Metamorfozy (Kraszewski, 1874)/Część pierwsza/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Metamorfozy
Podtytuł Obrazki
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Konrad Popiel, wielkiego imienia dziedzic i chłopak bogaty, niedaleki sąsiad Wilna, bo majętność ich o kilka mil od niego położoną była, z rzędu czwartym się liczył członkiem tego studenckiego klubu, niemniej od poprzedzających zastanawiającym. Spojrzawszy nań widać tylko było pospolitego i przystojnego elegancika, którego mundurzyk z cieńkiego sukna skrojony był według ostatniej uniwersyteckiej mody, płaszcz podbity karmazynową kitajką, fontaż chustki zawiązany szeroko, a czapka na bakier zawsze włożona z niechcenia. Na twarzy miłej i arystokratycznego kroju, nic — jak na pustej tablicy, uśmiech mało znaczący, rozbudzona mocno ciekawość, trochę niepokoju o to jak się będzie wydawać...
Ale zbadawszy strój i powierzchowność, łatwo odgadnął fizjognomista, że Konrad przedewszystkiem myślał i starał się o to aby się pokazać, zastanowić, zwrócić oczy, ściągnąć uwagę... Wszystkie jego czynności ku temu zmierzały i może dla tego, że się już wprawił do grania komedji na świecie, miał czasem minę lichego prowincjonalnego aktora. Często można było wyśledzić u niego brudną rękawiczkę, ale schowaną pod płaszcz, rozdarty surdut misternie utajony — to wszakże co przeznaczonom było wyjść na wierzch, musiało się świecić i bić w oczy. Łatwiej by się był obszedł bez kawałka chleba niż bez modnej kamizelki.
Majętny, chciał uchodzić za pana i magnata, dobrze urodzony dodawał sobie kasztelanów do genealogji, wiodąc ją z królewskiego rodu od Gopła i Kruszwicy; — ładny, miał się za Antinousa, dość dowcipny, zapożyczał się w koncepta cudze, aby ich mieć więcej — słowem, życie jego stało na tem, aby otumanić ludzi i okazać im jak on wielki. W gruncie było to dobre, dosyć pospolite chłopię, poczciwe ale pełne niepohamowanej próżności, które ta namiętność co chwila popychała w niebezpieczne położenia, skazywała na zgryzoty i ledwie uratowanego cudem, miotała znowu na niebezpieczne wyprawy.
Wyglądał na pierwszy rzut oka na ładnego chłopca... ale tysiącem figlów nabytą była ta fizjognomja, która baczniejszego nie wytrzymywała rozbioru. Zdaleka była to udatna maseczka, zblizka typ stary i pospolity, choć co zowią dystyngowany; nie podejrzywano go żeby się bielił, mocno jednak wątpiono czy kolory miał naturalne i czy ich nieco nie ożywiał barwą przybraną, gdy niewczas czynił go bledszym, a interesująca bladość nie była mu potrzebną.
Nos jego miał ten kształt pośredni i niepewny, o którym nic powiedzieć nie można, prócz że gdyby nie to i nie owo, mógłby być pięknym rzymskim, greckim a choćby i polskim nosem. Jeżeli nie był piękny, nie był przynajmniej poczwarny.
Oko jedno zyzem trochę patrzało, ale ostrożny Konrad drugie tak nastrajał, żeby się z niem posprzeczać nie mogło, a to mu dawało minę człowieka poglądającego z melancholicznem zamyśleniem w głębiny przeszłości czy przyszłości.
Dla podwyższenia sobie czoła, które do zbytku było nizkie, zdaje się, że je podgalał przy skroniach, miał przy tem trochę wypracowanego już częstem użyciem brzytwy, wąsika. Staranie jego o sobie przechodziło granice pozwolone mężczyźnie, muskał się, umywał, pomadował, fryzował i każdego dnia więcej podobno przesiedział nad toaletą i paznogciami niż nad książką.
W jego pokoju na widoku stał ów przyrząd innym nie znany, szczotek, flakonów, kosmetyków, pilniczków, nożyczek, proszków i płynów na wzorzystej rozłożony serwecie, z którego się naśmiewano, choć to nic nie pomagało. Konrad spędzał przy nim przed owalnem lustrem parę godzin zrana, parę o południu, a czasem jeszcze z godzinę wieczorem, gdy na bal lub maskaradę się wybierał.
Jakiemi prywacjami okupywał przepyszne fulary, które w kieszeni nosił, coraz nowe chustki, kamizelki, łańcuszki do zegarka, bóciki i fantazyjne szlafroczki, nikt nie wiedział, ale się tego domyśleć było łatwo, bo nie można przypuścić, żeby rodzice dogadzali takim zachceniem.
Stał jednak osobno, miał służącego i choć żył ze wszystkiemi dobrze, sposób jego życia z akademickim nie zgadzał się wcale. Mieszkanie zakrawało na elegancika miejskiego, apartament, w którym student starannie się ukrywał, jakoby błogiego swego stanu nieco się wstydził. Książki nawet naukowe miały u niego minę francuzkich romansów, tak ślicznie były pooprawiane i poukładane w porządku w mahoniowej za szkłem szafie. Nieład, jaki w naszych mieszkaniach panował w porównaniu z tym wyszukanym porządkiem, był prawie rażący, ale znamionował pośpiech pracy, z której wypływał. Nie było tam czasu przybierać mieszkania i krasić, gdzie każda chwila była drogą i niepowrotną, nie myśleliśmy wiele o przyjemności dla oka, ale o korzyściach z nauk, które chciwie chwytał każdy.
Konrad w naszem gronie wyróżniał się bardzo, a choć instynkt wiódł go w inne towarzystwo, do którego się wkupywał, Bóg wie jak drogo płacąc za to, — nie opuszczał przecie kolegów i nie gardził niemi.
On to im przynosił wieści z salonów, anegdoty balowe i charakterystykę domów, do których inni uczęszczać nie mieli czasu.
Mówiłem już, że Konrad Popiel pochodził z rodziny znacznej, majętnej i mającej związki z arystokracją, do której należeć pragnęła, rodzice jego mieszkali na wsi o kilka mil od Wilna, a syn dosyć dobrze dom ich przedstawiał. Miał on kilka sióstr jeszcze i liczne rodzeństwo, więc choć majątek był znaczny, nie mógł się spodziewać bogactwa; mówił jednak o dobrach rodzicielskich tak, aby dać do zrozumienia, że kiedyś zaćmi wszystkich swem położeniem na świecie...
Wychowanie jego początkowe odpowiadało położeniu towarzyskiemu, bonę miał niemkę, potem guwernera francuza, z nim nawet jeździł do szkół, gdyż obawiano się nadewszystko aby języka w gębie nie zapomniał... Nie był on wcale pieszczony, ale starała się z niego matka zrobić ideał po swej myśli. O nic gruntowniejszego jej nie chodziło, tylko o przyzwoitość, o dobrą manierę, o zręczne przedstawienie się Konradka w świecie, o prezencją w salonie; o trzymanie się prosto, o... zgrabność. Musztrowano go cieleśnie, aby nabrał dobrego tonu i miał minę dziecka pańskiego, uczono praktycznie w salonach znalezienia się (bojąc się zapewne, aby jak drudzy co chwila się nie gubił — ) nastawano mocno na umiejętność języków, zresztą co do serca i głowy spuszczano się już na łaskę Bożą i krew dobrą, która szlachetne uczucia zaszczepić miała.
Matka była elegantka i lubiła świat, niegdyś dziwnie piękna, a mimo dwudziestoletniego syna jeszcze bardzo przystojna i usiłująca resztę wdzięków zatrzymać, w przekonaniu, że są uprzywilejowane istoty, które się nigdy zestarzeć nie powinny — nie zastanowiła się nigdy inaczej nad człowiekiem jak ze stanowiska salonowego. Kto nie był przyzwoity, dla niej nie egzystował, nie należał do jej sfery i świata, n’était point de son bord; — inne ludzkie przymioty ceniła dla oka, ale znalezienie się i pozór nade wszystko.
Wiedziała zapewne a raczej czuła instynktowo, że w świecie tamtym pozór jest rzeczą główną, że w nim istoty prawie nie ma, a jeśli się co lepszego znajdzie to jakimś cudem dane przez Boga, ale nie wypracowane na sobie. O zasady nie troszczyła się wielce, gdyby nawet nieco odmienne były od powszednich nie mając nic przeciwko temu, boć i ekscentryczność popłaca. Jeden dowcip chciałaby była wszczepić swojemu dziecięciu gdyby mogła, ale tego się nauczyć trudno, choć są ludzie co go udają... To jednak nie łatwe młodemu, potrzebuje otrzaskania się i wprawy.
Po bonie, która Konradka piastowała dosyć długo, dano mu nauczyciela francuza i trafiono nie zupełnie szczęśliwie w wyborze.
P. Balard był eks-furierystą, eks-sensymonistą, eks-cabetistą, eks-chatelistą, a przy wszystkich eksach pozostał marzycielem utrapionym i stronnikiem reform spółczesnych nie powolnych i koniecznych, które czas sprowadza i postęp wyrabiać musi, ale radykalnych i gwałtownych. Fizjognomja starej ludzkości istniejącej od początku świata wydawała mu się pospolitą i nudną, potrzebującą koniecznie zupełnego przeistoczenia. Chciał ją przerobić z gruntu i odbudować inaczej, utrzymując, że człowiek się popsuł a raczej nie najlepiej został stworzony, więc się do niego tak wziąć potrzeba, żeby śladu nie zostało czem był przez pięć tysięcy lat. Nieprzyjaciel przesądów, nieprzyjaciel konwencjonalnych prawd, pewien był, że się ktoś musi trafić co wedle nowego systemu zreformuje porządnie szczątki ludzkości i w nowe ją weźmie kluby. Wprawdzie te próby, w których p. Balard uczestniczył, całkiem się nie powiodły, bo w nich zawsze człowiek stary na wierzch wyłaził, ale to dla niego nic nie stanowiło — utrzymywał że znać jeszcze nie trafiono na właściwą drogę.
Zmuszony uchodzić z Francji, gdy Felicjan Dawid, późniejszy autor symfonij Pustynia, uciekał do Algieru a inni do Ameryki, bo mieszczaństwo i episierstwo górę brało — nie mając chleba, przywędrował do nas poświęcając się nauczaniu tego czego podobno sam dobrze nie umiał. Pokazało się bowiem, że w języku rodowitym liczne czynił błędy, nazwyczaiwszy się używać go jak Bóg dał, a wcale nad nim nie pracując. W gruncie rzeczy gramatyka zdawała mu się przesądem jak inne i staroświeckiem uprzedzeniem, niekiedy nawet dowodził, że każdy człowiek ma swoją gramatykę wrodzoną i natchnioną...
Zresztą choć trochę głupi, był to sobie niezły człowiek, spokojny byle mógł się o reformach wygadać do syta, lubiący deklamować, a przy spartańskich zasadach nawykły do wygód i smakujący w komforcie i zbytku.
Że powierzchowność jego była miłą, twarz ładną, a manjerą jeśli nie salonową to oryginalną i wybitnie cudzoziemską, potrafił podobać się matce Konrada, która dlań poprzysięgła najwyższe uwielbienie. Deklamował tak, że gdy go nie zrozumiała nawet, co się najczęściej zdarzało, zasłuchiwała się w wdzięcznej muzyce jego głosu. Miał i ten wielki przymiot, że choć demokrata panią nazywał Comtesse, a cały dom uhrabił. Ta inicjatywa jakoś tak była szczęśliwą, że się hrabstwo przywiezione w rękawie z nad Sekwany przyjęło.
Mały Konradek pierwsze swe zasady przejął z ust p. Balard’a, który nie mając często słuchaczów, gdy mu język świerzbial wpadał w zapał przed malcem i długiemi ogłaszał go monologami. Zasypiał przy nich czasem Konradek, ale coś zawsze pochwycił z tego słów potoku. Balard zaś tak mało zważał na to czy go kto słucha lub nie, że niekiedy, w gorętszych chwilach natchnienia, mówił do czterech ścian i stołków, gestykulując dziwacznie. Sam sobie odpowiadał, robił zarzuty, zbijał je zwycięzko i uspokojony nie zamilkł, póki systemu swojego do dna nie wypił.
System ten reformatorski nie był tak dalece nowym, składał się on z różnych okruchów połapanych po świecie, gdyż Balard jak wszyscy pseudo-filozofowie francuzcy w zasadzie był eklektykiem, i pewien że prawda nie rodzi się od razu jedną i całą, ale się skleja z kawałków. Przechodził on z wielką łatwością od jednej opinji do drugiej, a każda nowa reforma znajdowała w nim żarliwego adepta.
W gruncie nie tyle mu może chodziło o odbudowanie świata nowego, ile o przewrócenie starego.
Konradek więc ucząc się niemal abecadła, dowiedział zarazem, że świat potrzebuje radykalnej kuracji na zastarzałą chorobę chroniczną; — najdziksze utopje, jak obrazki latarni czarnoksięzkiej przesunęły się przed świeżą jeszcze wyobraźnią i odpiętnowały na wrażliwego mózgu tkance. Nie dobrze umiał pacierz i to po francnzku do francuzkiego Pana Boga, ale w szkołach już począł na wzór mistrza myśleć o zreformowaniu społeczności. Nigdy mu wszakże nie przyszło do głowy, że chcąc coś poczynać najnaturalniej od siebie — a życie jego codzienne było gwałtowną protestacją przeciw słowom i ideom.
Fenomen ten spowszedniał dla nas, lecz niemniej zasługuje na uwagę — jak w jednym człowieku teorja może być biała, a czynności czarne, słowo niebieskie a sprawy karmazynowe? Gdzieś tam widać jakaś ściana dzieli w środku komórkę czczych idei i marzeń od skarbonki, z której wychodzą uczynki, i tak jedna połowa patrzy w lewo druga w prawo — e sempre bene.
Całkiem logicznych w życiu i jednolito zbudowanych ludzi trudno napotkać, są co gorzej mówią i myślą, a lepiej daleko działają, choć to rzecz jest rzadka, ale najpospolitsi tacy, którzy na języku uchodziliby za świętych, gdyby rąk nie mieli zabrukanych po łokcie.
Czem się to dzieje, nie wiem, ale dziś może w społeczeństwie naszem to rozdwojenie czuć się daje mocniej niż kiedy. Wszyscyśmy podobni do tego aptekarza, co leczy jakiemś panaceum całe miasto, ale gdy sam zachoruje, udaje się po cichu do doktora: — teorje nasze sprzedajemy drugim, a dla siebie kupujemy wygodniejsze.
Francuz także był nieco w tym rodzaju, mówił ciągle o zwrocie do pierwotnej obyczajów prostoty, potępiał zbytek, pluł na arystokracją, ale chłopca beształ, że mu śmiał coś odpowiedzieć, a wygody życia cenił wyżej dostojeństwa człowieka.
Co było w mistrzu, powtarzało się w uczniu. Konradek wyrósł na eleganta, na panicza, z daleka obchodził grube mundury i namulanych unikał dłoni, ale mówić umiał ślicznie o braterstwie ludzi, o równości ich, o szkodliwości wyróżniania się, o potrzebie niwelacji. Francuz napoił go tak dobrze swojemi doktrynami, tyle mu ich rozmaitych dał do wyboru, że Konrad musiał zostać utopistą — to mu nadało barwę ciekawą i oryginalną. Matka wcale nie była przeciwko temu, czuła bowiem instynktowo, że ta paplanina do niczego nie prowadzi, że Konrad mówiąc przeciw zbytkom nie przestanie być elegantem, ani obstając przy narodowościach, nie porzuci francuzczyzny. Najwymowniej nawet dowodził o piękności polskiego, w języku francuzkim.
Zasady wszczepione przez Balarda sprawiły, że w przekonaniu Konradka co tylko istniało było złe i do przerobienia. Zaczynał od tego, że ruszał ramionami i śmiał się, a że krytyka zawsze łatwa, gdy przypiął parę łatek, choć nie miał czem później tego co zburzył zastąpić, wykręcał się ogólnikami.
Pomimo swej toalety i elegancji, swych płaszczów i kamizelek, Konrad był surowym także stronnikiem powrotu do obyczajów pierwotnych, do spartańskiej polewki, do odzieży prostej, do komunistycznego pozamykania ludzi w komórkach na wyważonym chlebie i soli i pewnej ilości wody. Ale te jego reformy i teorje były także płaszczami podbitemi pąsowo i kamizelkami w kwiaty, na ulicy zwracał oczy podszewką, w salonie utopijami.
W szkołach już wielkie czynił wrażenie, miał przy sobie Balard’a, dom trzymali na stopie bardzo wygodnej i dostatniej, chodzili do niego chętnie znudzeni klepaniem jednych lekcji profesorowie i Konradek brał nagrody za to, że śmiało im w oczy patrzał, a zbić się z tropu nie dawał nigdy.
Śmiałość jego, choć w innym rodzaju jak Longina, była zaprawdę uderzającą, a upor miał w sobie coś kobiecego. Przyparty do ściany i przekonany o fałszu, w tejże chwili dowodził w żywe oczy, że on twoją opiniją utrzymywał, i od początku ci mówił to, coś ty miał za swoje. Nigdy się nie dał zwyciężyć, bo zawsze wymknąć się potrafił — a gdy już do tego przychodziło, że dalej na stanowisku wytrwać nie mógł, wywijał koziołka i spychał cię w jamę, a sam zostawał na brzegu. W ostatku mocno krzyczał i tak długo, że go przeczekać nie było podobna, dyskusja więc zawsze kończyła się na tem, że przegadał — a jeśli mu twoja prawda przypadła do smaku, to ją sobie włożył jak cudzą czapkę przywłaszczając bez ceremonji.
Czego nie chciał nie słyszał, co mu nie było potrzeba nie rozumiał, — głuchł i ślepł kiedy to uznał koniecznem, konceptem się zasztukował, żartem cię odepchnął, a że najmniejszej nie miał logiki, nigdyś go zwyciężyć nie mógł, bo ci skakał z trzeciego piętra na ziemię i z ziemi na poddasze, nimeś go mógł pochwycić za poły.
Zresztą byleby mógł deklamować, na wzór Balard’a, nie szło mu znowu tak bardzo jak skończy i przeciw czemu stawać będzie; — brał co z brzegu napadł, a choć nie daleko zaszedł z ciężarem, tyle młynków nawykręcał, że znużył w końcu najcierpliwszego i pozornie utrzymał się przy swojem.
W domu jak w szkołach miano go za mały genjusz w pieluchach, Balard wiele z niego rokował dla barbarzyńskiego kraju, któremu ta gwiazda świecić miała, matka obowiązkiem swym tylko sądziła wstrzymywać i hamować rozwój zbyt szybki umysłu tak znakomitego, zwracając dziecię ku światu, aby zbyt nagle nie wyolbrzymiało. Uwielbienie domowe, panowanie w szkole, pochwały nauczyciela, dały Konradkowi zarozumiałość potężną, chociaż źle mówię — poczciwy Konrad w gruncie przekonany był mocno, że jest oślątkiem i nie wiele umie, ale udawał zarozumiałego jak wiele jemu podobnych, żeby się rozumniejszym wydawać.
Świetne te powodzenia póty trwały, póki ze szkół nie przyszedł czas przeniesienia się do uniwersytetu..... Balard, który kawęczał na podagrę, pozostał na wsi na łaskawym chlebie, a raczej na bułce łaskawej, gdyż chleba naszego nie jadł, — a Konradek emancypowany przybył do Wilna.
Matka jego i Balard utrzymywali, że bardzo potrafi sobie dać rady na świecie, ojciec trochę się obawiał niedoświadczenia, ale on tam nie wiele znaczył, służył tylko do przyjmowania gości i łajania sług, gdy był ku temu przez samą panią komenderowany. Konradek więc przyjechał do Wilna z kamerdynerem, z kredensem, z toaletą, z dosyć dobrym zapasem pieniężnym i znaną nam już zarozumiałością. Chciał on tu z nią iść dalej nieprzerwanym ciągiem tryumfów, i pierwsze robiąc znajomości, tak się postawił jakby o należne sobie panowanie upominał, ale wszędzie to łatwiej mu pójść mogło niż między młodzieżą, która ma instynkt świeży i niemylny, a poznaje człowieka nie wiem jak, rzekłbym węchem, bo pewnie nie z doświadczenia, ale nadzwyczaj trafnie.
Konrad był z kilkuset młodzieży ówczesnej, jedynym takim elegantem i paniczem; mieliśmy wprawdzie drugiego w tym rodzaju, ale tamten wcale się z ogółem nie mięszając, na lekcje tylko przychodził, a w ulicy towarzyszów nawet nie poznawał.
Konrad może, gdyby także w niszy ołtarzowej za firankami pozostał, uchodziłby może za zjawisko ciekawe i istotę wyższą, ale jak skoro zstąpił z piedestału między prostych śmiertelników, gdyśmy mu pod płaszcz i pod czuprynę zajrzeli, okazało się tam więcej wiatru i nadęcia niż istoty.
Myślał zaćmić towarzyszów i zrazu przysłuchiwano mu się uważnie, ale młodość nie ma litości; jak skoro jeden, drugi złapał go na bąku, a z szelestu słów nic się nie dało wycisnąć — urok pękł i Konrad został zdegradowany na prostą sroczkę wielkiego świata. Choć te zadania, z któremi występował, po większej części obce nam były — lepiej usposobione umysły oswoiły się z niemi, wślad pobiegły za reformatorem i ile razy utknął, okrywały go nielitościwem szyderstwem.
Konrad wprędce postrzegł, że tu komedij grać niepodobna, że nie omami nikogo, i ostrożniej coraz występował na plac popisu, bo czuł żeśmy wymacali jak płytkim był w istocie. Śmieliśmy się, ale że wiele miał dobrego w sobie i serce poczciwe, że się nie gniewał za gorzkie prawdy, a w cztery oczy pokorniał, byle go publicznie nie zbijać, że od nas nie stronił i owszem pobity zbliżał się do nieprzyjaciół, podaliśmy mu dłoń serdecznie.
Bawiły nas jego marzenia i ta łatwość z jaką umiał najdziksze plany reform tworzyć tak szybko jak domki kartowe; — nie trzymało się to długo, ale miało minę czegoś i pozór budowy. Niewyczerpany w opozycji, przy lada zdarzeniu surowy uczynił rozbiór świata i wskazywał smutne jego kalectwa.
W nas wszystkich było potroszę skłonności do idealnego na życie poglądu, każdy sobie świat także przetwarzał, oczyszczał, stroił; więc choć Konradek bałamucił, chętnie z nim puszczaliśmy się w te nadpowietrzne podróże, do których młodość dawała nam skrzydła.
A! smutny to już wiek, w którym człowiek na utopje i marzenia nie choruje, gdy się pogodzi z kałużą i wygodnie mu w niej, powie sobie: Tak mi dobrze — a reszta fraszki! gdy tysiące zawodów wzbudzi w nim niewiarę i pogardę człowieka! Myśmy naówczas jeszcze nie doszli do takiego odczarowania, każdy z nas miał swój ideał świata, wierzył że go piersią gorącą ożywi, że w nim zaszczepi miłość, zgodę, braterstwo, że poprawi, że wyapostołuje prawdziwych chrześcjan wśród pogaństwa.
Dla tego i ciągle wpadający w niedorzeczność i sprzeczność z samym sobą, zapominający dziś co mówił wczora paniczyk-demokrata, był nam ukochanym bratem.
Sądziliśmy że lepsza myśl goła co się kiedyś w czyn wcielić może, niż sfałszowanie myśli na poparcie złych czynności. Nie dobre jest rozdwojenie w człowieku dowodzące słabości, ale ono lepsze może niż zupełne zaparcie się ideału, i podtrzymywanie krzywej drogi krzywszem jeszcze rozumowaniem. Z tego stanu rozdwojenia kiedyżkolwiek wynijść można, bo myśl i słowo choć nie rychło, choć cząstkowo pociągną do czynu, zrobi się choć maluczko, i to dobrze; ale zupełnie obłąkany człowiek, nie ma zasady, z którejby mógł się nawet odrodzić.
Konrad jakkolwiek się starał wygrać przed nami rolę myśliciela, wprędce okrył się śmiesznością; nie tailiśmy się przed sobą i przed nim z wrażenia jakie czynił, i powoli żartować poczęliśmy przy każdem spotkaniu. Nie zraził się tem wcale, ale podwoił dozę komedji, i starań o popis, co podwoiło śmieszność. Konrad wszedł w lik oryginałów, których naszemu społeczeństwu nie brakło. Im więcej się czuł upokorzonym jako genjusz, tem z gorętszem staraniem zwracał do paniczykowstwa, stroju i elegancji. Dla nas zaś, jakby się chciał od żartów wykupić, był dziwnie uprzejmy, grzeczny, dobry, i stał się co się zowie kolegą, i nie raz poświecił wieczór w mieście dla towarzyszów, dał się nakarmić niepoczciwem jadłem dla miłości ich, i zaszargał na przechadzkach, aby od ogółu nie odstrychnąć.
W jego milutkich wyświeżonych pokoikach każda wizyta czyniła rewolucję i szkody niepowetowane — nigdy jednak nie syknął na to barbarzyństwo z jakiem zabłocone bóty szarzały jego kanapę adamaszkową, fajki popiołem posypywały dywan, a herbata plamiła mu serwety z kutasami, które pokrywały stoliki. Nieraz boleśnie uczuć musiał rozbity bursztyn wspaniały, złamaną antybkę i jaśmin, splugawiouą posadzkę woskowaną, przewróconą toaletę, — ale się śmiał i ściskał, dziękując za te dowody koleżeństwa i poufałości z heroizmem, który ocenić umiano.
Pomimo najusilniejszego starania o zjednoczenie się z ogółem duchem i dłonią, Konrad skutkiem wychowania swojego prawie domowego, mimo najlepszego serca, pozostał zawsze po trochę za obrębem akademickiego życia. Wszyscy tak zwani paniczykowie, a szczególnie ci, którzy szkół nie przeszedłszy, odrębnie wychowani byli, nie mogli się wcielić w akademicką całość. Nie odbywszy nowicjatu ławy szkolnej, nie mogli być przyjęci do tego zakonu braci, ku którego ostrości przygotowani nie byli.
Z iluż to łez, szturchańców, kułaków i praktycznych życia nauk drobnych składa się ten nowicjat straszny a potrzebny, to inicjowanie do żywota, tyle nauczające głównych cnót: pokory, miłości, szlachetnego wytrwania i ofiary dla ogółu! Student nie wiele uczy się w szkole, dużo nabiera złych nałogów przez zetknięcie z zepsutszymi od siebie, ale pomimo to nic nie sposobi do życia nad ławę szkolną, w której wpaja się często boleśnie zasady najpotrzebniejsze na przyszłość. Dzieją się i tu niesprawiedliwości, bo ten mały światek jest miniaturą większego, ale jakże natychmiast na wierzch wypływa z właściwą młodości szczerotą — podłość, egoizm, bojaźliwość, sobkostwo zasłaniające się kosztem cudzym! jak srego karcą dzieci same siebie za zdradę!
Towarzystwo i opieka pana Balard’a, który z Konradem kończył szkoły i pilnował go, aby się z gawiedzią ubogą syn dostojnych rodziców nie pospolitował. uchroniła go od kułaków i zetknięcia z niemówiącymi po francuzkn ekonomczykami, ale zostawiony sam sobie Konrad poczuł że mu wiele brakło, że obcy był wśród tłumu, że ciężko mu było w nim się obyć i wyżyć w atmosferze, z którą nie oswoił się wprzódy. Dobrą wolą i dobrem sercem nadstarczał za to co mu brakło, ale cierpiał i bolał wśród swoich, nie czując się swobodnym i pewnym siebie.
Daleko lepiej mu było w świecie starszych, w salonach, do których uczęszczał gorliwie, zrzucając chętnie, gdy tylko okoliczności bezpiecznie to uczynić dozwalały, akademicki mundurzyk, gdzie się nie spodziewał zastać ani Pietruszewskiego, ani Giedrojcia, ani poczciwego wreszcie Zabłockiego[1]. I gdy dla innych życie było jednolitem i jednolicem, bośmy je pędzili z sobą tylko i pomiędzy sobą, dla Konrada ono było podwójnem; — wpół akademik, na pół panicz, uczył się i balował, chodził na lekcje i na tańce, zdawał egzamina i kochał się w tylu przynajmniej pannach, ilu miał profesorów.
W tej epoce młodocianej gorączki, któż nie próbował kochać i nie był zakochany po uszy? Ale rozmaite bardzo były owe miłości; po większej części kochano się w pannach widzianych na balkonie zdaleka, przejeżdżających w powozie, do których zbliżać się nie śmiano, ani miano kiedykolwiek nadziei. Były to miłości rozpaczliwe, werterowskie, potokiem wierszy wylewające się na papier, kończące zmianą przedmiotu ubóstwianego... Inni szczęśliwsi kochali się w pierwszej z brzegu pannie, którą wypadkiem spotkali w domu dla nich otwartym. Ta miłość trwała czasem i długo i objawiała się gorąco, póki rodzice ostrożni, gdy wybuchiwać zaczynała, nie zamknęli drzwi przed nosem. Naówczas ścigano bóstwo po przechadzkach i kościołach... a zaklinano się w duszy: — Ta lub żadna!
Inni jeszcze kochali się w aktorkach, co czasem smutne wyradzało następstwa, lub pocieszne katastrofy, a najbiedniejsi kleili sobie ideały prostoty i naiwności z dziewcząt magazynowych i służących po kawiarniach, co także nie było bez niebezpieczeństwa.
Ale potrzeba serdeczna kochania objawiała się ogólnie, i wyjąwszy tych nieszczęśliwych, co czystego uczucia powziąć nie mogli, któż w mundurze chodząc nie kochał się? pod którymże nie było serce pełne marzeń i nadziei?
Konrad miał to szczęśliwe usposobienie, że się mógł jednoczasowie kochać razem aż we trzech pannach, a póki na stronę jednej z nich nie przeważyła się szala, pałał miłością równą dla wszystkich, zmieniając przedmiot a trwając stale w uczuciu. Rzucał potem razem wszystkie swe bóstwa, gdy mu nie dopisały, i brał inne, których stawał się wielbicielem na kilka tygodni... Skutkiem szału zapewne, który go wówczas opanowywał gdy się kochał najgoręcej, najdziwniej kosiły mu się oczy, zapominał pilnować swego zeza i prawie straszno wyglądał.
Nie wiem dobrze czy pozyskał serce czyje, to pewna, że o mnóstwo ich się starał, a co dla nich w ofierze zbrukał paliowych i białych rękawiczek — niepoliczona. Zawsze wszakże przedmiot jego miłości musiał stać na wysokim szczeblu; najśliczniejsza panienka jak tylko nie bogata i nie mówiąca po francuzku, nie zwracała na siebie oczu jego, a w miarę niedostępności ideału powiększał się szał i miłość ku niemu. W paroksyzmie pierwszym namiętności, najmniej trzy lub cztery razy na dzień przejeżdżał pod oknami pani serca swego, której firanki lub służącą tylko miał przyjemność oglądać, gonił za nią do teatru, ścigał na bulwarach, przybliżał się na balach... a po odbytych zalotach niemych, zrażony obojętnością lub tknięty słowem dwuznacznem, opuszcza! niewdzięczną...
Próbował kochać się w mężatkach, ale przekonawszy się, że go to do niczego nie prowadziło, bo prawie zawsze dowiedział się potem, że go ktoś cywilny uprzedził, wolał poprzestać przy platonicznej miłości panien, dla których mundur akademicki mniej był wstrętliwy.
Takim był Konrad, unanimitate, okrzyknięty Morusem, z powodu niewyczerpanych utopij, które miał ciągle na ustach; demokrata w słowach, panicz z pozoru, nie wyglądający wcale na to aby miał wiele skorzystać z pobytu w uniwersytecie. Uczył się tyle tylko ile koniecznie było potrzeba, żeby stopień otrzymać i przebyć egzamina, a że los stworzył go na obywatela, wybrał sobie oddział prawny, który niby najskuteczniej przygotowywał do życia obywatelskiego, do zawodu urzędnika, jaki go mógł spotkać...
Opuszczał dosyć dużo lekcyj, a gdy inni czasami grzeszący tem samem, mogli wmówić nieubłaganemu Gedrojciowi i Pietraszewskiemu, że nie dostrzegł ich w tłumie, nieszczęśliwy Konrad ze swym pąsowo podbitym płaszczem i kamizelkami tak bił w oczy, że się wykłamać nie potrafił. Siadał przytem w sali zawsze tak na samym widoku, że gdy go nie było, zaraz brak jego czuć się dawał dobitnie — nie dostawało go widocznie. Były to niedogodności z jego położenia wypływające.





  1. Nazwiska trzech naszych czasów pedelów uniwersytetu — Pietraszewski z medalami na piersi, dawny wojskowy, ni zły ni dobry stupajko, Giedrojć mały blondyn, łysy, sprytny i przewrotny, Zabłocki poważny i dobre człeczysko. Giedrojcia się najwięcej obawiano.P. A.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.