Między ustami a brzegiem puharu/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Między ustami a brzegiem puharu |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. |
Miejsce wyd. | Lwów — Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W malutkim saloniku panny Doroty von Eschenbach odnajdujemy szanowną ciocię w pewien wieczór zimowy, zajętą, jak zwykle, jakimś złocistym kościelnym haftem.
W pokoju było ciepło, zacisznie, na ulicy dzwoniły sanie i rozlegały się tony skocznej, karnawałowej muzyki, haft wyglądał świetnie; nic pozornie nie brakło do szczęścia panny Doroty: a jednak co parę minut podnosiła nos nad robotę, spoglądała naprzeciw i wzdychała.
Naprzeciw zaś, z książką w ręku, siedział jej dawny jawnogrzesznik, tak zatopiony w czytaniu, że nie uważał owych spojrzeń rozpacznych, nie słyszał westchnień.
Co się z nim stało? Ciocia Dora dotąd nie mogła przyjść do siebie. Gdzie się podziały owe szalone czasy jego hulanek, gdy o podobny wieczór w domu błagała Boga jak o cud? Gdzie znikły dawne koncepty, swawola, pustota, które ją tak gorszyły?
Oto od tygodnia miała go tak codzień naprzeciw, pochylonego nad książką; dzień cały pracował w biurze, ani jednego dnia nie obiadował w restauracji, nie uraził jej jednem słowem — a jednak ciocia Dora wzdychała.
Wzdychała, patrząc w jego mizerną, schorowaną twarz, na której wyrzeźbił się rys poważnej, surowej stałości i woli, obok dziwnie łagodnego uśmiechu milczących ust; wzdychała na widok łacińskich liter czytanej książki; a ilekroć przerzucał kartkę, wzdychała na blask djamentu w obcym pierścionku na palcu swego chłopaka.
Ach, nie był to już chłopak!
Tu panna Dorota, zamiast westchnienia, wydała z siebie prawie jęk, tak przejmujący, że Wentzel drgnął nerwowo i podniósł wzrok na nią.
— Co to ciociu? — zagadnął.
— Nic, nic. Tak sobie. Myślałam, że ty bardzo źle robisz, zwlekając swój wyjazd do Włoch. Mizerniejesz w oczach i kaszel nie ustaje.
— Za tydzień wyjedziemy — odparł — jeśli już kto wierzy, że mi trzeba Włoch, by wyzdrowieć.
— Wszyscy to mówią. Doktor Voss...
— Niech mi go ciocia nie wspomina. Staje mi w pamięci scena wyjmowania kuli! Co ten rzeźnik wyprawiał ze mną! Brrr!
— A jednak wydobył. Wierz mi, on ma rację: jedź jutro do Włoch.
— Jutro, jakem to cioci już dawno oznajmił, jadę do narzeczonej. Przez tydzień, który mi pozostaje do ślubu, nie mogę odbyć klimatycznej kuracji.
— Ślub można odłożyć. Twoje zdrowie ważniejsze.
Wentzel podniósł oczy i popatrzył na mówiącą, jak na obłąkaną, potem zmarszczył surowo brwi.
— Czy ciocia była dziś w kościele? — spytał.
— A jakże. Podczas karnawału słucham codzień nabożeństwa. Ludzie tyle grzeszą!
— Otóż zaproponuję cioci: proszę przestać bywać w kościele...
— Jakto? Ja — przestać... — Nie mogła dokończyć.
— Tak, ciociu, ja wzamian odłożę swe małżeństwo.
— Brednie! Mieszać nabożeństwo z takiemi rzeczami!
— Jakto, z takiemi rzeczami?... Zdaje mi się, że to sakrament, ciociu! Oj, oj, wietrzeją cioci zasady!
— No, tak, sakrament, ale taki... z mniejszych.
— Nie uczono mnie miary w sakramentach. Kiedyś ciocia przedstawiała mi ten właśnie jako dla mnie najpotrzebniejszy...
— Dawniej! To co innego! Byłeś zdrów, młody, przystojny, miałeś karjerę przed sobą! Ba, ba, byłbyś wysoko, żebyś mnie słuchał. At, wszystko przepadło!
— Bardzo nad tem cierpię — potwierdził ironicznie, zakładając ręce i opierając się wygodniej w fotelu. — Chory, stary, brzydki, bez przyszłości. No, no! w takim dziurawym garnku siedzi moja dusza!
— Ty zawsze mnie zbywasz drwinkami...
— Tak, niestety! Był to mój grzech w owym osławionym okresie młodości, krasy i zdrowia. Obecnie, gdzie mnie stać na koncept!
— Ach, Boże! Tyle nieszczęść! W ciągu roku!
— Primo: w marcu Azorek zdechł — podchwycił.
— To mniejsza, choć szkoda psiny. I ty go lubiłeś...
— Nadzwyczaj! Secundo: zarżnęli w Chinach — wychowańca cioci, ojca Matjasza!
— Biedny męczennik, bohater! — potakiwała.
— Jeśli bohater, to nie biedny — mruknął poważniejąc.
— Mógł jeszcze wiele zdziałać: tyle zdolności!
— Tertio: Major miał atak apoplektyczny — ciągnął dalej swe wyliczanie.
— Ach, tak! Wzywał ciebie, chciał pożegnać, napisać testament, poruczyć sierotę... a ciebie nie było... Pisałam, nie odpowiadałeś!
— Ciocia doniosła, gdy niebezpieczeństwo minęło. Zresztą, nie czuję w sobie materjału na opiekuna wdów i sierot. Szczęściem, że major zdrów i wesół i może mnie przeżyć.
— Co ty wygadujesz! Nie czujesz się lepiej?
— Mniejsza z tem! Wracając do cioci nieszczęść: burza zwaliła kaplicę w Dülmen...
— To fatalny omen — wyrzekła posępnie, trzęsąc lokami — to palec losu!
— Odkąd-że to ciocia stała się zabobonną? Nie wiem, czy to ma być palec losu, ale to wiem, że trachit nadreński jest to fatalny materjał budowlany i że kaplicę odbuduję z cegły.
— Odbudujesz? — spytała z błyskiem radości. — A mnie mówił Sperling, że zamierzasz opuścić zupełnie rodzinną rezydencję...
— Mieszkać tam nie będziemy, ale to nie racja dać się zamkowi rozpadać w ruiny. Słono mnie ta burza będzie kosztowała...
— Nie żałuj grosza w takim celu...
Uśmiechnął się.
— Moja narzeczona powiedziała mi to samo.
— Doprawdy, powiedziała? Myślałam, że ci każe zrównać z ziemią Dülmen...
— Żeby kazała, toby go dotychczas nie było już na ziemi.
— Okropność! — jęknęła panna Dorota.
— Szczęściem, że ona niema wcale niszczących gustów — mówił dalej z błyskiem dumy w oczach. — Szanuje tradycje i wszystko, co stare. Jest to ogólna cecha słowiańskich charakterów.
— Nie znam! — westchnęła ciotka i zwiesiła nos nad haftem.
Był to widocznie temat niemiły.
— Więcej nieszczęść nie było? — uśmiechnął się Wentzel.
Aż podskoczyła na krześle.
— Jakto? A twój wyjazd w te dzikie strony?...
— Mój wyjazd spełnił cioci chęci i pragnienia: ustatkowałem się i żenię. Dogodziłem cioci.
— Nie pytałeś mnie o radę, jak twój ojciec, i jak on skończysz...
— To niewiadomo, bo wcale nie myślę jak ojciec zaczynać. Żony nie zabiorę do kraju i rodziny. Znam już tę ich straszną słowiańską tęsknotę, która zabiła mi matkę...
— Więc sam się dla niej wyrzeczesz ojczyzny, narodowości, mowy, obyczajów, wszystkiego!
— Jeśli ona zechce, naturalnie. Mnie łatwiej to przyjdzie dokonać: jestem silny i przez pół ich swojak.
— Zgubiony jesteś w takim razie! — zaczęła popłakiwać panna Dora, doprowadzona do desperacji jego spokojną stanowczością i gotową decyzją.
— Ani rusz nie mogę zguby swej dojrzeć, ani zrozumieć — odparł, kręcąc wąsiki.
— Boś oślepł z ich czarów! Może to nie zguba zerwanie z całym światem stosunków?
— Co ciocia nazywa całym światem? Hrabinę Aurorę?
— Ach, fe! Wstydź się!
— Baronową Lizę?
— Słuchać nie mogę tej bezczelności. Ja mówię o panach, o restauracji...
— Jutro stu panów jedzie ze mną do Strugi na wesele. To dosyć, jak dla mnie.
— Błazny, urwisze, hulaki! Ja mówię o poważnych ludziach.
— Nie mogę wymagać, by mi składali czołobitność dygnitarze i ministrowie. Jestem na te hołdy zamłody i kawaler. Zresztą na tyle stosunków, ile ich ciocia wymaga, trzeba mieć czas i siedzieć w stolicy; ja zaś mam obowiązki rolniczo-przemysłowe, przeważnie wiejskie. Zresztą, moja narzeczona nie cierpi pustej salonowej gawędy, powierzchownych stosunków, fałszu i próżności naszego wielkiego świata, i pewnie w Berlinie nie będzie długo popasać. Pocóż mam sobie zadawać daremną fatygę?
— I ona ci zabroniła zostać posłem w Radzie! Cała opinja jest przeciw tobie. Mają cię za złego patrjotę!
— Moja ciociu, waszą wolą jest, bym jechał do Włoch. Jakże mogę posłować równocześnie? To już kompletnie niemożliwe. Zresztą, nie czuję się na siłach dobrze odpowiedzieć położonemu we mnie zaufaniu. Jestem zbyt jeszcze osłabiony i zbyt sobą zajęty. A przytem nie chciałem robić przykrości majorowi. On się starał o tę godność. Miałbym na sumieniu drugi atak apoplektyczny! Niech szczęśliwie ujada się z kanclerzem...
— Major! Czy nie wiesz, że on jest wielbicielem twego geniusza?
— Doprawdy? No, jabym był jego zajadłym przeciwnikiem.
— O, Herr Je! Croy-Dülmen jest socjalista! Czego ja dożyłam! Żeby twoi przodkowie wstali z grobu!
— A którzy, ciociu? Po ojcu, czy po matce?
Panna Dora poruszyła się niecierpliwie. Dobijał ją powagą i flegmą. Westchnęła tylko.
— Słyszałam od majora, żeś prosił o uwolnienie twego mordercy.
— Prosiłem i otrzymałem, ale ten nieszczęśliwy nie przyjął łaski odemnie. Podobało mu się w Magdeburgu widocznie. Może co jeszcze o mnie mówił major?
— Mówił, żeś pozbawił chleba kilkadziesiąt rodzin po twych dobrach. Biedacy, siedzą na bruku!
— Biedacy, siedzą na talarach kradzionych. Nie rozumiem, skąd się w tej naszej cnotliwej Germanji bierze tylu szubieniczników!
— Intrygi, plotki, kabały. Ofiary twego zaślepienia!
— Czy i to zdanie majora? Czy nie myśli ustanowić nademną opieki obywatelskiej, jak nad idjotą? Radziłbym staremu pilnować lepiej córki, niż mnie i posłuchać trochę, co mówią o niej.
— O Milci? To nikczemna kalumnja! To wzór porządnej dziewczyny. Bywa codzień u mnie, odkąd z ojcem zamieszkali w stolicy.
Zamilkła, niby obrażona; ale po chwili, widząc, że Wentzel sięga po książkę, spytała:
— Cóż wymyślają na nią? Twoim obowiązkiem jest ująć się za niewinną, albo ostrzec.
— Moim obowiązkiem jest nie dbać o cały ród kobiety, co też i czynię. Nie mam prawa ujmować się za panną Koop, ani tem mniej ją ostrzegać. Meinetwegen!
— Tak jej płacisz za wielkie uczucie!
— Nie znam się na podobnych uczuciach. Wiem zresztą, że się pocieszyła.
— Co wiesz, powiedz! Bądź uczciwy.
— Wiem, ciociu, że jest późno i czas spać. Zatem stanowczo ciocia i major nie będą na moim ślubie?
— Nie. Major zajęty, a ja...
— A ciocia haftuje. Czy to stuła znowu? Proszę ją spiesznie dokończyć dla swej faworyty.
— Dałby to Bóg! — westchnęła, zaciskając usta.
Ukłonił się i wyszedł. Za drzwiami spokój znikł mu z twarzy, przez oczy przeszła błyskawica wściekłości.
— Bodaj was piekło pochłonęło, podłe szwaby! — zamruczał, idąc do siebie. — Niech przepada wasza głupia pycha, i fałszywa pobożność, i wasza mowa, i obyczaje. Ja już nie wasz, chwała Bogu, i szczęśliwy. Mam swoją wiarę, i kochanie, i kraj, i rodzinę! Ach, żebyż już jechać do swoich!
Rzucił się na fotel w gabinecie i odetchnął.
Po chwili zadzwonił i, nie oglądając się, spytał:
— Czy Urban wrócił?
— Jestem! — odparł on sam.
— Byłeś w Marjampolu? — zagadnął Wentzel, promieniejąc na widok kogoś, co wracał z jego raju.
— Byłem, jasny panie.
— Zdrowi wszyscy? Masz listy?
— Zdrowi. Jasna pani kazała powiedzieć, że gotowe wszystko i czeka pana hrabiego. Jasna panienka dała list. Młody pan...
— Gdzież list, ośle? — przerwał hrabia.
Lokaj podał złoconą tacę, a na niej elegancki bilecik. Ręka hrabiego drżała jak w febrze. Schował list na sercu i pytał dalej:
— Rozporządziłeś na jutro konie, ludzi, zaprzęgi?
— Dałem rozkaz rządcy. Młody pan...
Sądzone było, że polecenie Jana nie zostanie wymówione. Wentzel znowu przerwał:
— Zamówisz jutro ekstrapociąg w zarządzie kolei. Możesz iść tymczasem. Konie jutro od rana. Marsz!
Urban zniknął jak widmo. Młody człowiek otworzył pachnący bilecik i czytał z bijącem sercem:
„Zawiele złota i klejnotów. Wzdrygam się przed tą kaskadą pereł, oczy bolą od blasku brylantów i strach mnie bierze przed tym bogactwem i przepychem! Nie dziękuję za nie, ale dziękuję za list. Tamto było dla przyszłej hrabiny Croy-Dülmen — światowe kajdany, a karta dla mnie samej — serdeczna pamiątka. Do zobaczenia, pojutrze...“
I nic więcej! Dawne kochanki Wentzla były łaskawsze: szafowały bez miary frazesami miłosnemi, zapełniały całe foljały zapewnieniami dozgonnego uczucia, a jednak on ich listów nie całował, jak ten krótki, chłodny bilecik, — nie chował na sercu, nie marzył po odczytaniu — jak teraz.
Sen go się brał. Zapalił cygaro i zatopił się w myślach. Rozmowa z ciotką przyszła mu na pamięć i całe to półrocze, od owej chwili cudnej u płotu w Marjampolu, aż dotąd.
Był to okres największego szczęścia i najcięższych utrapień, ostateczny zwrotny punkt w życiu.
Ciotka Dora miała słuszność: dla Wentzla Croy-Dülmen nie było już świetnej karjery w Prusach: był wrogiem niemieckiej polityki, dążeń, kultury, przeszedł duszą i ciałem pod sztandar obcego ludu w biednej, skrzywdzonej prowincji. Rzucił wszystko bez żalu i wahania dla jednej dziewczyny i jednej starej kobiety. I one dwie zostały mu z rodziny. Niemiecka arystokracja usunęła się zgorszona, zawiedziona w wielkich nadziejach i planach na zdolnym miljonerze. Usunęli się najbliżsi: ciotka i dawny opiekun, przyjaciel ojca, major. Znosił jawną niechęć i zobojętnienie ze stoickim spokojem. Uwagi zbywał stanowczem słowem. Czuć było, że z drogi obranej nie cofnie się nigdy.
Pamiętał ów moment przełomu. Był jeszcze trochę słaby po śmiertelnej chorobie od kuli Głębockiego; pieszczono go w Marjampolu.
Pewnego dnia byli we dwoje z Jadzią pod werandą ogrodową. Ona mu czytała głośno, a on niby słuchał, rozkochany, szczęśliwy, wpatrzony w nią.
Nagle przerwał zapytaniem:
— Czy tybyś mnie mogła zapomnieć, Jadziu?
Spojrzała nań przejmująco, uśmiechnęła się smutnie.
— Zapomnieć, nie! — odparła.
— A kochaćbyś mogła przestać? — badał dalej.
— Kochać, zapewne!
— Kiedy, jedyna?
— Jakbyś mnie pan skrzywdził.
— Ciebie, ja? To niepodobna!
— Bo pan nie rozumie, co myślę.
— To wytłumacz, żebym się mógł ustrzec!
Potrząsnęła głową.
— Tego uczyć nie trzeba. W danej chwili pan to sam uczuje. Jeżeli nie, to panu moja miłość wtedy nie będzie potrzebna. Nie będzie pan już mnie kochał.
— Jadziu! Nie wierzysz mi?
— Owszem, wierzę i dlatego się nie boję.
Oczy jej strzeliły iskrami zapału i dumy, potem złagodniały, spotkawszy jego spojrzenie, i roztopiły się w bezbrzeżne uczucie. Oczy te on zawsze widział przed sobą na jawie i we śnie; panowały nad jego duszą.
Bezwiednie prawie osunął się do jej nóg i, całując jej ręce, coś szeptał niewyraźnie, urywanie, od czego płoniła się lekko, wstrząsając przecząco głową i usuwając się od pieszczot.
W tej chwili otwarły się drzwi i ukazała się pani Tekla z Janem, niosąc jakąś flaszkę z miksturą na rzecz rekonwalescenta. Jan dźwigał za nią butelkę stuletniego węgrzyna. Chory tymczasem wcale nie wyglądał lekarstw i wzmacniających trunków. Miał ochotę żyć całą piersią, był już zdrów i pełen młodości.
Na widok wchodzących nie zmieszali się wcale, nie mieli nic na sumieniu — nie lękali się oczu babki i brata, i Wentzel znajdował, że był na swoim właściwem miejscu u nóg ukochanej.
Jan uśmiechnął się przyjaźnie. Staruszka zasępiła się — spojrzała na wnuka z goryczą.
Wiedziała już o ich miłości, ale milczała. Czyż był czas gniewać się i opierać, gdy on miesiąc borykał się ze śmiercią, gdy codzień czekali końca? Teraz niebezpieczeństwo minęło — czuła się w obowiązku krytyki.
Milcząc, dała wnukowi łyżkę mikstury i usiadła naprzeciw nich.
— Dziękuję, babuniu — rzekł — okropnie gorzkie! Może już dość tej trucizny. Zdrów jestem!
— Uważam. Cóż myślisz robić dalej?
— Co babunia i Jadzia zechcą — odparł, patrząc w jej stare oczy całem sercem.
— A cóż Jadzia chce? — spytała posępnie.
— Aj, babciu — wmieszał się Jan — jakby to jeszcze trzeba pytać... i to... tego mruka. Od niej i Wacław nic się porządnie nie dowie. Proszę ich pobłogosławić i kazać szyć wyprawę.
— Byłeś i zostaniesz lekkomyślny! — upominała surowo. — Tu, w tym domu, takie małżeństwo źle błogosławić. Błogosławiłam już jednej na zgubę, na poniewierkę, na śmierć. Czy i drugiej mam na to samo błogosławić?
Wentzel wstał — poczerwieniał jak żar.
— Dwa lata przeżyłem z wami. Com złego zrobił? Powiedzcie. Zaco mi obelgą i krzywdą babka płaci? Jeślim zasłużył, wypędźcie... pójdę; ale jeślim niewinny, to poco mnie ranić? Nie kradłem serca, zapracowałem je sobie ciężko; nie oszukiwałem babki, a jeślim kiedy zrobił przykrość, przeprosiłem. Jednej złej myśli nie miałem względem was, i za co babka tak mówi jej o mnie?... Toż ja wasza krew...
— Rodzona krew tamtego — zamruczała ponuro.
Wentzel zadrżał cały i stłumionym głosem odparł, spuszczając oczy:
— Tamten popełnił kryminał i krzywdę.
Zamilkł. Rozmowa z Jadzią stanęła mu w myśli — zrozumiał, jak ją mógł skrzywdzić.
Jan tymczasem kręcił się na krześle. Z introdukcji wnosił, że się odbędzie scena familijna, dla nikogo niemiła, a dla Wentzla arcy-nieprzyjemna. Wmieszał się znowu do rozmowy łagodząco.
— Najlepiej zrobi pani, jak się podda losowi — rzekł. — Ja Wacławowi wierzę jak bratu, on nasz sercem i duszą. Da sobie Jadzia z nim radę!...
— A jeśli nie da? — rzekła pani Tekla — Jeśli za parę lat szał jego minie, a obudzi się krew ojcowska, niemiecka, samolubna, despotyczna, zawzięta?... Ty sam pierwszy żal uczujesz do mnie za krzywdę siostry i pomyślisz, żem poświęciła ją Niemcowi dlatego, że los zrządził być mu moim wnukiem.
— A toby dopiero była szczególna pretensja! Cóż pani winna, że tych dwoje się pokochało, a ja dopomogłem? Czy pani wolała Głębockiego?
— A mnie co babka ma do zarzutu? — przerwał hrabia. — Czemu mi bronicie serca, domu, rodziny? Sierotą jestem... wyrwaliście mnie stamtąd, a nie przyjmujecie tutaj. Gdzież pójdę? Uczyliście mnie myśleć i kochać... zohydziłem dawne życie, a nowego założyć wzbraniacie! Żebym był włóczęgą, więcej doznałbym u was litości, niż, że jestem synem waszego dziecka!
Po tej skardze usiadł nachmurzony, pochylił głowę i patrzał w ziemię.
Staruszka zamilkła. „Sierota!“ Tak go nazywała matka w snach i takim samym smutnym głosem prosiła o pamięć nad nim, by nie zmarniał. Sumienie, serce, dawna nieufność i wstręt rasowy toczyły walkę w pani Tekli.
Jan spojrzał na hrabiego, wstał i usiadł przy nim.
— Daj mu wina, Jadziu! — szepnął do siostry.
Obejrzała się i podeszła. Z rąk jej wziął kieliszek i wypił w milczeniu. Zatrzymała się chwilę.
— Co panu? Słabo? — spytała serdecznie.
— Spodziewam się! — zawołał Jan. — Wy, kobiety, i Herkulesa doprowadzicie do spazmów! I po co te korowody! Śmiech i złość słuchać! Jakbyś mogła żyć bez niego! Pójdziesz za nim, czy Turek, czy Niemiec, czy Cygan, i nikt cię nie powstrzyma, choćby tu do pomocy pani Tekli zstąpiła sama twoja patronka.
Zarumieniła się na znak twierdzenia.
— Nie chodzi tu o moją, ale o babki zgodę — odparła. — I nie dziw jej: dość płakała po zawodzie. Ona mnie kocha, a nie wierzy jemu — wskazała wzrokiem narzeczonego.
— Należało ją uspokoić, nie narażać go na podobne sceny. Wpędzicie go znowu w chorobę. Ot, przeproś za tę checę melodramatyczną. Człowiek się mieni cały.
Tu Jan złapał ich gorące spojrzenie i dodał:
— Tylko nie wiem, czy to z obrazy na babkę, czy z ochoty do ciebie. Jedno i drugie warto przeprosin.
Wentzel rozchmurzył się zupełnie.
— Pia desideria! Tyle łask nie jestem wart. Wspomnij, Jasiu, na swą żonę przed rokiem... i westchnij.
— Niby to pan wzdycha! — mruknęła z wyrzutem. — Szanuję pańskie zdrowie aż nadto.
Jan zerknął na panią Teklę i uśmiechnął się.
— Oto babka sumuje. Ciarki mnie przechodzą. Wspomnisz moje słowo: nie da Jadzi, będziemy ją wykradać.
Hrabia na to proroctwo oburącz targnął czuprynę. Panienka spojrzała na zamyśloną staruszkę.
— Biedna! — szepnęła. — Ciężko jej rozstawać się.
— Jakto rozstawać się! — zawołał Wentzel. — Alboż chcesz gdzie wyjeżdżać?
— Ja nie, ale pan może zechcieć, a ja będę musiała słuchać. Są zbójeckie zamki nad Renem...
— Gdzie mnie chyba gwałtem odstawią!
— Są wielkie karjery militarne i dyplomatyczne dla młodych magnatów w Prusach.
— Nie dla mnie! O, nie! Nie dla malkontenta. Widziałem militaryzm na cmentarzu we Fröschwiller, a dyplomację ot tu, na wschodzie. Dość mi na tym nauki i sławy.
— Są świetne parentele i stosunki w Berlinie.
— Ach, Jadziu, Jadziu! — zaczął Wentzel, a Jan podchwycił:
— Otóż i wylazło szydło z worka! Mamy sekret. Siostrunia boi się stosuneczków, zabawy... uhm, uhm... hrabiny Aurory naprzykład...
— Mylisz się, ja niczego się nie boję — odparła hardo — mówię o babce. Niech hrabia naszą rozmowę powtórzy jej, ja wierzę mu i...
— I kochasz! — dorzucił niepoprawny Jan. — No, powiedz śmiało, dam ci absolucję. Pewnie nigdy tego od ciebie nie słyszał?
— Uchowaj Boże! — uśmiechnął się Croy-Dülmen.
— Pan jednak wie! — mruknęła niewyraźnie.
— Ha, ćwiczysz, najdroższa, w domyślności.
Tu pani Tekla przerwała im rozmowę:
— Jadziu, chodź tu bliżej!
Wezwana podeszła, rumieniąc się.
— Czy ty chcesz iść za niego?
— Oho, wpadła Jadzia! — szepnął Jan do przyjaciela. — Pani Tekla nie zadowolni się, jak ty, domysłami.
— Chcę, babciu — odparła spokojnie dziewczyna.
— Choć cię świat okrzyczy, żeś zdradziła swą narodowość dla pieniędzy i świetnej partji?
— Choćby, babciu.
— A jak cię czeka los jego matki?
Zmarszczyła brwi i po chwili rzekła równie spokojnie:
— To umrę, jak ona.
Zapanowała minuta milczenia.
— Więc wolisz go nad to, co dotąd kochałaś?
— Nie, umarłabym po stracie kraju i swoich, żeby tak było — odparła posępnie.
— A do mnie żalu mieć nie będziesz potem?
— Nie, babciu! Nic, oprócz bezmiernej wdzięczności i przywiązania.
Pochyliła się i przyklękła u kolan opiekunki; tylko nie płakała, jak tamta — kiedyś.
— Twoja kolej śledztwa, Wentzel! — zauważył Jan. — No, spraw się gracko!
Ale hrabia nie czekał wezwania. Poskoczył z miejsca, ukląkł obok narzeczonej, przeistoczony zapałem.
— Choćby mi tam dawano cesarską koronę, nie odejdę od was, babciu. Zostanę waszym do śmierci. Będę razem cierpieć i pracować. Nie brońcie mi szczęścia, pobłogosławcie. Słowa i wiary nie złamię, na pamięć matki wam przysięgam!
Staruszce zabrakło głosu. Drżącemi rękami objęła obie głowy i modliła się wśród łez. Była spokojną o wnuka, o wychowankę i o swą starość.
Od tej chwili Wentzel publicznie został przyjęty w grono rodziny, za domowego, za pana Marjampola. Służba nazywała go dziedzicem, Jaś Poznańczykiem, marszałek obywatelem, a znajomi sąsiadem.
Pani Tekla mając się za cudotwórcę, patrzyła z dumą na nawróconego Szwaba, a rzeczywista czarodziejka milczała po swojemu i pozwalała hrabiemu wszystkiego się domyślać.
Bruk berliński i powietrze Brandenburgji stało się wstrętne dla Wentzla. Z rozkazu babki, na miesiąc przed ślubem, odbył, jak ciężką pokutę, lustrację dóbr przed podróżą do Włoch.
Mieli zimować nad jeziorem Como, w świeżo nabytym pałacyku: „między Eufratem i Tygrem“ nazywał Jan, mrugając do siostry...
Nazajutrz po rozmowie z panną Dorotą cała młodzież arystokratyczna przeprowadzała koryfeusza do Strugi. Dworzec kolei wrzał toastami, roił się tłumem eleganckich oficerów i cywilnych, rozbrzmiewał konceptami Schöneicha i głośnym śmiechem Herberta.
Oblubieniec biegał od biura do biura, nagląc o pociąg. Do jego zakochanej głowy nie trafiały uwagi o rozkładzie jazdy i t. p. ceregielach.
Śpieszył się — basta.
W to grono rozbawione niewiadomo jakim cudem wpadł major Koop, apoplektyczny, zajęty, z olbrzymią teką w objęciu. Poselska godność pomieszała w głowie szanownego męża. Zaczął się kłaniać znajomym i nieznajomym, jak swoim nadreńskim wyborcom. Binokle Schöneicha odkryły go natychmiast jako nieopatrzną ofiarę drwin. Rude faworyty znalazły się przed czcigodnym posłem.
— Moje uszanowanie, majorze! — pozdrowił. — Winszuję zaszczytu! W tak godne ręce dostało się przewodnictwo okręgu! Wszak pan ma w tej tece jaki projekt przeciw wrogom winnic?
— Przeciw filokserze. Wiem, wiem! — potakiwał poseł, nadymając się dumnie.
— A na lisy, majorze, co psują zielone grona i młode latorośle?
— Na lisy? Nie, nic nie mówili. Kwestji polowań nie będzie. Gdzież to panowie jadą? Może jaki kongres międzynarodowy? Jubileusz?
— Ach, niestety! Ruszamy na pogrzeb!
— A czyjże, czyj? Nie czytałem dziś depesz. Może kto sławny?
— I jak jeszcze! Znakomitość, majorze, dzięki waszemu wychowaniu i opiece. Król młodzieży, półbożek pięknych dam, mój przyjaciel, Wentzel Croy-Dülmen!
Major poskoczył i poczerwieniał, jakby mu groził nowy atak apoplektyczny.
— Ten, ten... warjat! Umarł! O! Herr Je! Aż mi lżej oddychać! Z jego powodu znoszę wiele! Bo, widzi baron, on ostatniemi czasy nosił się z okropną myślą...
— Samobójstwa? — spytał naiwnie Schöneich.
— Gorzej, baronie, gorzej!
— Mordu?
— A tak! Mordu narodowego!
— Co? Chciał podminować może posąg Germanji?
— Nie, baronie, chciał ożenić się z Polką!
— No, i rozmyślił się?
— Przecież pan mówi, że umarł.
— Jeżeli pan nazywa małżeństwo mordem, to ja nazywam śmiercią.
— Co? Co? Jak pan mówisz?
— Śmiercią, majorze. Ale oto i sam nieboszczyk. Wiesz, Wentzel, że twój opiekun podaje cię na sąd Boży za mord narodowy.
— Podawać na ten sąd łatwo, ale wygrywać nie rychło — uśmiechnął się zagadnięty, śpiesznie witając posła. — Mamy wdzięczność za te kompromisy. Majorze, bądźmy cierpliwi. Tymczasem, wracając do doczesności, wyjeżdżam na całą zimę. Pałac mój stoi na pańskie rozkazy. Wygodniej tam będzie, jak w dotychczasowem mieszkaniu.
— So, so! Dziękuję ci. A gdzież to wyjeżdżasz?
— Z żoną do Włoch.
— Ach, jak to brzmi melodyjnie! — zauważył, wzdychając Schöneich. — A żeby pan wiedział, jaka ona piękna, ta żona! Pokaż fotografję, Wentzel.
— Zum Henker! — oburzył się major. — Dla brzydkiej nie robi się takich monumentalnych głupstw. Wstydziłbyś się!
— Wstydziłbyś się dla brzydkiej! Ach, majorze, żebyś ją widział!
— At! — strzepnął rękami stary. — Desperacja z tym naszym Wschodem. Ale zgnieciemy go, zgnieciemy. Będzie nasz. Poczekajcie!
— Uhm!... — zaśmiał się Wentzel. — Poczekajcie na to coś około wieczności. No, szczęść wam losie! Ach, otóż nareszcie pociąg. Żegnam majorze!
— Moje uszanowanie — dodał Schöneich — i ukłony ślicznej córeczce — dołączył czyn do słów i ruszył za przyjacielem.
Z okna wagonu jeszcze raz wyjrzał, a potem zwrócił się do kogoś siedzącego w głębi i rzekł:
— Herbert, bądź konsekwentny. Ukłoń się teściowi. Schowałeś się, aż mi wstyd było.
— Wolę córce — mruknął elegant. — Ten stary — wygląda mi na grubjanina! Ja lubię delikatnych ludzi.
— Niezawodnie, bezpieczniejsi dla naszych pleców. Nieprawdaż, Wentzel?
Ruch pociągu zagłuszył dalszą rozmowę.
Struga nigdy nie widziała tylu i takich gości, jak następnego wieczora. Pani Tekla otrzymawszy od wnuka kartkę z zawiadomieniem i listą przybyłych, załamała ręce.
— Najście barbarzyńców! — wyrzuciła z siebie z bezmiernym wstrętem i pogardą.
Barbarzyńcy tymczasem w najlepsze obsiedli stoły, podnieceni stuletniemi winami, wyborną kuchnią i dźwiękami orkiestry. Biesiadowali, jak za czasów Lukullusa. Wśród dobranego wykwintnego towarzystwa Jan i kilku Polaków czuli się jak u siebie.
Z oczu „Papryki“ wyzierał szampan — uwziął się na roztargnionego gospodarza.
— Jakże to tam z tym zakładem o Scherza? Po sprawiedliwości, czyj on teraz? Twój, mój, czy Herberta?
Wentzel aż zzieleniał na wspomnienie dawnego głupstwa.
— Dam ci jeszcze czwórkę, ale milcz, gaduło! — zawołał.
— Aha, wstyd ci teraz! Pamiętaj, rozkładaj odtąd swe chęci na dłuższe termina! Między ustami a brzegiem puharu wiele się przytrafić może. Tak, tak... Ja Scherza już mam, nawet Herbert już coś ma, a ty... Wiem tylko, że wiele straciłeś.
— Tego, com stracił, ty niestety, nigdy nie zyszczesz. Pohamuj swą pychę.
— Hamuję. Cóż z tego tobie przyjdzie?
— Oto dam ci to, com zyskał: stuletniego miodu polskiego puhar. Życzę, by ci się nic nie przytrafiło między ustami a jego brzegiem.
— Oho! Od czegóż jestem dyplomatą! Czyje zdrowie wypijemy? Może twoich nowych cnót, czy starych występków? To pierwsze coś mi zalatuje letejską wodą.
— To drugie coś mi zalatuje twoją zawiścią.
— Uchowaj Boże! Lubię być widzem tylko, a masz tak godnego następcę, że mi nie zbraknie studjów. Jakiż toast, panowie?
— Zdrowie dam! — wyrwał się Herbert patetycznie.
Schöneich coś szepnął w ucho sąsiada Jana, w mgnieniu oka zmienił swą ruchliwą fizjognomję. Oczy wytrzeszczył, nos skrzywił, usta przeciągnął w melancholiczny grymas. Z włosów ułożył grzywkę nad czołem, a szyję wyciągnął.
— Ich danke! — zapiszczał przeraźliwym dyskantem, mrugając na Herberta zalotnie.
Śmiech homeryczny wstrząsnął salą.
— Vivat Emilja Koop! — wołano.
Baron, dumny z uznania, uśmiechnął się wabnie i zaśpiewał, mizdrząc się do Herberta, głosem najfałszywszym, jaki mógł istnieć:
Ich schnitt es gern in alle Rinden ein,
Ich grub es gern in jeden Kieselstein.
Ich möcht’ es sāen auf jedes frische Beet
Mit Kressensamen, dass es schnell verrāth.
Dein ist mein Herz, und dein soll es ewig,
Ewig bleiben!
— To dopiero miłość efektowna! — śmiał się Jan. — Nawet rzerzuchą nie pogardza. Będzie dobra gospodyni z tej panienki.
— Nieprawdaż? — podchwycił Schöneich. — Co ona ma zalet! Tuziny! Miła, dobra, pobożna, rozumna, ładna! Same kontrasty Herberta. I wiesz, co ci dodam pod sekretem: Wentzel ginął za nią i dostał odkosza. Sza, nie paplaj... On się wstydzi i zapiera, ale tak jest. Otóż, wierz mi, puść na sałatę hrabinę Aurorę, bo ta się i potem znajdzie: jedź nad Ren, tęp filokserę i pracuj dla dobra i rozwoju ludzkości!
— Kogóż będziesz obserwować, jak i on zniknie z berlińskiego horyzontu? — zauważył Wentzel.
— Turków, mój drogi, bo i ja się eklipsuję. Jadę z ambasadą do Stambułu. Ot, maluczko, a poginiemy sobie z oczu. Szkoda, była nas dobra kompanja, same zuchy! Ach, żeby nie te kobiety! Myślałem, że Wentzla uratuję od tej zatraty. Nic nie pomogło. Nikt mi nie chce wierzyć, że niema życia nad kawalerską swobodę. Zostanę sam. Choć z rozpaczy mnichem być!
— Z rozpaczy żeń się i pan — rzekł Jan.
— A ma pan drugą siostrę? Zgoda! Zniosę cierpliwie wszelkie perypetje, jak Wentzel.
— Nawet sentencję o ustach i puharze?
— Wszystko. Cóż, kiedy pan nie ma drugiej siostry, a ta, co jest, może już mnie nie zechce. Godzę się z losem. Niech żyje młodość i swoboda!
— Niech żyje Papryka! — wniósł Wentzel.
— I ty! — podchwycił Schöneich. — Żyj, używaj, kochaj i bądź zdrów! Miałeś dla nas otwarte serce, dom i często kieszeń. Trzeźwi mówią, żeś zamknął te skarby, ale ja, pijany, nie widzę różnicy. Szczerość siedzi w kieliszku. Bądźmy szczerzy! Dajmy każdemu żyć, jak chce i z kim chce, a kogo warto, kochajmy i ceńmy. Szlachetnych ludzi mało znajdziemy, więc ty, Wentzel, zostaniesz nam zawsze w pamięci. Uczyliśmy się razem, służyliśmy razem, bawiliśmy się razem. Nie rozwiązujmy tych węzłów i pożegnajmy się dawnym naszym okrzykiem studenckim: fest, froh, frei!
Sto piersi powtórzyło toast. Niemiecki on był, ale prawdziwy, wielki i szczery: to też i Polacy powtórzyli go chórem i nawet pani Tekla nie zgorszyłaby się jego treścią.
Bohater nasz znalazł się w wieńcu otwartych ramion, uśmiechniętych twarzy, wyciągniętych rąk. Mimowoli powtórzył za nimi:
— Fest! froh! frei!
A potem myśl mu przyszła inna, posępna, i dodał w duszy:
— I nie daj Boże stać kiedy z ostrzem naprzeciw kolegów i bronić swobody.
A toast mieszał się z tonami orkiestry i ogarnia salę: Fest! froh! frei! frei! frei!