Mgła (Unamuno)/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mgła |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój” |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia artystyczna |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Edward Boyé |
Tytuł orygin. | Niebla |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po kilku dniach odwiedziła Augusta donia Ermelinda.
— Pani tutaj? — zawołał August.
— Ponieważ pan o nas zapomina.
— Chyba pani pojmuje sama, że po tem, co zaszło podczas ostatniej mojej bytności, nie mogłem się więcej pokazywać u państwa... Panna Eugenja, będąc obecną w domu, nie raczyła mnie przyjąć!
— Eugenja dała mi pewne zlecenie do pana.
— Eugenja?
— Tak! Eugenja! Nie wiem, co zaszło między nią, a tym... no jak mu tam?... a tym jej rzekomym narzeczonym, ale to pewne, że więcej o nim słyszeć nie chce! Przedwczoraj wróciła do domu strasznie zdenerwowana, zamknęła się w pokoju na cztery spusty i nie chciała nic jeść przez cały dzień. Miała oczy czerwone od łez, od tych łez, które palą, od łez wściekłości!
— Istnieją więc różne rodzaje łez?
— Oczywiście! Są łzy, które przynoszą ulgę, są także łzy, które palą, żrą i ciężą! Powtarzała wkółko, że wszyscy mężczyźni są bydlętami! Jest strasznie zdenerwowana, zagniewana na cały świat. Wczoraj wyznała mi, że żałuje bardzo tego wszystkiego, co powiedziała panu. Przyznaje, że była wobec pana niesprawiedliwa, że się niepotrzebnie uniosła. Zrozumiała wreszcie prawość i szlachetność pańskich intencyj, i prosi, aby pan wybaczył jej to, co powiedziała. Zależy jej nie tylko zresztą na pańskiem przebaczeniu, ale i na tem, aby pan nie sądził, że mogła kiedykolwiek myśleć tak, jak mówiła. Przemawiała przez nią rozpacz...
— Sądzę, że panna Eugenja zmieniła już przekonanie.
— Przykazywała mi, abym postępowała z panem bardzo dyplomatycznie...
— Najlepszą dyplomacją, zwłaszcza w stosunkach ze mną — jest brak wszelkiej dyplomacji.
— Następnie prosiła mnie, abym się dowiedziała, czy pan nie zdziwi się nieprzyjemnie, gdy ona przyjmie ten dar, który pan uczynił... oczywiście, bez żadnych zobowiązań.
— Jakto bez zobowiązań?...
— Gdy przyjmie podarunek poprostu, jako podarunek...
— Kupując sumę hipoteczną, myślałem tylko o podarunku...
— Pragnie panu pokazać, że ma dobrą wolę... gotowa jest więc przyjąć pański wspaniały dar, ale bez żadnych zobowiązań.
— Czy panna Eugenja znowu mnie chce obrazić?...
— Ależ broń Boże! Nie miała najmniejszych intencyj... zaręczam panu!
— Czasami obraża się bardzo dotkliwie, chociaż się nie ma wcale intencyj obrażenia kogoś.
— Nie rozumiem!
— Wytłumaczę pani na przykładzie. Byłem któregoś dnia na zebraniu towarzyskiem w domu mego przyjaciela. Jeden z obecnych tam gości, znający mnie osobiście bardzo dobrze, nie ukłonił mi się. Wychodząc, powiedziałem o tem memu przyjacielowi.
— Niech pan mu tego nie bierze za złe, nie zrobił tego naumyślnie, poprostu nie zauważył pana!
— Jest to chamstwo! — odpowiedziałem. Chodzi nie tyle o to, że mi się nie ukłonił, ile o to, że mnie nie raczył zauważyć.
— Jest taki roztargniony — dodał przyjaciel.
— Człowiek, który pozwala sobie na roztargnienie w obecności trzecich osób popełnia nietakt. Najgorsze chamstwa robi się niechcący... Mówimy o tym, lub o owym, że się zapomniał nienaumyślnie, tak, jakby się można było naumyślnie zapominać.
— Do czego pan prowadzi?
— Panna Eugenja przyznawszy, że była wobec mnie niesprawiedliwa, chce teraz widać mnie znów nienaumyślnie obrazić, mówiąc o jakichś zobowiązaniach. Insynuowała mi, że chcę wymusić jej wdzięczność... teraz mówi o zobowiązaniach. Czy panna Eugenja drwi sobie ze mnie, czy też myśli, że jestem pajacem, służącym do jej zabawki? — rzekł August — myśląc przez cały czas o Rosario.
— Niech się pan uspokoi, don Auguście!
— Mówiłem już pani, że dług Hipoteczny jest uregulowany! Czy panna Eugenja będzie się teraz chciała zrzec swego domu, czy nie — to mnie już nie obchodzi. Nie obchodzi mnie także, czy żywi dla mnie wdzięczność, czy też jej nie żywi!
— Najważniejszą rzeczą jest, abyście zawarli zgodę i stali się znów dobrymi przyjaciółmi.
— Ach, oczywiście!! Teraz? Teraz, kiedy zerwała z tamtym, nieprawda? Dawniej byłem piątem kołem u wozu, teraz staję się „jedynym“. Chodzi o to, aby mnie zdobyć z powrotem!
— Ależ ja nic nie powiedziałam!
— Domyślam się, że jednak chciała pani to powiedzieć!
— Myli się pan, don Auguście! Rozmawiając z Eugenją, poradziłam jej, aby starała się dojść do porozumienia z panem... skoro...
— Aby postarała się zdobyć mnie po raz drugi?
— Tak! Odpowiedziała mi, że pana bardzo szanuje, że pana bardzo ceni, jako swego przyjaciela, ale, że będzie mogła wyjść za mąż tylko za tego człowieka, którego będzie kochała!
— I dodała, że ja się nigdy tym człowiekiem nie stanę!?
— Nie, tego nie mówiła!
— Acha! Znów więc mamy do czynienia z dyplomacją!
— Jakto?
— Przyszła pani do mnie nie tylko po to, aby wytłumaczyć przedemną swoją synowicę, ale chciała pani także wybadać grunt. A nuż się uda? Może będę gotów ożenić się z Eugenją? Ukartowaliście sprawę między sobą.
Nie wątpię, że panna Eugenja raczyłaby się w końcu zgodzić na małżeństwo ze mną!
— Przysięgam panu, don Auguście, przysięgam na świętą pamięć mojej matki... przysięgam panu!
— Niech pani lepiej nie przysięga...
— Zdaje mi się, że teraz pan z kolei zapomina niechcący, kto przed panem stoi? Kto jest Ermelinda Ruiz-Ruiz!
— Zechce pani łaskawie powiedzieć swojej synowicy, że jej wyjaśnienia przyjąłem do wiadomości, ze jestem, jej bardzo za nie wdzięczny, że nadal pragnę pozostać jej przyjacielem, ale tylko i wyłącznie przyjacielem! Proszę także zrozumieć łaskawie, że nie jestem pianinem, na którem można wygrywać, jakie się chce melodje, ani marjonetką, którą się kręci na wszystkie możliwe strony, ani owym „Figaro tu, Figaro tam“... ani vice-narzeczonym.
— Niech się pan już nie gniewa!
— Ależ ja nie mam bynajmniej zamiaru się gniewać! Chcę pozostać na przyszłość przyjacielem panny Eugenji.
— Odwiedzi pan nas wkrótce, nieprawdaż?
— Zobaczę...
— Jeżeli pan nie przyjdzie, Eugenja nie uwierzy mi, że pan jej przebaczył.
— W najbliższych dniach wyjeżdżam w daleką podróż...
— Ale przed wyjazdem złoży pan nam przecież wizytę pożegnalną?...
— Dobrze! Przyjdę!
Rozstali się. Eugenja, wysłuchawszy relacyj doni Ermelindy o rozmowie z Augustem, rzekła:
— Wszystko w porządku! nie ulega wątpliwości, że znów go będę miała!
Po wyjściu dani Ermelindy, August przechadzając się po pokoju, mówił do siebie: „Bawi się runą, jak pajacem. Odrzuca mnie, przyciąga... znów mnie odrzuca. Trzymała mnie w rezerwie! Zapasowy kawaler! Pragnie prawdopodobnie zbudzić zazdrość w tym drugim... Dlatego też chciałaby, abym ją błagał, abym się zabijał o nią... Byłem kukłą! A przecież mam swój charakter, swoją osobowość. Ja, to jestem ja, tak, ja, to jestem ja!! Nie będę negować, że Eugenja zbudziła we mnie zdolność do miłości, ale teraz, gdy już umiem i mogę kochać, pocóż mi jeszcze Eugenja? Nie zabraknie dla mnie kobiet na świecie!“.
August nie mógł się powstrzymać od śmiechu, przypomniawszy sobie, co powiedział Wiktor, gdy ich wspólny przyjaciel, Gervasio, ożeniwszy się, oznajmił im, że ma zamiar wyjechać z żoną na kilka tygodni dco Paryża. Zabierać żonę do Paryża, to mniej więcej to samo, co zabierać stokfisza, udając się na Islandję. August ubawił się szczerze, przypomniawszy sobie ten dowcip Wiktora.
Powtarzał: „Kobiet dla mnie jeszcze wystarczy! Jakże wdzięczna jest naprzykład ta perwersyjna niewinność Rosarito! Ta mała praczka, to drugie wydanie nieśmiertelnej Ewy!
Czarująca, doprawdy, czarująca!!
Eugenja sprowadziła mnie z abstrakcii do rzeczywistości i odkryła mi cały rodzaj. Jest tyle kobiet, wartych grzechu! Tyle Eugenij, tyle Rosarit... Nie, nie, żadna kobieta nie zrobi ze mnie pajaca! Ja, to jestem ja! Moja dusza, może jest i mała, ale za to niepodzielnie należy do mnie!“.
Gdy tak afirmował swoje ja, wydało mu się, że owo „ja“ rośnie i rośnie! Wreszcie urosło do takich rozmiarów, że dom stał się zbyt mały. Wyszedł przeto, aby dać swemu „ja“ trochę swobody.
Na ulicy znów miał wrażenie, że sklepienie niebios wisi tuż, tuż nad jego głową. Ludzie, zajęci swemi sprawami, spieszyli w różne strony. Nikt nie zwracał na niego uwagi, nie poznawał go — mniejsza o to, czy naumyślnie, czy nienaumyślmie, dość, że tak było. Wówczas rozpoczął się proces odwrotny. Uczuł, że jego „ja“ zmniejsza się, maleje w oczach, że włazi z powrotem do ciała, szukając sobie w tem ciele zacisznego, malutkiego kącika. Gdy dawał nurka w tłum ludzki: gdy się zatracał w tej masie, która przypływa i odpływa, miał wrażenie, że się rzuca w fale rzeki, aby zażyć kąpieli pod otwarłem niebem.
Sobą czuł się tylko w samotności. W samotności mówił: „Ja, to jestem ja!“ — prawdopodobnie w tym celu, aby się upewnić, że tak jest istotnie. Wobec innych wydawało mu się, że nie istnieje! Zatracał się zupełnie w tym tłumie zaaferowanym, roztargnionym, spieszącym się we wszystkie możliwe strony!
August doszedł do ogrodu, położonego na spokojnym, samotnym placu. Plac ten był kawałkiem zacisznego miejsca. Nie chodziły tutaj tramwaje, a dorożki i samochody ukazywały się zrzadka. Na placu bawiły się dzieci. W ciepłe popołudnia jesienne, staruszkowie wygrzewali się na słońcu. Kasztany indyjskie, rosnące tutaj, drżąc na wietrze, roniły liście na bruk. Drewniane ławki pokryte były stosami liści zielonych.
Te miejskie, ucywilizowane drzewa miały dla niego dziwny tajemniczy urok, W miesiącach, kiedy deszcz nie pada, piły wodę z rowka od kanalizacyjnego ścieku. Każdego dnia witały i żegnały słońce nad dachami domów, śniąc prawdopodobnie o swej puszczy dalekiej.
W konarach drzew śpiewały ptaki, prawdopodobnie także ucywilizowane, z rodzaju tych, które jedzą kromki chleba wprost z rąk starców lub dzieci.
Bardzo często, siadając na zielonej ławce, August patrzał na purpurową łunę zachodu. Czasami od złoto-ognistego tła odrywała się czarna sylwetka kota, który maszerował po dachu.
Jesienią padały na ziemię liście żółte, brunatne, podobne do zabalsamowanych rąk mumji.
Dzieci zbierały zeschłe liście, składały je na kupki i bawiąc się, nie zwracały zupełnie uwagi na wspaniały pożar zachodu. Tego wieczoru. August, przyszedłszy do ogrodu, strącił laską z ławki cały stos zeschłych liści. Była jesień! Grupa dzieci bawiła się opodal. Jeden z chłopców, ustawiwszy drugiego pod pniem kasztana indyjskiego, rzekł do niego: „Będziesz teraz więźniem, który się dostał do rak czerwonoskórych“. Więzień zaczął na pół z płaczem: ...„Ależ ja nie chcę“, lecz pierwszy przerwał mu: „To wszystko jedno, czy chcesz, czy nie chcesz. Ty nie jesteś teraz ty“. August nie chciał słuchać dłużej: wstał i przeszedł do innej ławki. Myślał: „My dorośli bawimy się podobnie: Ty nie jesteś ty, ja nie jestem ja, on to nie jest on. A czy te biedne drzewa są sobą? Tracą liście znacznie wcześniej, niż ich bracia z gór. Są tylko szkieletami, a szkielety rzuca ja cień, który się rysuje na bruku, w świetle elektrycznych lamp. Drzewo, oświetlone światłem elektrycznem! Gdy lampa łukowa błyśnie skroś zieleń korony, liście wydają się jak z metalu. Wiatr nie śmie niemi poruszyć. Biedne drzewa nie mogą się rozkoszować czarną nocą wsi, tą nocą bezksiężycową, otuloną w płaszcz umarłych gwiazd. Sadząc tutaj te drzewa, człowiek musiał powiedzieć każdemu z nich: „Ty, to już nie będziesz ty!“. Aby zaś nie zapomniały, aby nie usnęły, dano im tę iluminację elektryczną. Biedne, somnambuliczne drzewa! Nie, nie, nie zadrwią sobie ze mnie tak, jak z was zadrwili“.
August wstał z ławki i jak lunatyk powlókł się ulicami!