą rusznicę nosiły,
A pistoletów parę miał za pasem,
O któréj możem powiedziéć nawiasem,
(Nie przez szyderstwo czyniąc porównanie)
Że za małżeńskiéj jedności wzór stanie,
Bo chociaż jeden nie dopisał gęsto,
Za to znów drugi sam wypalił często;
A przy nich rdzawy bagnet się najeżał,
Co nie tak stali połyskiem uderzał,
Jak gdyby w szafie był zamknięty leżał;
W takiéj to zbroi i w takiém ubraniu,
Majtek się w nocném ukazał spotkaniu.

XXI.

„Cóż tam, Ben Bunting! Czyli co nowego?“
Zagadnął Torkwil, gdy poznał żeglarza:
„Oj! rzecze Bunting, wcale nie dobrego!
„Jakiś na morzu okręt nam zagraża.“ —

„To być nie może! Próżne przywidzenia!
Na morzu żagli nie widać i cienia.“
„Pewnieś go z twego nie mógł widzieć brzegu!
Lecz ja na naszéj nawie nocowałem,
I sam z naszego pokładu widziałem,
Jak się po fali w szybkim toczył biegu.“ —
„Nim słońce zaszło, czy żagli nie zwinął?“
„Nie — nim wiatr ustał, prosto ku nam płynął.“
„Jaką miał flagę?“ — „Nie mając lunety,
Nie mogłem z mojéj dojrzéć jéj wedety,
Lecz mi ten okręt bardzo podejrzany.“ —
Zbrojny?“ — „Zapewne, przeciw nam wysłany,
Czas nam do żagli!“ — „Nie! ktobądź nas ściga,
Dusza się moja przed ucieczką wzdryga,
Walczmy jak męże, póki życia stanie!“ —
„Tak! rzecze Bunting, i to moje zdanie!
Chrystjan wie o tém?“ — „Wie, o walce myśli,
Strzedz obowiązku kazał jak najściśléj,
Czyścimy bronie, ciebie nam brakuje.“ —
„Och! lecę do was! zapał w duszy czuję!
Jażbym miał braci opuszczać nikczemnie,
I dać wam walczyć i ginąć bezemnie?
Czemuż, o! Neuho moja, piękna, tkliwa!
Losów mych fala i ciebie porywa?!
Och! tylko teraz w rozstania katuszy
Nie chciéj twym płaczem rozbrajać mi duszy!
Cobądź nastąpi, i w każdéj potrzebie,
Ja będę twoim! twoim tu i w niebie!“ —
„Dobrze! rzekł Bunting, walny majtek z ciebie!“






Pieśń trzecia.

I.

Walka skończona! — Działa już nie huczą,
Błyskawic śmierci już ustał lot szparki,
Już kłęby dymu i gęste mgły siarki,
Rzuciwszy ziemię, tylko nieba bruczą.
Ani o skał już odbija się złomy,
Echo, co walki powtarzało gromy.
I salwa salwie już nie odpowiada —
Walka skończona — zwyciężonym biada!
Wszystko ucichło. — Hardzi buntownicy
Zabici, ranni, albo niewolnicy;
A ci, co jeszcze zostali przy życiu,
Zazdrościć muszą tym, co legli w boju.
Kilku uciekło, błąkać się w ukryciu,
Na lubéj wyspie żyć w tułaczym znoju;
Z własnéj ojczyzny sami się wyzuli,
Dzisiaj już reszta ziemi im odjęta.
Uciekli w puszcze jak dzikie zwierzęta;
Na łono matki tak dziecię się tuli;
Darmo do nory lew i wilk ucieka,
Témbardziéj człowiek przed sądem człowieka.

II.

Nad brzegiem skała sterczy granitowa,
Wpół wychylona, pół w morze się chowa,

A o nią fala z wściekłością uderza,
Nakształt pierwszego we walce rycerza,
Pada i ginie we fal hufcu szarym,
Co ten bój stacza pod wiatru sztandarem.
Lecz teraz było spokojnie i cicho:
Tu się gromadzi swoją garstką lichą,
Reszta pobitych, w krwi, znoju i trudzie,
Jeduak oręże jeszcze dzierżą w dłoniach,
I dumę jeszcze widno na ich skroniach;
Wiele nie lubią dumać tacy ludzie,
A gdy im kiedy losy się sprzeciwią,
To z niemi walczą, lecz im się nie dziwią.
Los ten przewidziéć mogli byli dawno,
Kara przewiny wprzód im była jawną,
Lecz w sercach mieli nadzieję do końca,
Że ich występek wierności zgwałconéj,
Już zapomniany, choć nieprzebaczony:
Lub może okręt, wysłany za gońca,
Nie znajdzie drogi po fali obszarze,
Do wyspy, gdzie się ukryli zbrodniarze.
Tak, gdy od kary ich myśl już odwyka,
Praw ich ojczyzny zemsta ich spotyka.
Zielonéj wyspy rozkoszne wybrzeże,
Zbrodnią zyskany raj już ich nie strzeże;
Wstecz już ich wszystkie cofnęły się cnoty,
I tylko grzechu zostały zgryzoty;
Oni wygnańcy, wśród lądu i wody,
Wszystkie zaparte już widzą wychody;
Darmo dziś na nich sprzymierzeńcy nowi
Polegli w walce — cóż pomogą łuki,
Na cóż się pałka zda Herkulesowi,
Gdzie siarka dymi, gdzie dział ryczą huki?
Cóż włócznia nada tam, gdzie kule świszczą,
Nierozwinięte jeszcze siły niszczą,
I jak zaraza, grób pełen przekleństwa,
Kopią dla mężnych i razem dla męstwa?
Ich liczba mała okazała teraz,
Jak przeciw mnóstwu garstka walczy nieraz;
Lecz choć za wolność umierać tak mile,
I Grek miał jedne tylko Termopile!
Aż dziś w młodzieńczéj odrodzony sile,
Przekuł kajdany na oręż i zbroje,
I godne przodków znowu stacza boje.

III.

Szczupła ich garstka wygląda w skał cieniu,
Jak reszta trzody rozbitéj jeleni,
Zziajana trudem, z rozpaczą w spojrzeniu,
Lecz krwią myśliwca ich róg się czerwieni.
Mały strumyczek z wysoka się ciska,
Mile wśród ciszy i mruczy i błyska,
I wodospadem ze skały na skały,
Leci nieść morzu swe słodkie kryształy;
Tak blizki morza, jednak jasny, czysty!
Tak jak niewinność, lecz bardziéj bezpieczny
Świeci nad głębią srebrzysty, słoneczny,
Jak oko gemzy z opoki skalistéj;
A morze ćmi się alpejskim błękitem,
I igra falą ze skały granitem.
Do téj źródlanéj wszyscy biegną wody;
Z mąk swych pragnienie poczuli najprzódy,
Wszyscy ramiona na tył zarzucili,
Piją, jakgdyby raz ostatni pili,
I w czystym zdroju z krwi obmyli rany,
Które obwiążą już chyba kajdany!
Spojrzeli wkoło, jakby ich dziwiło,
Że jeszcze tylu z nich przy życiu było,
I wolnych dotąd! Wkoło była cisza,
Każdy z nich patrząc w oczy towarzysza,
Daremnie wzrokiem błagał o dźwięk słowa,
Jakby z ich sprawą skonała ich mowa.

IV.

Nieco opodal od reszty swych braci
Chrystyan stoi, surowy z postaci,
I ręce krzyżem na piersiach zakłada.
Twarz, niegdyś życia świecąca rumieńcem,
Dzisiaj jak ołów była brudno blada,
I włos mu w miękkich puklach już nie spada,
Ale nad czołem wężowym wstał wieńcem;
Jak głaz, milczący, o skałę się wspierał,
I jakby oddech chciał wstrzymać milczeniem,
Zacisnął usta a groźnie spozierał,
I gdyby lekkiém stopy uderzeniem
Piaszczystych żwirów nie potrącał ciągiem,
To rzecby można, że stał się posągiem

O kilka kroków w głębokiém milczeniu
Torkwil swą głowę oparł na kamieniu;
Z ran krew się sączy, lecz najgorsza rana
Och! ta mu była na wewnątrz zadana!
Czoło pobladłe i wklęsłe miał oczy,
Lecz krew, co złote kędziory mu broczy,
Okazywała, że jeśli pobladnął,
To nie z rozpaczy, ale z sił utraty.
Przy nim się Bunting na piasku układnął,
Szorstki jak niedźwiedź, lecz jak brat ochoczy.
Do ran przyłożył zwilgotnione szmaty,
I znów spokojnie dymem się ogarnia,
Z fajki, co przeszło sto bitew przetrwała,
I jak portowéj strażnicy latarnia
Dziesięć tysięcy nocy rozjaśniała.
Czwarty, ostatni w tych rozbitków rzeszy,
Tam i sam chodzi, to kroku przyśpieszy,
Stanie, to krzemyk podniesie, to rzuci,
To oczy ku swym towarzyszom zwróci,
Znów szybko kroczy, znów o kamyk stuknie,
To coś pod nosem pół gwizdnie, pół mruknie,
Pół niespokojny, pół niedbały w duchu,
Stan swój wewnętrzny okazywał w ruchu.
Długi to opis, chociaż w jego treści
Zaledwie czasu pięć minut się mieści,
Lecz w takich minut jednéj drobnéj chwili
Ci ludzie wieki cierpienia przeżyli.

V.

Nareszcie Skajskrep, człowiek krewki, rzutki,
Co nie znał trosków, ni zważał na smutki,
Bardziéj odważny niż stały i baczny,
Wolał śmierć nagłą niźli bój rozpaczny,
Zawołał: God damn! Ten wykrzyknik krótki,
To non plus ultra wymowy brytańskiéj,
Jak Proh Jupiter! Rzymiana pogański;
Włoskie: Per Bacco! a tureckie: Alla!
Przygasłe życie wskrzesza i rozpala.
Pomieszanemu trudno się wysłowić,
A że się Skajskrep tak był zmieszał szczerze,
Jak tylko zmieszać mogą się rycerze,
I że nie wiedział, co i jak miał mówić,

Klął, jako Anglik, w swych myśli odmęcie,
I nie daremnie, bo nim wyszła chwila
Ben Bunting fajkę od ust już uchyla,
I — wzrokiem skończył zaczęte przeklęcie.

VI.

Ale wyższego Chrystyan był ducha!
Dziki, surowy, posępny, milczący,
Był na wejrzenie, jak wulkan gasnący;
Z chmurnego lica namiętność wybucha,
Podniósł źrenicę, co pożarem błyszczy,
I gdy Torkwila ujrzał koło siebie:
„Do tegoż przyszło? jęknął, że i ciebie,
„Nieszczęsny chłopcze, me szaleństwo niszczy!“
Potém przystąpił do młodzieńca z blizka,
Gdzie piasek jego świeżą krwią przesięknął,
Wziął go za rękę, ale jéj nie ściska,
Drgnął, jakby własnéj czułości się zlęknął;
Lecz gdy usłyszał, że rany Torkwila
Lżejsze niż sądził, wzrok mu się rozżarzy,
I błogi uśmiech przeleciał po twarzy,
O ile taka dopuszcza go chwila:
„Och! walczyliśmy, zawołał, daremnie!
Ale nie podle, ale nie nikczemnie!
Drogo okupić musieli nas, drogo!
Resztę opłacić jeszcze drożéj mogą —
Ja muszę ginąć; ale ty mój miły,
Czy masz dość jeszcze do ucieczki siły?
Gdybym choć wiedział, żeś ty ocalony!
Nas już za mało i tak do obrony.
Och! gdyby czółno! Och! gdybym oglądał
Ciebie bezpiecznym! Mnie los już nie zdolny
Nic dać w tém życiu! Ja mam, czegom żądał:
Żyłem i ginę nietrwożny i wolny!“

VII.

Zaledwie skończył, na fali lazurze
Znać plamkę szarą, gdzie przylądku skała
Urąga falom i wyzywa burze.
Z razu jak skrzydło mewy wyglądała,
A za nią druga taka plamka goni,
To się wychyla, to znika wśród toni,

Aż kiedy bliżéj fala je przyniosła,
Sercu znajomy widok się odsłoni:
To dzicy płyną! — Oszumione wiosła
To się zanurzą, to z głębi wydźwigną,
Snują się łodzie, a fala szeleszcze,
I w srebrnéj piany rozpryska się deszcze,
Ani ich ptaki w polocie prześcigną,
Bo dla nich morze to ojczyzna druga,
A od dzieciństwa zabawą: żegluga.

VIII.

Lecz któż najpierwszy tak lekki w poskoku
Z fal jak Nerejda wypluska na piaski,
O ciemnéj twarzy, o wilgotném oku,
W którém miłości i nadziei blaski?
Neuha! ta tkliwa, ta wierna, ta stała,
Na pierś Torkwila jak strumień się zwiała.
Śmieje się, płacze — bliżéj się nagięła,
Jakgdyby jeszcze przekonać się chciała,
Że to doprawdy jego uścisnęła.
Z razu się wzdryga, gdy rany obaczy,
Widząc, że lekkie, znów się uśmiechnęła,
Bo do takiego widoku przywyka
Już od dzieciństwa córka wojownika...
Czuje żal, litość, lecz nie zna rozpaczy.
Jéj Torkwil żyje! Już losy i wrogi
Nie zdolne chwili zamącić tak błogiéj.
Radość w jéj płaczu, radość w jéj westchnieniu!
Radością tętni każde serca bicie!
I błogość rajska w każdém wionie tchnieniu
Dziecka natury, w natury zachwycie!

IX.

I harde dusze to spotkanie wzrusza,
Bo serce serca do współczucia zmusza;
Aż się rozczulił Chrystjan tym widokiem,
I patrzał na nich, choć nie łzawém okiem,
Ale z tą dziwną radością posępną,
Co i dla gorzkich myśli jest przystępną,
Gdy, choć już szczęście pierzchło nakształt tęczy,
Jeszcze z dni lepszych pamiątka się wdzięczy.
„A ja!“ — wykrzyknął, i oczy odwrócił,
Chmurny, milczący, lecz jeszcze raz rzucił

Na młodą parę spojrzeniem, tak właśnie
Jak lew na lwięta popatrzy, nim zaśnie;
I o kamienne znowu wsparł się stosy,
Jakby o przyszłe niedbający losy.

X.

Lecz krótka służy do dumania chwila;
Gdzie sterczy skała przylądku wyniosła,
Groźbą szumiące słychać wrogów wiosło.
Na ich zagładę wszystko się wysila,
A przeciw losom ich jedyna tarcza
Czyż Tobanaju dziewica wystarcza?
Ona przed niemi stanęła na straży,
I zbrojny zdala gdy dostrzegła statek,
Co chce tułaczów wytracić ostatek,
Szybko na swoich skinęła wioślarzy,
I dwa czółenka już fala kołysze,
W jednym Chrystyan i dwaj towarzysze...
Lecz jéj z Torkwilem nic już nie rozdzieli,
W drugiém oboje na morze pomknęli.
Daléj, a daléj! Po pianie, po białéj,
Płyną, gdzie wieńcem czernieją się skały,
Gdzie ptak się gnieździ, gdzie łoże narwala[3]
Sama w kamieniu wydrążyła fala.
Szybko po sinéj szczeblują się toni
Szybko za niemi prześladowca goni:
To grozi zdala, to naciera z blizka,
To znów ich traci, to znowu naciska,
Teraz ażeby omylić pogonie,
W przeciwną stronę każda łódka bieży.
O! prujcie wiosła, prujcie w fali łonie!
Od was tu życie i miłość zależy.
O! raźno, szybko, łódka Neuhy pędzi
Skrzydłem miłości tam do skał krawędzi!
Blizki ratunek — z blizka wróg już godzi —
Och! chwila jeszcze! — O! leć, lekka łodzi!






Pieśń czwarta.

I.

Jak biały żagiel na ciemnym lazurze,
Kiedy widnokrąg pół w blasku, pół w chmurze,
Pomiędzy niebem a morza topielą
Z wiatrem się chwieje i miga się bielą,
Tak i ostatnia nadzieja człowieka;
Chociaż w przepaściach stracona kotwica,
Za śnieżnym żaglem pomyka źrenica;
Choć z każdą falą żagiel w dal ucieka,
Samotne serce ściga go z daleka.

II.

Przy jasnych brzegach Tobanaju blizko
Czarna opoka z fal wyrasta toni,
Ludziom pustynia, a ptakom siedlisko,
Gdzie chętnie narwal przed burzą się chroni,
I snem bezpiecznym w jaskini spoczywa,
Lub się rozkosznie na słońcu wygrzéwa.
Tutaj, gdy okręt sine pruje wały,
Echo od czarnéj przyniesie mu skały
Chrypliwe krzyki ostrodzióbych ptaków,
Téj okolicy skrzydlatych rybaków.
Pomiędzy głazów sterczącemi kupy
Przesmyk żółtego wychyla się piasku;
Tutaj żółw młody pozbywszy skorupy,

Lezie do morza szukać swéj rodziny,
Ten słonecznego wychowaniec blasku,
A do tak ciemnéj przeznaczon głębiny.
A zresztą wszędzie czarnych skał granity,
Majtkom znak trwogi, a oraz ochrony,
Gdzie może nieraz żeglarz ocalony
Zazdrościł losu swéj nawie rozbitéj.
Ten dziki uchron dziewica wybrała,
Tutaj przed wrogiem skryć kochanka miała;
Wie ona dobrze, jaki skarb tajemny
Przed ludzkiém okiem kryje głaz ten ciemny.

III.

Nim się rozbiegły łodzie, Neuha każe,
Ażeby z łódki Torkwila wioślarze
Przeszli do łodzi, co Chrystjana niosła;
Szybkości nowe dodadzą jéj wiosła.
Wzbraniał się Chrystjan, lecz Neuha z uśmiechem
Wskazując skałę, co z fal się wychyla,
Jemu się każe ratować pośpiechem,
A jéj opiece powierzyć Torkwila,
I łódź przy nowéj mignęła pomocy
Szybko jak gwiazda po błękicie nocy.
Ani jéj w locie prześladowca sprostał,
Z daleka za nią jego statek został.
Teraz ku skale leci pogoń chyża,
Do któréj Neuha z Torkwilem się zbliża;
Pracują wiosłem, Neuhy dłoń choć mała,
Wprawna w żegludze i gdy sił nie skąpi,
Ledwie Torkwila ramieniu ustąpi,
I tuż przed niemi już piętrzy się skała,
Nieubłagana, naga, czarna, stroma,
Wkoło niéj fala zdobyczy łakoma;
A wróg wiosłami namaga raźnemi,
O długość ledwie stu łodzi za niemi.
Już Torkwil pytać zdawał się spojrzeniem:
„Czy takim Nenha ocala sposobem?
Czy to jest miejscem ratunku — czy grobem?
A głaz ten fali nagrobnym kamieniem?

IV.

Oboje ręce od wioseł odjęli,
Ona, wskazując na statek złowrogi,

Woła: „Śpiesz za mną, Torkwilu, bez trwogi!“
I skacze z czółna i znika w topieli...
Nie czas odwlekać! — Nieprzyjaciel z blizka
Co raz to silniéj pracuje wiosłami,
Urąga słowem, brzęczy kajdanami,
I nazwę jego zbrodni w twarz mu ciska;
I groźnym głosem wzywa do poddania,
Skoczył na głowę. — On zręczność pływania
Miał już wrodzoną, lecz gdziéż będzie płynął?
Skoczył, dał nurka, i z oczu im zginął,
I nie wstał więcéj. — Napróżno go śledzi
Ciekawe oko zdumionéj gawiedzi!
Patrzą na skałę, niéma na nią wchodu,
Stroma i slizka, jako bryła lodu;
Czekają chwilę, a fala szeleści,
Lecz żadnéj o nim nie poda im wieści,
I żadna bruzda nie marszczy jéj lica,
Odkąd z młodzieńcem plusnęła dziewica,
A nad nią fala kręciła się wirem,
I z białéj piany nad ciemnym szafirem
Grobowy pomnik wstał śród fal kobierca,
Trwały, jak w żalu swoim spadkobierca;
A próżna łódka gdzieś na fal obszarze,
To ślad jedyny po kochanków parze.
Gdyby nie ona, to przysiądzby można,
Że to sen tylko, albo mara próżna,
Długo daremne szukanie ich trudzi,
Aż się w umysłach zabobon obudzi,
I dłużéj w miejscu nie dozwala zostać.
Ten mu upiora przypisuje postać,
Tamten zaręcza, że rozwiał się dymem,
Jak błędny ognik, co świeci na grobie;
Trzeci przysięga, że stał się olbrzymem.
I coś strasznego miał w całéj osobie,
A wreszcie wszyscy wyraźnie widzieli,
Że twarz i czoło śmiertelnéj miał bieli;
A jednak, kiedy te miejsca rzucali,
Jeszcze raz wkoło spojrzeli po fali,
Czy nie dostrzegą śladu swéj zdobyczy?
Ale daremnie. — Znikł jak cień zwodniczy.

V.

I gdzież jest teraz ten pielgrzym głębiny,
Co w otchłań skoczył za śladem dziewczyny?
Czyli już płakać przestali na zawsze?
Lub wyżebrali gościnność u morza,
Na koralowe przyjęci tam łoża?
Czy może bogi tych głębi łaskawsze,
W orszak Trytonów oboje zabrali?
On trąbi w konchę, a ona po fali,
Trefione włosy rozwiewa i dzieli?
Lub téż oboje snem wiecznym zasnęli,
Odkąd do sinéj skoczyli topieli?

VI.

Skoczyła Neuha, Torkwil skoczył za nią,
Jéj krok tak śmiały, tak pewny w otchłani,
Jak gdyby ona sama była panią
Całego morza szafirowéj bani;
A kędy nurek w głąb po perły sięga,
Od stóp jéj jasna rozwiała się wstęga,
Jéj ślad Torkwila krokom przewodniczył;
W północnych morzach on nurzać się ćwiczył,
A teraz lekko i szybko i śmiało
Szedł, kędy światło od nóg jéj błyszczało.
Ona go wiedzie wciąż niżéj, wciąż głębiéj,
Aż nagle w górę na falach podskoczy,
Wyciąga ręce i z ciemnych warkoczy
Otrząsa pianę, co w puklach się kłębi,
A potém głośnym zaśmieje się śmiechem,
A śmiech jéj skała powtórzyła echem.
Znów są na ziemi, lecz dokoła ciemnie..!
Drzew, pola, nieba, szukać tu daremnie;
Neuha mu grotę wskazuje obszerną,
Fala jedyną jéj wchodu odźwierną,
A słońca promień do niéj nie doleci,
Chyba przez morza zielonego szyby,
Gdy fala w złote połamie się sieci,
I święcą morską uroczystość ryby.
I z ócz mu pianę swém wiosłem otarła,
I w dłonie klaszcze nad jego zdumieniem!

Wiedzie go daléj, gdzie ciemném sklepieniem
Grota się w chatę Trytona rozwarła;
Zrazu im wszystko okryło się cieniem,
Aż światłość dniowa szczeliną się wdarła,
Taka niepewna, i drżąca, i blada,
Jak gdy do świątyń przez kopułę wpada;
Tak w téj jaskini podmorskie siedliska,
Promień słoneczny ukradkiem się wciska.

VII.

Neuha z przepaski teraz wydobywa
Kawał smolnego z jedliny łuczywa,
Platanu liść mu służył za obsłonki,
I pod tym płaszczem sucho wyszedł z morza,
A Neuha z liścia okrusza korzonki,
Dobywa krzemień, Torkwil tylcem noża
Krzesze z nich ogień i ciemne sklepienie,
Nagle rozwidnią pochodni płomienie.
A przy tém świetle wewnętrze jaskini,
Nakształt gotyckiéj wygląda świątyni...
Gotyckim łukiem rozciąga się brama,
Jéj budowniczym jest natura sama:
Tego kościoła kopuła wyniosła,
Może śród ziemi trzęsienia wyrosła,
A te kolumny, podporę kopuły,
Chyba dymiące wulkany wykuły.
Póki świat gorzał i drżał na swéj osi,
Filar, co dumnie pośrodku się wznosi,
Jeszcze z olbrzymiéj wyrąbał się skały,
Kiedy we wodach świat kąpał się cały;
Gzymsy, babiniec i chóry i nawę,
Światło pochodni olśniło bladawe,
A ktoby trochę dodał wyobraźni,
Może obaczyć w głębi najwyraźniéj
Ołtarz, krucyfiks i mitrę biskupią;
W takie się kształty stalaktyty kupią,
Tak się natura cudotwórcza bawi,
I w głębiach morza kościół sobie stawi.

VIII.

A Torkwil ręką wiedziony kochanki,
Co przed nim cienie pochodnią rozgania,

Oglądał wszystkie framugi i ganki,
I każdy kącik nowego mieszkania;
Lecz nie dość na tém — troskliwość dziewczyny
I o osłodzie pomyślała losu:
Tu na posłanie leżą maty z trzciny,
Do jadła świeże orzechy kokosu,
Owoc chlebowy i jamu korzonki;
A od wilgoci, żeby chronić członki
Olej sandału, tudzież gnatu ziele:
Tu liść platanu obrusem się ściele,
Tu żółw, co mieści przysmaki w swéj skrzyni,
Własną skorupą służy za talerze,
Tu słodka woda w wydrążonéj dyni,
Tu i z ogrodu banany są świeże;
Przyczém wiązanka łuczywa w zapasie.
A ona sama, jak noc w swojéj krasie,
Jemu mieszkanie w tym świecie podziemnym,
Czyni wesołém, słodkiém i przyjemném.
Odkąd przybyli prześladowcy biali,
I że ucieczka nawet nie ocali
Przed zemstą ziomków; wtedy dach ochrończy
Przygotowała dla swego kochanka,
I odtąd tutaj płynęła co ranka,
Tutaj każdego wracała wieczoru,
Znosząc owoce ze sadu i boru,
A teraz przed nim swe skarby rozkrywa,
Wysep miłości dziewczyna szczęśliwa!

IX.

A gdy wdzięcznością Torkwil się rozczula,
Ona go ściska — do serca przytula,
I prawi dawną powieść o miłości!
Bo miłość wiekiem wyrówna wieczności...
Lecz choć tak dawna, dotąd nie zużyta,
Bo w każdém sercu nanowo rozkwita.
A Neuha prawi, jak raz rycerz młody,
A będzie temu już tysiąc miesięcy,
Na łówkę żółwi szedł nurka do wody,
I goniąc swojéj zdobyczy zwierzęcéj,
Odkrył jaskinię, co im dziś schronieniem;
Jak potém z drugiém wojował plemieniem,

I córkę wroga, swoję ukochaną,
Przez jego plemię w niewolę pojmaną,
Skrył tu bezpiecznie w podmorskiéj zaciszy;
Jak, kiedy wojny przeminęła burza,
On do téj skały swoich towarzyszy
Przywiózł na czółnach, wtém sam się zanurza,
Zniknął we fali i więcéj nie wstaje,
A towarzyszom wszystkim już się zdaje,
Że on oszalał i że już utonął,
Lub, że go może morski wilk pochłonął:
Około skały szukali go długo,
Wreszcie spoczęli, znużeni żeglugą;
W głębokim smutku głowy pozwieszali,
Gdy raptem wstaje bogini wśród fali,
(Tak się zdawało zdumionemu oku)
Roztrąca piany, a tuż przy jéj boku,
Ich rycerz młody dumnie się weseli,
Swą ulubioną, dziewicą topieli.
Jak potém wszyscy w weselnym szeregu,
Trąbili w konchy, wracając do brzegu,
Jak młoda para w dalszym życia biegu
Była szczęśliwą — i czemuż to szczęście,
I im-by przynieść nie miało zamęźcie?
Nie moją rzeczą opisać pieszczoty,
Któremi Neuha w zaciszu téj groty
Skończyła powieść. — Ta miłość serdeczna,
Żywa, a jednak, jak w grobie bezpieczna,
Gdzie jéj pośmiertne lata nie zatarły...
Od lat dwudziestu Abelard umarły,
Gdy Heloizy trupa przy nim kładą,
Wyciągnął jeszcze rękę martwą, bladą,
Tuląc do serca kochanki popioły.
Na zewnątrz groty darmo gwar wesoły
Skalistym brzegom fala wciąż powtarza;
Nikt jéj nie słucha i nikt nie uważa...
Muzyki serca w grocie dźwięczą pienia:
Stłumione szepty i ciche westchnienia.

X.

Lecz ten, co stał się ich wygnania sprawcą,
Chrystjan i jego losu towarzysze,
Och! gdzie są teraz? — Gonią przez fal cisze,
Lecz czyliż morze będzie ich wybawcą?

Czyż im da niebo, czego ludzie bronią:
Miejsce przytułku? Och! daremnie gonią!
Fala, co teraz pod ich wiosłem gnie się.
Kędy ich niosła, i wrogów poniesie.
Wróg, kiedy pierwszy połów go zawodzi,
Skierował pogoń ku Chrystjana łodzi,
Gniew go rozjątrzył i szybkość mu nadał,
Jak skrzydłom sępa, gdy zdobycz postradał.
Już ich dościga — ich nadzieja cała:
Przystań ukryta, albo stroma skała...
Czas już wyboru czynić nie dozwala,
A więc płynęli, gdzie ich niosła fala,
Ku stroméj skale, nim wróg zdoła natrzéć,
Z jéj szczytu jeszcze raz na świat popatrzéć,
Potém się poddać, lub broniąc się, zginąć.
Lecz wprzódy dzikim kazali odpłynąć,
Choćby ci za nich chcieli życie łożyć,
Lecz Chrystjan nie chce darmo ofiar mnożyć;
Cóż wreszcie łuki pomogą i włócznie,
Wśród takiéj walki, jak się tu rozpocznie?

XI.

Stali na skały urwisku wysokiem,
Co jeszcze nie zna śladu stóp człowieka,
Z nabitą bronią i z posępném okiem,
Każdy spotkania ostatniego czeka.
Tu żadnéj niéma nadziei zwycięstwa,
Ni żądza sławy dodaje im męstwa,
Na widok kajdan nie pociesza chwała,
Nie doda hartu w przedskonania chwili.
A ci trzéj stali, jak tych trzystu stało,
Co Termopile świętą krwią zbroczyli.
Lecz jakże inna była tamtych sprawa!
Sprawa jest wszystkiém! Ona zgon waleczny
Przekaże cześci lub sromocie wiecznéj!
Tych nie nagrodzi tysiącletnia sława,
Ni ocalona od wroga ojczyzna
Z uśmiechem szczęścia wielkiemi ich wyzna!
Ani ich poda wieszcz do potomności,
Ni im bohater zgonu pozazdrości,
Ni łzą narodu oczy zajaśnieją;
Ich grób swą rosą opromieniać co dnia,

Jakkolwiek mężnie swoją krew przeleją...
Ich życie hańbą, ich nagrobkiem: zbrodnia!
Czują to, wiedzą, jednak się nie chwieją;
Najbardziéj Chrystjan czuł tę śmierć bezchlubną,
Wódz, co ich wszystkich pchnął w tę przepaść zgubną,
On może wyższe niegdyś cele marzył,
Marzył o innéj dla siebie przyszłości!
Lecz na grę jednę całe życie ważył,
Ta gra trwa dotąd, teraz rzuca kości,
Wszystko niechybną grozi mu przegraną,
I jeszcze taką! — Jednak niezachwianą
Zachował duszę śród nieszczęścia razów,
Jak gdyby sam już stał się cząstką głazów,
O które wsparty, patrzał w lufek końce,
Ciemny jak chmura, co zakrywa słońce.

XII.

Zbliża się statek, a jego załoga
Pełni powinność i nie wie, co trwoga;
Niebezpieczeństwo tyle sobie ceni,
Co zwiędłe liście waży wiatr jesieni;
Jednak obcego woleliby wroga,
Niźli z tym hardym walczyć buntownikiem,
Co przecie także niegdyś był Anglikiem:
„Poddaj się!“ — krzyczą — odpowiedzi niéma...
Mignęli bronią przed jego oczyma:
„Poddaj się!“ głośniéj niż wprzódy wołają,
Lecz tylko skały im odpowiadają...
I do poddania jeszcze raz wezwali,
A głos ich echo pożegnało w dali,
Potém błysł krzemień, ryknęły wystrzały,
I kłęby dymu podniosły się wałem.
Kule się z hukiem odbiły o skały,
Padły daremnie, spłaszczone wystrzałem,
A potém przyszła odpowiedź z kolei
Tych, co już żadnéj nie mieli nadziei;
Po pierwszym strzale, skoro się zbliżyli,
Chrystjan zawołał: „Ognia!“ i w téj chwili,
Nim jeszcze echem skonało to słowo,
Dwóch padło, lecz już na skałę jałową
Drą się żołnierze, ich wrogów szaleństwo
Podwaja wściekłość, gniew podwaja męstwo.

Ale na skałę przystęp trudny, stromy,
Co krok zdobywać muszą twierdzę nową,
A między głazów sterczącemi złomy,
Gdzie tylko orzeł zakłada siedlisko,
Chrystjan dla swoich obrał stanowisko;
A wróg, którego stąd strzałami wita,
Spada ze skały, jak muszla rozbita;
Lecz tych, co jeszcze pną się na urwisko,
Dosyć na zgubę owéj garstki dzielnéj,
Choć do schwytania nie dosyć są blizko,
Blizko aż nadto na wystrzał śmiertelny;
A mężna trójca jeszcze broń podnosi,
Chociaż już życie wisiało na włosi,
Jak morska ryba, kiedy połknie wędkę;
Jedne po drugich padły strzały prędkie,
Ale jęk żaden przed wrogiem nie zdradził,
Że już śmiertelnym ciosem dwóch był zgładził.
Chrystjan ostatni ginął — krwią był zlany,
Wróg jeszcze raz go wzywa do poddania...
Żyć już za późno — nazbyt wielkie rany!
Lecz nie za późno jeszcze do skonania!
Choćby dłoń wroga miała zamknąć oczy.
Z nogą złamaną jeszcze wlókł się kawał,
Jak pozbawiony swojéj dziatwy sokół,
Zczerniałe głazy świeżą krwią swą broczy;
Głos go obudził, lub budzić się zdawał,
Raz jeszcze żywszém okiem spojrzał wokół,
Skinął na wroga, który stał najbliżéj,
Nie miał już kuli, strzelbę podniósł wyżéj,
Oderwał guzik od sukni i nabił,
Wymierzył, strzelił i śmiał się, gdy zabił.
Jak wąż się czołgał na szczyt stromy, twardy,
Straszny jak głębia, nad głębią zawisnął,
W tył się oglądnął, obie pięści ścisnął,
I rzucił ziemi pożegnanie wzgardy,
I skoczył w przepaść i tak się rozprysnął
Jak szkło, w kawałki, o twarde granity,
Że już w téj bryle niekształtnéj, rozbitéj,
Ludzkiéj postaci nie dopatrzéć znaków,
Ani nakarmi sępów i robaków,
Czaszki czerepem i skrwawionym włosem,
Co między gęstym czerwieni się wrzosem.

Lecz dotąd widne krwawych dzieł pamiątki,
Po skale broni rozrzuczone szczątki;
On do ostatka mężnie niemi władał,
I tylko razem z życiem je postradał,
A teraz błyszczą zdaleka na skale,
Nim rdzą szumiące obrzucą ich fale.
A rdza do reszty złamie i pokruszy —
A reszta wszystko niczém — oprócz duszy!
Lecz, gdzie jest dusza? Kto jéj los oznaczy?
Do nas należy tylko grzebać zwłoki,
Nie sądzić zmarłych. Ci, których wyroki
Spychają drugich w otchłanie rozpaczy,
Ci pójdą sami pod piekielne rózgi;
Chyba, że Bóg ich złym sercom przebaczy,
Ze względu na ich jeszcze gorsze mózgi.

XIII.

Czyn dokonany. — Z rzeszy buntowników
Już oprócz samych tylko niewolników
Nie pozostało zresztą ani śladu;
A do okrętu przykuci pokładu,
Gdzie niegdyś stali w swych znaków zaszczycie,
Dziś niedobitków nędzne wloką życie.
Tylko ostatnią krwią zbroczona skała,
Żadnych téj nawie trofeów nie dała,
Leżą, gdzie padli; nad niemi się tłumią
Zgłodniałe sępy i skrzydłami szumią,
I pieśń pogrzebu chrypliwie im kraczą.
A tam u stóp ich nieczule, niedbale,
Wiecznym się ruchem chłodne toczą fale;
Po nich delfiny rozigrane skaczą;
Skrzydlata ryba, gdy słońce zaświeci,
Znęcona blaskiem wesoło podleci,
Aż gdy jéj skrzydła oschną i opadną,
Po świeżą wilgoć znów powraca na dno.

XIV.

Zabłysnął ranek. — Neuha z morskiéj groty
Lekko wypływa witać dzionek złoty,
I patrzéć, czyli ich mokremu łożu
Nic nie zagraża? Wtém ujrzy na morzu

Żagiel, co łuk swój szeroko rozdyma...
Tchu jéj zabrakło, mgławo przed oczyma;
Sercem jéj miota straszliwa obawa,
Kędy skieruje bieg swój wrogów nawa?
Och! marna trwoga! Już żagiel daleki,
Coraz się zmniejsza i pierzcha z jéj oczu;
A ona z piany ociera powieki,
Patrząc jak w tęczę na nieba przezroczu;
Na widnokręgu maszty szarym szczytem
W niedostrzeżoną prawie nikną bladość!
Nikły i znikły — pod niebios błękitem
Wszędzie już tylko ocean i radość!
A Neuha w głębie znowu się zanurzy,
Budzi kochanka i rączkami klaśnie,
I opowiada, co widziała właśnie,
I jakie szczęście stąd na przyszłość wróży;
I znów wypływa nad morza otchłanią,
Wolny już teraz Torkwil płynął za nią;
Płyną do skały, gdzie w szczeliny ciemnie,
Neuha swe czółno ukryła tajemnie.
Wczoraj, gdy jeszcze ścigali ich wrogi,
Łódka bez wiosła o skał tłukła progi,
Lecz skoro okręt porzucił ich skałę,
Neuha wypływa i swe czółno małe
Kryje w szczelinę, gdzie go dziś znachodzi.
Siedli weń razem, już pełni radości,
I nigdy tyle szczęścia i miłości
Nie niosła fala, jak w téj kruchéj łodzi!

XV.

Znowu swe własne wybrzeża ujrzeli,
Lecz wróg już blasków téj ziemi nie kazi,
Ani ich oczu dumny okręt razi,
Jak pływające więzienie topieli.
Tysiąc wybiegło łodzi na odnogę,
Brzęcząc muszlami, zwiastują ich drogę,
Wyszli naprzeciw nich wodzowie z ludem,
Witać Torkwila zbawionego cudem!
Potém niewiasty i krasne dziewice
Czule ściskają Neuhę, jak siostrzycę...
Wszyscy pytają, gdzie ich wróg zagonił?
I jak uciekli, lub kto ich ochronił?

A Neuha całą opowiada powieść,
A każdy klaszcze, podziwia i chwali!
I odtąd wszyscy, aby czci swéj dowieść,
Jaskinią Neuhy tę grotę nazwali.
A na pagórkach sto ogniów się pali!
Jarzące światła owych nocnych godów,
Na cześć gościowi, co po długim znoju
Zyskał swobodę, wrócił do spokoju;
A po téj nocy weselnych obchodów
Takich szczęśliwych dni pasmo się plecie,
Jakie w młodzieńczym tylko znaléść świecie.







Przypiski do Wyspy.

1) Dla uniknienia fałszywego wymawiania, zmieniłem w nazwiskach ortografię angielską na polską. Nazwisko wzmiankowanego kapitana okrętu i dowódcy ekspedycyi, pisze się Bligh. Przyp. tłómacza.
2) Celem wyprawy kapitana Blaja było przywiezienie drzewa chlebowego do Europy.
3) Te pierwsze trzy oddziały téj pieśni są wyjątkiem ze śpiewów mieszkańców wysp Tonga, których tłumaczenie znajduje się w Sprawozdaniu żeglarza o wyspach Tonga. Wyspa Toobana nie należy wprawdzie do téj grupy, ale jest jedną z tych, gdzie się schronił Chrystyan z swojemi towarzyszami. Zmieniłem nieco oryginał tych pieśni i uczyniłem niektóre dodatki, ale zawsze zatrzymałem główne jego zarysy.
4) Mowa tu o konsulu Neronie, który wykonał ów marsz niezrównany, którym omylił Hannibala i pobił Azdrubala; roczniki wojny nic nie mają podobnego do wykazania. Pierwszą wiadomością, którą Hannibal o tém otrzymał, był widok głowy Azdrubala, którą mu do jego namiotu wrzucono. Z westchnieniem zawołał: „Teraz Rzym będzie panem świata!“ I rzeczywiście temu zwycięstwu Nerona zawdzięcza Rzym swoję całą władzę nad światem. Ale hańba cesarza Nerona zaćmiła sławę konsula.
Któż, słysząc imię Nerona, wspomni o tym ostatnim? — Tak dzieje się w świecie.
5) Gdy liczyłem lat osiem, przywieziono mię za radą lekarzy z Aberdeen, gdzie przebyłem szkarlatynę, w góry. I późniéj jeszcze kilka lat tam przepędziłem i moje przywiązanie do gór od tego się czasu datuje. Nigdy nie zapomnę wrażenia, jakie na mnie sprawił, po kilkoletnim pobycie w Anglii, rodzaj gór, zwanych: Pagórki Malwerskie, były to bowiem jedyne wzgórza, które oddawna pierwszy raz ujrzałem. Wróciwszy do Cheltenham (Czeltenhem), oczekiwałem tam zachodu słońca z niewypowiedzianą rozkoszą. Było to rzeczywiście bardzo po dziecinnemu, ale liczyłem wtedy dopiéro lat trzynaście i przyjeżdżałem tam tylko w dni świąteczne.
6) Powieść o miłości słowika i róży zapewne czytelnikom na Wschodzie i Zachodzie dosyć już znana.
7) Niech czytelnik zdejmie morską muszlę z swego kominka i przyłoży ją do ucha, a zrozumie, o czém tu mowa. W poemacie Landora: Gebir znajdzie to samo lepiéj w dwóch wierszach wyrażone.
8) Hobbes, ojciec filozofii Lockego i innych, palił ogromnie — niezliczoną ilość fajek dziennie.
9) Rubaszne, ale wesołe obchody, zwyczajne żeglarzom przy przepływaniu równika, tak są powszechnie znane, że bliższéj wzmianki nie potrzebują.
10) Agezylausz, król Sparty, widząc maszynę do rzucania kamieni i strzał, zawołał: „Oto jest grób męstwa!“ To samo opowiadają o niektórych rycerzach z powodu wynalezienia prochu; ale oryginał téj anegdoty znajduje się u Plutarcha.
11) Byron pisał tę powieść na początku wojny greckiéj. (Przyp. tłóm.)
12) W oryginale: „But morely added to the oath his eyes,“ Anglicy klną bowiem zwykle: „God damn his eyes!“ Wynikającéj stąd dwuznaczności niepodobna mi było inaczéj przetłómaczyć. (Przyp. tłóm.)
13) Grota ta nie jest zmyśleniem. W dziewiątym rozdziale Sprawozdań żeglarza o wyspach Tonga, znajduje się jéj opis. Pozwoliłem sobie przenieść ją na wyspę Toobanai, skąd miano ostatnią wiadomość o Chrystyanie i jego towarzyszach.
14) Opisanie to zdawałoby się porównane z wyżwzmiankowaną książką, zanadto szczegółowe. Lecz mało jest podróżnych, którzyby czegoś podobnego nawet na stałym lądzie nie widzieli.
Nie wzmiankując nawet Ellory, przypominam tylko ostatni dziennik Mungo-Parka (jeśli się nie mylę, bo już od ośmiu lat nie czytałem téj książki), wspomina on tam o skale, która zupełnie tak wyglądała, jak gotycki kościół, tak, iż tylko jak najdokładniejsze rozpatrzenie się mogło przekonać, iż natura sama była jéj twórcą.
15) W historyi Heloizy jest wzmianka, że gdy jéj zwłoki do grobu Abelarda wniesiono, ten już przed dwudziestu laty zmarły, otworzył ramiona i trupa jéj do siebie przycisnął.
16) W dziele Thibaulta o Fryderyku drugim, królu pruskim, znajduje się ciekawa wzmianka o pewnym Francuzie, który równie jak jego kochanka, zdawał się pochodzić ze znakomitego rodu. W Szweidnitz dał się zwerbować, potém uciekł z wojska, po rozpaczliwym oporze został pojmany, ale wprzódy chociaż sam już ranny, zastrzelił oficera, który go chwyta guzikiem oddartym od swego munduru. Gdy stanął przed sądem wojennym, wzbudziły niektóre okoliczności wielkie współczucie w sędziach, starali się wykryć jego prawdziwe stosunki, ale on nie chciał ich wyjawić, tylko przed królem i prosił o pozwolenie pisania do niego. Tego mu odmówiono, a Fryderyk drugi, bądź z niezaspokojonéj ciekawości, bądź z innych przyczyn, bardzo potém się gniewał za to odmówienie jego żądaniu. Obacz dzieła Thibaulta, tom II. Przytaczam to z pamięci.








  1. Nautilus — Żeglarczyk.
  2. Ostatnie 8 wierszy téj strofy, których brak w przekładzie A. Pajgerta podajemy w tłómaczeniu Antoniego Zawadzkiego. (Warszawa, 1846).
  3. Narwal, pies morski.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Gordon Byron i tłumacza: Adam Pajgert.