<<< Dane tekstu >>>
Autor Karel Čapek
Tytuł Meteor
Wydawca "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza
Data wyd. 1948
Druk "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza, Wrocław
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Ilustrator Maria Hiszpańska-Neumann
Tytuł orygin. Povětroň
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

V

Już drugi dzień trwa ten stan nieprzytomności. Ciepłota podnosi się, a serce słabnie. Nie ma wątpliwości, że którędyś życie ucieka. Ach Boże, cóż tu zrobić? W jaki sposób zatkać szczelinę, o której nie wiemy? Nic, tylko patrzeć na to nieme ciało, które nie ma ani twarzy, ani imienia, a nawet i dłoni, z których można by odczytać ślady życia dawnego. Gdybyż przynajmniej miał imię, gdyby miał jakiekolwiek imię, nie byłby taki... Nie byłby jaki? Może nie byłby taki niepokojący czy co? Tak, to się nazywa tajemnica.
Siostra miłosierdzia, zdaje się, wybrała sobie ten beznadziejny przypadek jako przedmiot swojej nadzwyczajnej osobistej troskliwości. Siedzi zmęczona na twardym krześle w nogach łóżka, nad którego wezgłowiem nie ma imienia człowieka, lecz są jedynie nazwy łacińskie jego ran. Siostra nie spuszcza z niego oka, nie odwraca się ani na chwilę od tej białej urywanie oddychającej kukły. Widocznie modli się.
— No, czcigodna siostro — mruczy chirurg bez uśmiechu — spokojny pacjent, co? Jakoś go sobie siostra upodobała.
Siostra miłosierdzia szybko mruga oczami, jakby się chciała bronić. — Taki osamotniony! Nie ma nawet imienia... — Jak gdyby imię było człowiekowi jakimś oparciem. — A w nocy śniło mi się o nim — rzekła i dłonią przesunęła po oczach. — Gdyby się, dajmy na to, przebudził i chciał coś powiedzieć... Ja wiem, że on chce coś powiedzieć.
Chirurg miał na języku słowa rezygnacji. On, kochana siostro, nie powie nam nawet dobranoc. Ale nie rzekł tego i zamiast jakiegokolwiek słowa delikatnie pogłaskał siostrę po ramieniu. Tu w szpitalu nie szafuje się słowami pochwały i uznania. Stara mniszka wyłowiła z kieszeni dużą szorstką chustkę do nosa i ze wzruszeniem czyściła nos. — Żeby przynajmniej kogoś miał — objaśniała zmieszana; zdawało się, że obrzękła nadmiarem troskliwości i że siedzi jeszcze szerzej i cierpliwiej niż przed chwilą. Żeby biedak nie był taki osamotniony.
Żeby nie był taki opuszczony, tak, ale czy z jakim pacjentem robiono kiedykolwiek tyle ceregieli, jak z tym? Dwadzieścia razy dziennie włóczy się chirurg bez potrzeby po korytarzu, żeby niejako mimochodem zapytać: — Nic nowego, siostro? — Nie, nic. Każdy szuka okazji, żeby zajrzeć pod numer szósty. Robią to i doktorzy i pielęgniarki. Czy tu nie ma tego lub tej? Ale to tylko pretekst, zęby przez chwilę można było postać nad tym łóżkiem bezimiennym, nad tym człowiekiem bez twarzy. Biedak! — mówią ludzie szeptem i oddalają się na palcach. A siostra miłosierdzia kiwa się troszeczkę, ledwo dostrzegalnie, przy swoim wielkim i milczącym strażowaniu.
I już oto trzeci dzień trwa ta głęboka nieprzytomność, ale ciepłota podnosi się nad czterdzieści stopni. Przypadek jest niespokojny, jego ręce szukają czegoś na kołdrze, a usta mruczą coś niezrozumiałego. Jak to ciało broni się, jak walczy! Nie ma tu już świadomości ani woli, iżby mogły tak się bronić, tylko serce kołacze jak czółenko tkackie w potarganej osnowie. Lata już na próżno i nie przewleka żadnych nici wątku w osnowie życia. Już się nic nie tka, ale maszyna jeszcze pędzi.
Siostra miłosierdzia nie odwraca oczu od tego łóżka głębokiego omdlenia. Chirurg chciałby jej powiedzieć, no, siostrzyczko, to wszystko nie zdało się już na nic i, dalibóg, siedzisz tu na próżno. Idź lepiej odpocząć trochę. Siostra mruga troskliwie oczami, ma coś na języku, co chcialaby powiedzieć, ale karność i zmęczenie zamykają jej usta. Poza tym mówi się mało i tylko szeptem nad tym łóżkiem.
— Niech siostra później zajdzie do mnie! — nakazuje doktor i idzie dalej drogą swej codziennej rutyny.
Sztywno i ciężko sadowi się siostra w pokoju chirurga i nie wie od czego zacząć. Omija spojrzenie doktora, a od wzburzenia wyskakują jej na twarzy czerwone plamy. — Co słychać, siostrzyczko, co słychać? — pomaga chirurg tej starej kobiecie, jakby to była młoda dziewczynka, iżby wreszcie zaczęła mówić. — Dzisiaj śniło mi się o nim już po raz drugi.
No, nareszcie powiedziała, co tak bardzo pragnęła powiedzieć, a doktor nie wybuchnął śmiechem ani też nie rzekł nic takiego, co mogłoby czcigodną siostrę zmieszać. Przeciwnie, zwrócił ku niej oczy pełne zaciekawienia i czekał.
— Nie powiem, żebym wierzyła w sny — zapewniała go siostra miłosierdzia z wielkim zakłopotaniem — ale gdy z nocy na noc śni się ten sam sen i gdy pierwszy sen ma dalszy ciąg, to już nie jest samo przez się. Prawda, panie doktorze, że czasem tłumaczę sobie sny, ale to tylko wówczas, gdy jestem zupełnie sama. Nie oczekuję przecie żadnego znaku, który dotyczyłby mojej osoby. Nigdy nie wyśnił mi się żaden mój sen. Jeśli więc zajmuję się swoim snem, to bynajmniej nie przez zabobonność. Wiem, że sny się powtarzają i powracają, ale żeby jakiś następny sen był dalszym ciągiem pierwszego, to już nie leży w naturze snów. Jeśli we śnie moim jest coś takiego, czego nie powinna bym powtarzać, niechaj mi to odpuści Przenajświętsza Panienka. Miałam więcej do czynienia z doktorami niż z księżmi, więc powiem panu wszystko jak na świętej spowiedzi.
Chirurg z wielką powagą skinął głową.

— Powiem panu wszystko — mówiła siostra dalej — ponieważ chodzi tu o pańskiego pacjenta. Ale ten sen, to tylko treść tego, com sobie później uporządkowała i powiązała w głowie. Kiedy mi się ten sen śnił, były to raczej obrazy, które zmieniały się bezustannie. Niektóre z nich były wyraziste, ale nie brakło też mętnych i pozbawionych związku, czasem prześcigały się w wielkim pośpiechu, jakby się śniło kilka snów od razu. Czasem bywało tak, jakby ten człowiek naprawdę coś opowiadał, a potem znowu zdawało mi się, że patrzę na jakieś zdarzenie. Było to takie pomieszane i bezsensowne, że nawet we śnie życzyłam sobie zbudzić się, ale nie mogłam. Ten sen był taki żywy i mocny, że miał swój dalszy ciąg nawet we dnie. Ale we dnie przypominałam sobie wszystko w lepszej kolejności, bez obrazów i w pewnym związku. To już nie był sen. Wszystkie rzeczy poprzemieniałyby się nam w puste sny, gdyby w tych rzeczach nie było pewnego porządku. Porządek jest czymś, co bywa tylko w prawdziwych snach. Dlatego ten sen przestraszył mnie tak bardzo, że znalazłam w nim daleko więcej związku, niż go się spotyka w snach zwyczajnych. Mogę go panu opowiedzieć tylko tak, jak go rozumiem teraz.
OPOWIADANIE SIOSTRY MIŁOSIERDZIA

— Wczorajszej nocy ukazał mi się po raz pierwszy. Był w białym ubraniu z mosiężnymi guzikami, na nogach miał skórzane nagolenniki, na głowie — biały kask. Ale ten kask nie był taki, jaki noszą żołnierze, i w ogóle nigdy nie widziałam takiego ubioru. Twarz miał żółtą jak Cygan i oczy pełne żaru, takie same, jakie miewają ludzie chorzy na tyfus, przy wysokiej gorączce. Miał niezawodnie gorączkę, bo mówił od rzeczy.
Gdy nam się o kim śni, to nie słyszymy jego słów i nie widzimy też, aby poruszał ustami. Tyle tylko, iż wiemy, co do nas mówi ten śniony człowiek, i nigdy nie umiałam wytłumaczyć sobie tego, w jaki sposób to się śni. Wiem tylko, że odezwał się do mnie, że mówił szybko jakimś obcym językiem, którego nie rozumiałam. Wiem też, że parę razy przemówił do mnie sor, ale ja nie wiem, co to znaczy. Był niecierpliwy i po prostu zrozpaczony, że go nie rozumiem, i mówił długo. Ale potem, jak gdyby sobie uświadomił, gdzie się znajduje, zaczął mówić — powiedziałabym — naszym językiem. Ale było tylko tak, iż mogłam go odtąd rozumieć.
— Siostro — rzekł do mnie — proszę cię na klęczkach, abyś, jeśli to możliwe, uczyniła coś dla mnie. Widzisz przecie, w jakim jestem stanie. Co za nieszczęście, mój Boże, co za nieszczęście! Nawet nie wiem, jak to się stało. Było tak jakoś, jakby raptem ziemia pędziła naprzeciwko nam. O, gdybym przynajmniej mógł pisać palcem na kołdrze! Wypisałbym wszystko, co potrzeba, ale ty widzisz przecie, jak wyglądam! — Pokazywał mi ręce, ale nie były obandażowane. Teraz już nie pamiętam, co ujrzałem na nich takiego straszliwego. — Nie mogę! Nie mogę! — narzekał. — Spójrz, siostro, na te ręce! Wszystko ci powiem, ale na Boga, dopomóż mi załatwić tę jedną sprawę! Leciałem jak szaleniec, aby wszystko załatwić, ale nagle ziemia pochyliła się gwałtownie i spadła na nas. Ja wiem, że coś się stało. Przeciwko nam wystrzelił płomień, jakiego nigdy dotychczas nie widziałem, a ja widziałem niejedno. Widziałem płonący okręt, palących się ludzi, widziałem górę całą w ogniu, ale o tym mówić ci nie będę. Nie ma już nic ważnego, pozostało tylko to jedno, czego koniecznie potrzeba.
— Tylko to jedno — powtórzył. — Ale teraz widzę, że to jedno, to właśnie całe życie. Ach, siostro, czy nie powiedzieli ci czasem, co się ze mną stało? Czy nie mam ran na głowie? Bo zapomniałem o wszystkim i pamiętam tylko o życiu swoim. Zapomniałem o wszystkim, co robiłem kiedykolwiek. Nie wiem już, gdzie bywałem, zapomniałem imiona ludzi i nawet nie wiem, jak mnie na imię. To wszystko jest podrzędne i przypadkowe. Pewne jest, że doznałem wstrząśnienia mózgu, skoro nie mogę przypomnieć sobie nic już, prócz tego, co było najważniejsze. Gdyby ci podano imię moje, wiedz, że jest ono nieprawdziwe. A gdybym zaczął majaczyć o wyspach i przygodach, poczytaj to na karb mego pomieszania. Są to szczątki, o których nie wiem, do kogo i do czego należą, i z których nie podobna złożyć ludzkiej przygody. Cały człowiek jest już tylko w tym, co powinien jeszcze uczynić. Wszystko inne, to tylko szczątki i ułomki, których nie podobna objąć jednym spojrzeniem. Tak, tak, tak, czasem człowiek wygrzebie coś minionego i myśli: to jestem ja. Ale mój przypadek jest cięższy, siostrzyczko. Stało się coś, przy czym rozleciała się pamięć moja. Nie pozostało ze mnie już nic, prócz tego, co jeszcze chciałem wykonać...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karel Čapek i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.