Między lądem a morzem/Przedmowa

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Przedmowa
Pochodzenie Między lądem a morzem
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze IGNIS S. A.
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Graf. Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PRZEDMOWA
Jedyny łącznik, wiążący te trzy opowiadania, jest, że się tak wyrażę, natury geograficznej; rozgrywają się bowiem — czy na lądzie, czy na morzu — w tej samej okolicy świata, którą możnaby nazwać okolicą oceanu Indyjskiego z wszelkiemi jego odnogami i rozgałęzieniami na północ od równika, aż do zatoki Siamskiej. Jeżeli zaś chodzi o czas — to należą do okresu następującego bezpośrednio po ukazaniu się powieści o niezręcznym tytule: W oczach Zachodu, a w stosunku do osobistego życia autora łączą się z zasadniczym przełomem w losach jego twórczości. Gdyż faktem jest niezaprzeczonym, że W oczach Zachodu niełaskawie zostało przyjęte przez publiczność, podczas gdy powieść pod tytułem Los — która ukazała się zaraz po tomie opowiadań Między lądem a morzem — znalazła odrazu znacznie liczniejszych czytelników, niż jakakolwiek inna z moich książek.

Niniejszy tom, złożony z trzech opowiadań, został również dobrze przyjęty — i prywatnie, i publicznie, a także i z punktu widzenia wydawcy. To drobne powodzenie zjawiło się w porę, aby pokrzepić moją osłabłą ziemską powłokę. Bo książkę tę można zaiste nazwać utworem rekonwalescenta — przynajmniej co się tyczy jej trzech czwartych — ponieważ „Ukryty sojusznik“, opowiadanie środkowe, było napisane znacznie wcześniej od dwóch pozostałych.
Moje wspomnienia, związane z książką W oczach Zachodu, łączą się ze wspomnieniem ciężkiej choroby, która zdawała się czyhać, jak tygrys ukryty w dżungli na zakręcie ścieżki, aby rzucić nią na mnie w chwili, gdy ostatnie słowa tej powieści zostaną napisane. Wspomnienie choroby bardzo jest podobne do wspomnienia nocnej zmory. Gdy wstałem z łóżka w stanie wielkiego wyczerpania, błysnęło mi natchnienie, aby skierować chwiejne kroki ku oceanowi Indyjskiemu: nikt nie zaprzeczy, że była to zasadnicza zmiana otoczenia tudzież nastroju w stosunku do wybrzeży Genewskiego jeziora. „Uśmiech szczęścia“, ta najczystszej wody opowieść o Indyjskim oceanie — zaczęta tak osłabioną i drżącą ręką, że pierwsze dwadzieścia stron czy więcej musiałem rzucić do kosza — stała się wreszcie taką, jaką przedstawia się oczom czytelnika. Co do siebie chcę tylko zaznaczyć, że z powodu tej noweli klepali mnie najniespodziewaniej po plecach różni nieznani mi dotąd ludzie, z których najważniejszy był oczywiście wydawca popularnego przeglądu ilustrowanego, gdzie się nowela ukazała. Któż wobec tego ośmieli się powiedzieć, że to nie zmiana klimatu sprowadziła taki wielki sukces?
Pochodzenie środkowej noweli „Ukryty sojusznik” zupełnie jest odmienne. Została napisana znacznie wcześniej i pojawiła się pierwszy raz w Harper’s Magazine w pierwszej połowie 1911 roku, o ile sobie przypominam. A może i w drugiej połowie? Wspomnienia moje są pod tym względem mgliste. Zasadniczy wątek opowiadania był moją własnością na wiele lat przedtem. W gruncie rzeczy był również wspólna własnością całej floty handlowych okrętów, krążących między Indjami, Chinami i Australją: tej wielkiej kompanji, której ostatnie lata zbiegły się z pierwszemi latami moich wędrówek po szerokich morzach. Fakt, o którym mowa, wydarzył się na pokładzie wybitnego członka tej kompanji, a mianowicie na Cutty Sark, okręcie należącym do pana Willisa. Był to znany w swoim czasie właściciel statków, z gatunku tych ludzi (wszyscy są już dzisiaj pod ziemią), którzy mieli zwyczaj wyprawiać osobiście swoje okręty w podróż ku owym dalekim brzegom, kędy powiewała szanowana flaga właściciela. Cieszę się, że miałem choć raz sposobność ujrzeć pana Willisa pewnego bardzo ponurego i wilgotnego ranka; stał na występie kamiennego podmurowania w New South Dock i patrzył, jak jeden z jego statków wyrusza w podróż do Chin. Była to imponująca męska postać w nieodmiennym białym kapeluszu, znanym tak dobrze w porcie londyńskim. Czekał aż okręt zwróci się dziobem w dół rzeki i wówczas dopiero skinął z godnością w stronę statku wielką dłonią w rękawiczce. O ile wiem, mógł to być nawet i Cutty Sark we własnej osobie, ale w każdym razie nie wyruszał wówczas w tamtą fatalną podróż. Nie znam daty faktu, na którym treść „Ukrytego sojusznika” jest osnuta; wypłynął na jaw i dostał się nawet do gazet w środku lat osiemdziesiątych ale słyszałem o nim już i przedtem, niejako prywatnie — od oficerów wielkiej floty wełnianej, w której przesłużyłem pierwsze lata moich wędrówek po głębokich wodach. Ów fakt stał się głośnym wśród okoliczności dość dramatycznych, które jednak nie mają nic wspólnego z moją nowelą. W ściśle morskim odłamie moich pism można zaliczyć ten fragment widowiska do moich dwóch utworów „spokojnych”. Bowiem jeśli przyjmiemy klasyfikację według tematów, stworzyłem dwa utwory „burzliwe”, a mianowicie: Murzyna z załogi Narcyza i Tajfun i dwa utwory „spokojne”: ten właśnie i Linję Cienia, książkę należącą do późniejszego okresu.
Pomimo formy autobiograficznej, dwa wyżej wymienione opowiadania nie są oparte na wspomnieniach osobistych. Treść ich wiąże się z czemś rozleglejszem choć mniej ścisłem: z charakterem, wizją i odczuciem pierwszych dwudziestu lat mego niezależnego życia. To samo da się powiedzieć i o „Frei z Siedmiu Wysp“. Zwymyślano mnie setnie za napisanie tej noweli z powodu jej okrucieństwa — i w publicznych artykułach, i w listach prywatnych. Pamiętam taki list od jednego pana z Ameryki; nie posiadał się wprost z oburzenia. Oświadczył mi wśród przekleństw i wymysłów, że nie miałem prawa napisać rzeczy tak okropnej, która okrutnie i bezpodstawnie rozdarła mu serce. Był to list bardzo ciekawy; zrobił na mnie duże wrażenie. Nosiłem go przez kilka dni w kieszeni. Czy miałem prawo napisać tę nowelę? Przejąłem się szczerością tego oburzenia. Czy miałem rzeczywiście prawo? Czy doprawdy zgrzeszyłem przez okrucieństwo — jak twierdził ten człowiek? A może to on był niespełna rozumu? Jednak w jego wściekłości czuło się pewną metodę... Ułożyłem w myśli gwałtowną replikę; replikę pełną łagodnych perswazyj; replikę wyniosłą i górną; ale żadna z nich nie pojawiła się nigdy na papierze i zapomniałem już, jak były sformułowane. Nawet i list rozgniewanego pana gdzieś się zapodział i pozostały tylko karty opowiadania, których odwołać nie mogę — i nie odwołałbym, gdyby to nawet było możliwe.
Miło mi jednak pomyśleć, że obie kobiety tej książki: Alicja, ponura, bierna ofiara losu, i czynna, indywidualna Freja, nie wątpiąca ani przez chwilę, że jest panią swego przeznaczenia — że te kobiety musiały zyskać pewną sympatję, bo ze wszystkich moich nowel ten tom właśnie wzbudził oddźwięk największy i najbardziej bezpośredni.

J. C.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.