Meteor/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Meteor |
Wydawca | "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza |
Data wyd. | 1948 |
Druk | "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza, Wrocław |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Paweł Hulka-Laskowski |
Ilustrator | Maria Hiszpańska-Neumann |
Tytuł orygin. | Povětroň |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zapachniało karbolem, kawą, tytoniem i mężczyznami. Dobry i krzepki zapach, coś jakby lazaret. Albo, jeszcze lepiej: kwarantanna. Tytoń z Kuby, kawa z Porto Rico i wichura jamajska. Duszno, wiatr i suchy trzask miotających się palm. Siedemnaście nowych przypadków, doktorze. Umierają jak muchy. Nie żałujcie krezolu, oblewajcie wszystko chlorkiem wapna. Ruszajcie się, ludzie, i pilnujcie wszystkich dróg! Nikomu odejść stąd nie wolno, jesteśmy pozarażani. Tak, nikt z nas nie wyjdzie stąd, dopóki nie wyzdychamy do ostatniego. — Poeta zaczął uśmiechać się do siebie ironicznie. Bo w tym wypadku, panie doktorze, odpowiedzialne stanowisko musiałbym zająć ja, autor. Ja toczę tę bitwę, jako stary kolonialny konował, ostrzelany wyga, który wie, jak trzeba radzić sobie z zarazami. A pan jest moim naukowym asystentem. Albo nie pan, lecz ten kudłaty młodzieniec z oddziału wewnętrznego. No, chłopcze, mamy siedemnaście nowych przypadków, materiał pierwszej klasy. Jak się mają pańskie bakterie? — Młodzian wytrzeszcza oczy ze zgrozy i grzywa opada mu na czoło. Doktorze, doktorze, zdaje mi się, że jestem zarażony... No, to byłby przypadek osiemnasty. Do łóżka! Tej nocy, siostrzyczko, pozostanę przy nim ja. O, jak spogląda ta dziewczyna, jak patrzy na jego włosy zlepione gorączką! Wiem, że go kocha. Głupia dziewczyna, całowałaby go, gdybym się oddalił. Jeszcze się zarazi. Jak szumią i trzaskają te rozgibane oreodoksy! Zgorączkowana dłoni, czego chciałabyś się uchwycić? Nie wyciągaj się ku nam, my nic nie wiemy, nic nie możemy. Podaj mi rękę, biedny człowieku, poprowadzę cię, iżbyś się nie bał. Puls cieniutki, agonia. Parawan, siostrzyczko!
— Cukru? — pyta chirurg.
Poeta wyrwał się ze swego marzenia. — Co?
Chirurg bez słowa podsunął mu cukiernicę. — Miałem dziś dużo roboty — mówi do siebie. — Cieszę się, że wakacje blisko.
— Dokąd pan pojedzie?
— Strzelać.
Poeta spojrzał uważnie na milkliwego pana. — Powinien pan kiedy wyjechać możliwie daleko, na tygrysy albo na jaguary. Dopóki jeszcze jest ich trochę.
— Chętnie bym pojechał.
— Czy pan to sobie żywo wyobraża? Czy umie pan to sobie przedstawić? Na przykład świt w lesie dziewiczym. Gwizdanie jakiegoś nieznanego ptaka, coś jakby ksylofon, napuszczony rumem i oliwą.
Chirurg potrząsa głową. — Nic sobie nie wyobrażam. Ja... ja muszę porządnie wytrzeszczać oczy. Muszę widzieć, rozumie pan? A gdy się strzela, to także trzeba dobrze uważać, żeby się wszystko widziało — wywodził z przymrużonymi oczyma.
Poeta westchnął. — To bardzo dobrze, proszę pana. Ja także ciągle patrzę na wszystko, ale przy tym coś sobie wyobrażam. Albo powiedzmy raczej, że samo z siebie zaczyna się we mnie takie zmyślanie, idzie jakaś gra, zaczyna coś żyć na własną rękę — — Oczywiście, ja się w to wtrącam: doradzam, poprawiam i tam dalej. Rozumie pan?
— A potem pan te rzeczy pisze — mruczał chirurg.
— Gdzie tam! Zazwyczaj nie. Takie głupstwa...
— Podczas gdy pan gotował kawę, w taki właśnie sposób rozegrały się dwa wydarzenia dotyczące pańskiego kudłatego kolegi z oddziału wewnętrznego. Proszę pana — zapytał nagle — co to za człowiek?
Chirurg zawahał się. — No — odpowiedział wreszcie — troszeczkę fanfaron... Bardzo dużo pewności siebie, jak w ogóle u młodego doktora. Poza tym — wzruszył ramionami — nie wiem, co mogłoby pana jeszcze interesować w nim.
Poeta nie zdołał się opanować. — Czy on nie romansuje z tą małą pielęgniarką?
— Nie wiem — sapnął chirurg. — Co panu do tego?
— Nic — rzekł skruszony poeta. — Co mi w ogóle do tego, jak się rzeczy mają naprawdę! Rzemiosłem moim jest zmyślanie, igranie, kombinowanie...
Poeta wysunął naprzód swoje ciężkie ramiona. — W tym jest właśnie cały kłopot, panie doktorze, że mi czasem tak bardzo zależy na rzeczywistości. Dlatego zmyślam, muszę ciągle coś zmyślać, żeby do tej rzeczywistości dotrzeć. Mnie nie wystarcza to, co widzę, chcę widzieć więcej i dlatego zmyślam sobie to i owo. Proszę pana, czy to ma w ogóle sens? Czy ma to coś wspólnego z życiem? Dajmy na to, że akurat teraz nad czymś pracuję...
— Przypuśćmy, że coś piszę — powtórzył po chwili roztargniony poeta. — Ja wiem, że to tylko fikcja. Ale ja wiem, proszę pana, co to jest fikcja, i wiem, jak to się robi. Powiedzmy, część doświadczenia, trzy części fantazji, dwie części logicznej kombinacji, a reszta to spryciarska kalkulacja, żeby rzecz była nowa, na czasie, żeby się w niej coś rozwiązywało czy wykazywało, a głównie, głównie, żeby wywierało wrażenie. Ale takie to dziwne przy tym wszystkim — wybuchnął poeta głosem stłumionym — że wszystkie te tricki, całe to marne literactwo wzbudza w człowieku, który się nim zajmuje, żywe i namiętne złudzenie, iż ma to coś wspólnego z rzeczywistością. Niech pan sobie wyobrazi magika, który wie, jak się wyjmuje z kapelusza króliki, a jednocześnie wierzy, że naprawdę i uczciwie wyczarowuje je z owego kapelusza siłą swej magii. Co za błazeństwa!
— Coś się panu nie udało, prawda? — pyta chirurg sucho.
— Nie udało się. Pewnego wieczora szedłem ulicą i słyszałem za sobą głos kobiecy mówiący: — Tego mi przecie nie zrobisz? — Nic poza tym. Może nawet i tych słów nikt nie wymówił i tylko mi się zdawało. „Tego mi przecie nie zrobisz!”
— No i co dalej?
— Cóż miałoby być dalej? — spochmurniał poeta. — Z tego urosła taka historia, że o la! Ta kobieta miała słuszność, uważa pan? Przepracowana, zła, nieszczęśliwa kobieta... I ta nędza, człowieku, w jakiej tacy ludzie żyją! Ale ona miała słuszność. Bo ona, to rodzina, to ognisko domowe, ona jest — jednym słowem, porządek. Natomiast on... — poeta machnął ręką. — Drań, taka ślepa i masywna rewolta, łajdak i brutal.
— I jak się wszystko skończyło?
— Co niby?
— Jak to się skończyło? — powtórzył chirurg niecierpliwie.
— Nie wiem. Ona powinna była mieć rację. W imieniu wszystkiego na świecie, w imieniu najwyższych praw powinna była mieć słuszność. Rozumie pan, wszystko zależało od tego, że ona ma rację. — Poeta zaczął miętosić w palcach kawałek cukru. — Ale tamten drab uparł się, że i on ma rację. Im był straszliwszy i godniejszy pogardy, tym bardziej czuł, że ma rację. Pokazało się mianowicie — mruczał poeta — że i on także cierpi. Ale cóż robić? Jak tylko zaczął w pewnej chwili żyć naprawdę, nie pozwolił grać sobie po nosie i żył jak mu się podobało, ciężko i fatalnie... Poeta wzruszył ramionami. — I żeby pan wiedział wszystko, powiem panu, że tym niegodziwcem, tym rozpaczliwym łajdakiem i wyrzutkiem byłem ja sam. Im bardziej tamten cierpiał, tym bardziej byłem nim ja... A mówią poczciwi ludzie, że to fikcja!
Poeta odwrócił się ku oknu, albowiem są takie rzeczy, o których daleko lepiej mówić w pustkę. — Nie ma rady, muszę się tego wyzbyć. Chciałbym... powinien bym igrać sobie z czymkolwiek... z czymś nierzeczywistym. Żeby to nie miało nic, ale to nic wspólnego z rzeczywistością i ze mną także. Żeby już raz mieć spokój i być wolnym od tego straszliwego osobistego uczestnictwa. Niechże pan sam pomyśli: czyż koniecznie muszę przecierpieć każdy ludzki ból? Chciałbym kiedyś zmyślić coś możliwie odległego i bezsensownego. Jakbym puszczał bańki mydlane.
Zaterkotał telefon szpitalny. — Więc czemu pan tego nie zrobi? — rzekł chirurg sięgając po słuchawkę, ale już nie miał czasu czekać na odpowiedź. — Hallo! — wołał stojąc przy telefonie. — Tak jest, przy aparacie... Co?... Nie może być!... Zanieść zaraz na operacyjną!... Naturalnie. Ja zaraz przyjdę.
— Przywieźli kogoś — rzekł chirurg zawieszając słuchawkę. — Spadł z nieba. Mianowicie samolot spadł i spłonął. Co to było, u diabła, żeby podczas takiej wichury... Pilot podobno zwęglony, a ten drugi, no, biedak. — Doktor zawahał się na chwilę. — Muszę tu pana zostawić samego. Niech pan poczeka, przyślę tu pewnego pacjenta; bardzo ciekawy. To jest, pod względem chirurgicznym banalny. Przecinałem mu absces na karku, ale ten człowiek jest jasnowidzem. Taki jakiś neuropata, ale ciężki. Tylko niech mu pan za dużo nie wierzy. — I chirurg wybiegł jak postrzelony, nie czekając na protesty poety.