Meteor/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Meteor |
Wydawca | "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza |
Data wyd. | 1948 |
Druk | "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza, Wrocław |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Paweł Hulka-Laskowski |
Ilustrator | Maria Hiszpańska-Neumann |
Tytuł orygin. | Povětroň |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na powrót chirurga wypadło czekać dość długo. Wreszcie przyszedł, ale był roztargniony i mruczał: — A, pan tu jeszcze siedzi.
Jasnowidz patrzył w pustkę, w której utknął jego melancholijny nos. — Ciężkie wstrząśnienie mózgu — mówił. — Niezawodnie uszkodzenia wewnętrzne. Złamanie dolnej szczęki i podstawy czaszki. Na twarzy i rękach oparzeliny drugiego i trzeciego stopnia. Fractura claviculae.
— Tak jest — rzekł chirurg w zadumie. — Kiepsko z nim. A skąd pan o tym wie, proszę pana?
— Bo pan akurat o tym myślał — odpowiedział jasnowidz, jakby się tłumaczył.
Poeta spochmurniał. Idź do wszystkich diabłów, magiku, nie myślisz chyba, że mi tym zaimponujesz? I choćbyś nawet czytał słowo w słowo czyjeś myśli, to i tak ci nie uwierzę.
— A co to za jeden? — pyta, żeby zagadać o czym innym.
— Któż to wie? — mruczy doktor. — Jego papiery spłonęły. W kieszeni jego znaleziono trochę monet francuskich, angielskich i amerykańskich. I holenderskie dubbeltje. Może leciał przez Rotterdam, ale ten samolot nie należał podobno do żadnej linii stałej.
— On sam nie powiedział nic?
Doktor zakręcił głową. — Gdzie tam! Nieprzytomność głęboka. Dziwiłbym się, gdyby w ogóle jeszcze powiedział cośkolwiek.
Zapanowała ciężka cisza. Jasnowidz wstał i powlókł się ku drzwiom. — Zamknięta książka, prawda?
Poeta spoglądał za nim okiem ponurym, dopóki nie znikł na korytarzu. — Czy pan naprawdę myślał o tym, o czym on mówił, panie doktorze?
— Co? A tak. To stwierdzenie stanu, który przed chwilą podyktowałem. Ja tego nie lubię, tego jakiegoś odczytywania cudzych myśli Ze stanowiska lekarskiego — rzekł praktycznie — jest to niedyskrecja.
Tym, zdawało się, sprawa jest wyczerpana.
— Ale przecież to humbug — wyrwał się poeta mocno podrażniony. — Nikt przecie nie może wiedzieć, o czym inny człowiek myśli. Do pewnego stopnia można to sobie wykalkulować rozumowo... Kiedy pan wrócił, wiedziałem od razu, że myśli pan o tamtym człowieku, co spadł z nieba. Wiedziałem, że ma pan duży kłopot z jakimiś wątpliwościami dotyczącymi rzeczy ogromnie ważnych. — Aha — pomyślałem — pewno jakieś uszkodzenia wewnętrzne.
— Jak pan do tego doszedł?
— Przez rozumowanie. Przez kombinowanie. Ja pana znam, panie doktorze, pan nie bywa roztargniony. Ale gdy pan wrócił, zrobił pan taki ruch, jakby pan chciał rozpiąć płaszcz operacyjny, którego, oczywiście, już pan na sobie nie miał. Z tego można było wywnioskować, że myślami bawi pan jeszcze u tego pacjenta. Łatwo się domyśliłem, że coś panu nie daje spokoju. Niezawodnie coś, czego nie mógł pan dojrzeć lub wyczuć dotykiem, najniezawodniej jakieś uszkodzenia wewnętrzne.
Zasępiony chirurg przyświadczył skinieniem głowy.
— Lecz ja się panu przyglądałem — mówił poeta. — W tym jest cały trick. Patrzę i kombinuję, to przynajmniej robota uczciwa. Ale ten pański czarownik — mówił wzgardliwie — patrzy na koniec własnego nosa i mówi panu, o czym pan myśli. Dobrze uważałem, nawet nie spojrzał na pana. To było po prostu wstrętne.
I znowu cisza przerywana huczeniem wichury.
— Teraz także, panie doktorze, myśli pan o tym poranionym. Czy jest w nim coś takiego osobliwego? Chyba tak.
— Ależ on nie ma twarzy — rzekł chirurg cicho. — Taki jest popalony, że ani twarzy, ani imienia, ani świadomości... Żeby można było dowiedzieć się o nim choć tyle, co brudu za paznokciem!
— Albo też: dlaczego leciał podczas takiej wichury? Dokąd tak strasznie śpieszył? Co obawiał się stracić? Co go tak okropnie pędziło i zmuszało do pośpiechu? To pewne, że śmierci się nie bał. Zapłacę panu, panie pilocie, dziesięć razy tyle, ile pan chce, jeśli mnie pan zabierze. Zachodni huragan? Tym lepej, bo tym szybciej polecimy... Czy przy nim w ogóle nic nie znaleziono?
Chirurg kręci głową. — Najlepiej niech pan sam pójdzie spojrzeć na niego, skoro nie daje to panu spokoju — rzekł i wstał.
Siostra miłosierdzia siedząca przy łóżku z wysiłkiem powsitaje. Ma grube, obrzękłe nogi i płaską twarz bez wyrazu. Taki stary wymęczony koń miłosierdzia. Staruszek na sąsiednim łóżku bez zainteresowania odwrócił głowę. Był zbyt zajęty swoim własnym cierpieniem, aby mu się chciało przebywać tę odległość, jaka leży między każdym chorym a resztą świata.
— Dotychczas się nie przebudził — melduje siostra miłosierdzia i składa ręce na brzuchu. Tak widocznie być powinno, gdy mniszka staje na baczność niby stara żołnierzyca przy raporcie. Tylko jej oczy mrugają troskliwie i po ludzku. Poeta przypomniał sobie ludzkie oczy małp i zawstydził się za to wspomnienie. No tak, ale przecie te oczy małpie są takie nieoczekiwanie i dziwnie ludzkie!
A ten tu jest więc tym, co spadł z nieba, tym dziwnym przypadkiem. Z sercem ściśniętym przygotowywał się zobaczyć coś, przed czym wypadnie uciekać z rękoma na ustach i z oczami pełnymi zgrozy. A tymczasem leży tu sobie coś takiego czyściutkiego i niemal ładnego. Nic tylko wielki kłębek białego bandażu, troskliwie zwiniętego. Co tu dużo gadać: czysta robota i zgrabna jakaś. I to coś ma sztuczne ręce z waty, gazy i płócienka, duże bielutkie łapy spoczywające na kołdrze. Jakąż to kukłę potrafią ludzie zwinąć z waty i bandażu! Kto by to powiedział!
Poeta zmarszczył brwi i syknął. Ależ ta kukła oddycha! Ledwo dostrzegalnie podnoszą się te łapy z białego bandażu, jakby właśnie one oddychały. A tutaj oto, ta czarna luka śród bandażów głowy, to niezawodnie usta. Zaś wyżej nieco, w tkliwym wianuszku waty, jest coś zapadłego w mroku, ach Boże, nie, chwała Bogu, to nie zagasłe oczy ludzkie, to tylko zwykłe zamknięte powieki. Byłoby straszne, gdyby ten człowiek patrzył otwartymi oczyma! Poeta pochylił się nad tą czystą robotą bandażową i nagle kąciki zamkniętych powiek drgnęły. Poeta cofnął się — zrobiło mu się mdło, ogarnęła go zgroza. — Doktorze! — szepnął — czy on się nie zbudzi?
— Nie zbudzi się — odpowiedział chirurg z wielką powagą, a siostra miłosierdzia po ludzku i prawidłowo mrugnęła; tak prawidłowo, jak chyba kapie woda. Panika współczucia pofolgowała. Tych dwoje zachowuje taki spokój! Ucisz się, ucisz, wszystko jest w porządku. Regularnie, jak kapie woda, podnosi się i opada kołdra na piersi nieprzytomnego. Wszystko w porządku, nie ma zamieszania i przerażenia. Już nie ma żadnego nieszczęścia, nikt nie biega bezradnie i nie załamuje rąk. I ból przycichnie, gdy stanie się cząstką porządku. Regularnie, obojętnie postękuje chory na sąsiednim łóżku.
— Biedak! — mruczy chirurg — umęczony jak Zbawiciel. — Siostra miłosierdzia zrobiła znak krzyża. Poeta byłby najchętniej zrobił krzyżyk w powietrzu nad tą obandażowaną głową, ale jakoś zawstydził się samego nawet zamiaru. Spojrzał na doktora, nie wiedząc, co robić. Chirurg skinął. — Pójdziemy! — I na palcach opuszczają salę. Nie ma teraz o czym mówić. Niechaj wygładzi się powierzchnia porządku i ciszy, niech nikt nie zakłóca tego zrównanego milczenia. Cicho, cicho, jakbyśmy opuszczali coś dziwnie i surowo dostojnego.
Dopiero w bramie szpitala, gdzie już zaczyna się bałagan i zgiełk życia, mówi chirurg w zamyśleniu: — Aż dziw, że taki jest nieznany. Musimy zapisać go u nas, jako Przypadek X. — Machnął ręką. — Niech pan już lepiej nie myśli o nim.