Meteor/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Meteor |
Wydawca | "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza |
Data wyd. | 1948 |
Druk | "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza, Wrocław |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Paweł Hulka-Laskowski |
Ilustrator | Maria Hiszpańska-Neumann |
Tytuł orygin. | Povětroň |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
A więc to ma być jasnowidz, ta żałosna figurka w prążkowanej piżamie, z szyją owiązaną i głową na bakier. O, ty biedaku! Piżama wisi na nim jak szmaty na wieszadle: wlecze się ku stołowi i drżącymi zimnymi palcami zapala papierosa. Gdybyż przynajmniej nie miał oczu tak blisko jedno przy drugim, gdyby spojrzenie jego nie było takie roztargnione, gdybyż przynajmniej patrzył! Bóg zapłać, panie doktorze, za takie miłe towarzystwo! O czym też można rozmawiać z takim straszydłem? Juści nie o rzeczach ziemskich. Jak wiadomo, jest to poniekąd nietaktowne zaczynać z osobami należącymi do zaświata rozmowy na temat ostatnich nowości.
— Hu, co za wichura — rzekł jasnowidz i poeta odetchnął. Niechże będzie błogosławiona pogoda, albowiem jest ona wspólną własnością ludzi, którzy nie mają sobie nic do powiedzenia. Co za wichura, powiada, ale nie uważa za konieczne spojrzeć oknem na tragiczną szarpaninę drzew. Juścić, jasnowidz. Na co patrzeć?! Skoncentruje spojrzenie na koniuszku swego ostrego nosa i patrzcie, od razu wie, że na dworze szaleje wichura. Wielka to nowina! Mówcie sobie, co chcecie, ale to jasnowidzenie... Prawda?
Ładny widok na tych dwoje ludzi. Poeta wysuwa naprzód ciężkie ramiona, wysuwa i podbródek i z niedelikatną ciekawością, a nawet spojrzeniem wrogim, bada pochyloną głowę, chudą pierś i cienki ostry dziób tego człowieka z przeciwka. Ugryźć go czy nie ugryźć, bo po prostu wzbudza troszeczkę obrzydzenia, raz dla niektórych powodów fizycznych, po wtóre dlatego, że to jasnowidz. Jakby taki jasnowidz był czymś nieczystym i wstrętnym. Ale ten drugi może nawet nie dostrzega tego wszystkiego. Wytrzeszczonymi oczami spogląda w nic, głowę przechyla na bok jak ptak. A między nimi leży coś obcego, napiętego, odpychającego.
— Mocna osobistość — mruczy jasnowidz, jakby się wdawał w rozmowę z samym sobą.
— Kto?
— Ten, co go tu przywieźli. — Jasnowidz wypuścił z wydechem duży kłąb dymu. — Jest w nim straszna jakaś — intensywność, że tak powiem: płomień, pożar, ogień... W tej chwili, oczywiście, jest to coś, jakby dogasające zgliszcza.
Poeta uśmiechnął się ironicznie. Nie znosił takich słów patetycznych i nieokreślonych. — Więc i pan słyszał już o tym? — rzucił pytanie. — Płonący samolot i tam dalej?
— Samolot? — powtórzył roztargniony jasnowidz. — Więc on leciał... Niech pan pomyśli: w takiej wichurze! Jak rozżarzony meteor, który lada chwila musi pęknąć. Dlaczego mu się tak śpieszyło? — Jasnowidz kręcił głową. — Nie wiem, nic nie wiem. Jest nieprzytomny i nie wie, co się z nim stało. Ale i ze sczerniałego popieliska można odgadnąć, jak wysoko wystrzelił płomień! Jak głęboko sięga spalenizna! Jaki żar bucha jeszcze od tego wszystkiego!
Poeta odsapnął zgorszony. Nie, stanowczo nie zgodzi się z tym zdechlakiem. Juścić, musiało być diablo gorąco, jeśli zważymy, że przy tej sposobności usmażył się pilot. A to pasiaste straszydło nawet nie pożałuje tamtego biedaka. Oczywiście, racja: dlaczego ten z nieba spadły człowiek musiał wybrać się w drogę podczas takiej wichury?
— Dziwne — mruczał jasnowidz półgłosem. — I z tak daleka! Na drodze jego leżał ocean. Dziwne to, jak do człowieka lgnie miejsce, na którym ostatnio przebywał. Do niego przylgnęło morze.
— Według jakich oznak?
Jasnowidz wzruszył ramionami. — Po prostu morze i dal. Musiało być dużo podróży w jego życiu. Nie wie pan, skąd przybywa?
— Powinien by pan chyba poznać to sam — odpowiedział poeta, wkładając w słowa swoje jak najwięcej jadowitej ironii.
— Jakże miałbym to poznać?... Przecie jest nieprzytomny i o niczym nie wie. Czy pan potrafiłby czytać książkę zamkniętą? Możliwe to jest, ale niesłychanie trudne, bardzo trudne.
— Czytanie zamkniętej książki — mruczy poeta. — Powiedziałbym raczej, że to rzecz co najmniej zbędna.
— Może dla pana — mówi jasnowidz zezując ku kątowi izby. — Tak, dla pana to rzecz zbędna. Pan chyba poeta, prawda? Niechże pan się cieszy, że nie musi pan myśleć ściśle. Niech pan będzie rad, że nie musi czytywać książek zamkniętych. Pańskie zadanie łatwiejsze.
— Niby co? — pochyla się poeta wojowniczo.
— Właśnie to i nic innego — odpowiada jasnowidz. — Zmyślać, a poznawać, to nie to samo.
— A z nas dwojga pan jest tym, który poznaje. Prawda?
— Zgadł pan tym razem — odrzekł jasnowidz i kiwnął głową, jakby nosem robił kropkę za wygłoszonym zdaniem.
Poeta zaczął uśmiechać się ironicznie. — Zdawałoby się, że my dwaj postanawiamy nie zrozumieć się. Prawda? Owszem, racja, że ja wszystko zmyślam, wyobrażam sobie tylko to, co mi się podoba. Tylko tak sobie, dla dogodzenia kaprysowi i przypadkowi...
— Wiem — przerwał mu jasnowidz. — Pan także myślał o tym człowieku, który spadł z nieba. Pan także wyobrażał sobie, że za nim jest morze. Ja wiem. Ale pan wpadł na tę myśl tylko drogą logicznej kombinacji, wiedząc, że większość linij lotniczych ma połączenie z portami. Jest to dowód całkiem powierzchowny, szanowny panie. Z tego, że mógł nadlecieć od strony morza, nie wypływa bynajmniej, że stamtąd leciał naprawdę, i żeby pan wiedział — zawołał jasnowidz wyzywająco — ten człowiek ma naprawdę morze za sobą. Wiem to na pewno.
— Skąd?
— Całkiem dokładnie. Przez analizę wrażenia.
— Pan go widział?
— Nie. Nie trzeba przecie widzieć skrzypka, aby wiedzieć, co gra.
Poeta w zamyśleniu głaskał się po potylicy. — Wrażenie morza... Pewno to dlatego, że morze kocham. Ale nie myślę o żadnym z mórz, które widziałem. Wyobrażam sobie morze ciepłe i gęste jak oliwa, zdaje się być tłuste jakieś i połyskujące. Pełno tam trawy morskiej, jakby to była jaka łąka. Miejscami błyśnie coś jaskrawo i ciężko jak rtęć.
— To ryby latające — mówi jasnowidz, jakby określał coś, nad czym medytował także i on.
— Byczy z pana chłop — mruczy poeta. — Ma pan rację, to ryby latające.