Milijonery/Tom I/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Milijonery |
Wydawca | S. Orgelbrand |
Data wyd. | 1852 |
Druk | S. Orgelbrand |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Oskar Stanisławski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Ojciec Richard milczał przez chwilę, nareszcie rzekł do swego syna:
— Uprzedziłem cię już, moje dziecię, że pragnę odwołać się do twego dobrego serca, do twojego synowskiego przywiązania.
— O! w takim razie, powiédz tylko, mój ojcze, czego żądasz.
— Mówiłeś mi przed chwilą, że jeżeli czasami marzysz o lepszym losie jak nasz, to nie tyle dla ciebie, który jesteś zadowolony z naszego ubogiego położenia, ile raczéj dla mnie.
— To prawda.
— Otóż, mój synu, od ciebie zależy spełnienie tego pragnienia.
— Co mówisz!
— Wysłuchaj mnie. Rozmaite klęski jakie nastąpiły wkrótce po śmierci twéj matki, kiedy jeszcze byłeś małém dzieckiem, pozbawiły mnie reszty naszego mienia i zaledwie mi tyle zostało ile było potrzeba na twoje wychowanie. Po wydaniu i téj kwoty przymuszony byłem zostać pisarzem publicznym dla zarobienia na życie.
— Tak, mój drogi ojcze, — odpowiedział Ludwik z wzruszeniem, — i widząc z jaką odwagą, z jaką rezygnacyją znosiłeś swą niedolę, przywiązanie i cześć moja dla ciebie powiększały się codziennie.
— Ta niedola nasza, moje dziécię, może się jeszcze powiększyć; ja się starzeję, wzrok mój słabnie i ze smutkiem przewiduję, że z czasem i tego już nie będę mógł zarobić co mi dzisiaj praca przynosi.
— Mój ojcze, rachuj na mnie!
— Na ciebie!... mogę na ciebie rachować, wiém o tém; ale twoja przyszłość, jest dla ciebie samego bardzo krytyczna. Czegóż ty się możesz spodziewać? zostać drugim lub najwyżéj piérwszym pisarzem notaryjusza, bo trzeba mieć pieniądze ażeby własną założyć kancellaryę, a ja jestem biédny.
— Nie lękaj się niczego, mój ojcze, ja zawsze dosyć zarobię dla nas obu.
— A choroba? A nieprzewidziane przypadki? Ileż to niespodziewanych okoliczności może cię pozbawić zatrudnienia na kilka miesięcy! A wtedy ty i ja z czegóż żyć będziemy?
— Mój ojcze kochany, gdybyśmy wszyscy biédni ludzie mieli myśléć o tém co nam zagraża, to stracilibyśmy wszelką odwagę. Zamknijmy więc oczy przed przyszłością naszą, i myślmy tylko o teraźniejszości; w niéj, dzięki Bogu! nie masz nic zatrważającego.
— Tak, daleko jest rozsądniéj odwrócić oczy, kiedy przyszłość przedstawia nam się zatrważającą; lecz kiedy tę przyszłość można sobie zabezpieczyć i uczynić ją pomyślną, nie należyż wtedy otworzyć oczy i starać się zapewnić sobie wszystko co od nas samych zależy?
— Niezawodnie.
— A więc, powtarzani ci, że wyłącznie w twoim ręku spoczywa zapewnienie nam szczęśliwéj i spokojnéj przyszłości.
— Takim sposobem rzecz już skończona. Powiédz co mam uczynić?
— Zadziwisz się bardzo. Ten biédny Ramon, u którego teraz kilka dni przepędziłeś, a którego tak niekorzystnie osądziłeś, ten biédny Ramon, to jest mój dawny przyjaciel.
— On, twój przyjaciel, ojcze?!
— Twoja podróż do Dreux była pomiędzy nami obu umówiona.
— A te akty, które mój pryncypał....
— Twój pryncypał chętnie się przychylił do udziału w naszym małym podstępie, poruczając ci udane zlecenie do pana Ramon.
— Ale do czegóż taki podstęp?
— Ramon chciał cię zobaczyć, poznać i zbadać, tak żebyś się tego nie domyślał, i winienem cię uprzedzić, że jest zachwycony tobą. Właśnie dzisiaj rano odebrałem długi list od niego, w którym cię nadzwyczajnie wychwala.
— Żałuję, że mu się nie mogę odpłacić wzajemnością; ale cóż mnie na tém zależy, być dobrze lub źle od niego widzianym?
— Zależy ci na tém bardzo wiele, mój synu drogi, ponieważ owa pomyślna przyszłość, o któréj ci wspomniałem, zawisła od opinii jaką Ramon poweźmie o tobie.
— Mój ojcze, wszystko to jest dla ranie zagadką.
— Ramon nie będąc tak nadzwyczajnie bogatym, jest dosyć zamożnym człowiekiem, i przy swojéj oszczędności....
— O! wierzę bardzo! Ale przepraszam cię mój ojcze, za twego przyjaciela, bo to co nazywasz w nim oszczędnością, jest chciwością najbrudniejszą w świecie.
— Mniejsza o to! nie sprzeczajmy się o wyrazy; jednakże, skutkiem téj oszczędności, Ramon zostawi swéj córce po sobie ładny majątek.... Powtarzam po sobie, bo, za życia, Ramon nic nie daje.
— Nie dziwi mnie to wcale: lecz doprawdy, ja nie rozumiem do czego ty zmierzasz kochany ojcze.
— Waham się trochę, bo jakkolwiek fałszywe, niesprawiedliwe może być piérwsze wrażenie, wiém przecież jak ono bywa uporczywe, a ty tak surowo osądziłeś pannę Ramon....
— Czerwony nos? Przyznaj sam, że byłem bardzo dla niego pobłażający!
— Przekonany jestem, że ty porzucisz z czasem twoje względem niéj uprzedzenie.... Wierzaj mi, panna Ramon jest z liczby tych osób, które trzeba gruntownie poznać ażeby je należycie ocenić.... Powtarzam ci, że to jest kobiéta stałego charakteru i przykładnej pobożności; powiédzże sam, czy można coś więcéj żądać na matkę rodziny?
— Na matkę rodziny? — powtórzył Ludwik, który nie domyślając się aż dotąd co mu zagrażało, teraz zaczynał doznawać pewnéj obawy, — na matkę rodziny? a co mnie tam do tego, czy panna Ramon będzie dobrą lub złą matką rodziny!
— Powinno cię to więcéj obchodzić jak kogokolwiek.
— Mnie?
— Niezawodnie.
— I dla czegóż to? — zapytał Ludwik z obawą.
— Ponieważ mojém jedyném, najszczerszém pragnieniem, — rzekł starzec odważnie, — byłoby widziéć cię mężem panny Ramon.
— Ożenić się... z panną Ramon! — powtó rzył nieszczęśliwy Ludwik, cofając się razem z krzesłem, jak gdyby nagle został przerażony widokiem czerwonego nosa — ja... zaślubić...
— Tak, mój synu, — zawołał starzec głosem najtkliwszym na jaki się tylko mógł zdobyć, — ożeń się z panną Ramon, a los nasz będzie na zawsze zabezpieczony. Udamy się na mieszkanie do Dreux; dom Ramona dosyć jest obszerny, ażeby nas wszystkich w sobie pomieścić. Nie daje on żadnego posagu za córką; ale będziemy mieszkali u niego, bo to już naprzód jest ułożone, i prócz tego ma on już dla ciebie na widoku małą posadę w urzędzie dochodów skarbowych. Lecz po śmierci twego teścia odziedziczysz ładny majątek. Ludwiku, mój synu, mój synu najukochańszy! — dodał starzec głosem błagającym i ściskając ręce swego syna, — zaklinam cię, zgódź się na ten związek, a uczynisz mnie najszczęśliwszym w świécie; bo przynajmniej będę mógł umrzéć bezpieczny o twoją przyszłość.
— Ah! mój ojcze, ty sam nie wiész czego odemnie wymagasz! — odpowiedział Ludwik zmartwiony i przerażony.
— Powiész mi, że nic czujesz żadnego pociągu do panny Ramon. Ej! mój Boże w małżeństwie wzajemny szacunek jest rzeczą dostateczną, a sam przyznasz mi to przynajmniéj, że panna Ramon na szacunek ten zasługuje. Co do jéj ojca, w rzeczy saméj, ja to rozumiem, że to co chciwością jego nazywasz, raziło cię w pierwszéj chwili; lecz chciwość ta nie tyle ci się będzie wydawać przykrą, kiedy się zastanowisz, że w końcu ty, a nie kto inny będzie zbierał owoce téj.... téj chciwości. Ramon w głębi duszy, (o wyborny człowiek; jedyném jego pragnieniem jest zostawić swéj córce i mężowi, którego ona sobie wybierze nie wielki majątek; dla dopięcia tego celu zamyka on swoje wydatki w rozsądnych granicach, i czyliż to zbrodnią można nazywać? No, Ludwiku, mój synu drogi, odpowiédzże mi, niechaj usłyszę od ciebie słowo pocieszającéj nadziei.
— Mój ojcze, — rzekł młodzieniec głosem wzruszonym, — nie wiész ile mnie to kosztuje sprzeciwiać się twoim zamiarom, ale to czego odemnie żądasz jest niepodobieństwem.
— Ludwiku, to ty mi tak odpowiadasz, kiedy się odwołuję do twego serca, do twego do mnie przywiązania?
— Najprzód, w małżeństwie tém nie masz żadnej osobistéj korzyści dla ciebie: ty o mnie tylko myślisz mój ojcze!
— Jakto! mieszkać u Ramona, nie wydając jednego szeląga na życie! To rzecz już ułożona, powiadam ci, on bierze nas wszystkich na utrzymanie, zamiast wyliczenia posagu swéj córce.
— Mój ojcze dopóki jedna kropla krwi w żyłach moich pozostanie, nie będziesz od nikogo żadnéj pobierał jałmużny. Wszakże już tyle razy błagałem cię, ażebyś zarzucił swój sposób życia, przez to wzmocniłbyś moje siły do podołania skromnym twoim potrzebom przez większe oddanie się méj pracy.
— Ale, nieszczęśliwy chłopcze, jeżeli ty zachorujesz, jeżeli wiek uczyni mnie niezdolnym do zarabiania na życie, to w takim razie będę musiał pójść do szpitala!
— Ja mam ufność w mojéj odwadze, nie zachoruję i na niczém zbywać ci nie będzie; ale gdyby mnie nieszczęście zmusiło do zaślubienia panny Ramon, jabym umarł ze zmartwienia.
— Ludwiku, to nie jest szczéra odpowiedź.
— Bardzo szczéra, mój ojcze. W twojém slepém przywiązaniu, myślałeś tylko o skłonieniu mnie do zawarcia korzystnego dla mnie, związku; jestem ci za to nieskończenie wdzięczny. Ale nie mówmy już o tém małżeństwie: powiedziałem ci, że... ono jest niepodobnym.
— Ludwiku...
— Czuję i zawsze czuć będę niepokonany wstręt do panny Ramon; a potém, przyznać ci się muszę, ja kocham młodą jednę dziewczynę, i tylko ona może być moją żoną.
— Ah! moje dziecię niegdyś posiadałem twoje zaufanie, a ty powziąłeś tak ważny zamiar bez mojéj wiedzy.
— Dlatego milczałem aż dotąd w tym przedmiocie, ponieważ chciałem piérwéj mieć taką rękojmię trwałości tego przywiązania, ażebym ci już mógł stanowczo projekta moje oznajmić. Ja i dziewica, którą kocham zgodziliśmy się rok cały czekać, ażeby się przekonać czy się nasze charaktery zgodzą długo, i czy to cośmy piérwiastkowo za rzeczywistą miłość poczytywali nie było tylko chwilowém przywiązaniem. Dzięki Bogu, miłość nasza wytrzymała wszystkie próby. Rok czasu, któryśmy sobie zakreślili dziś właśnie się kończy; spodziewałem się jutro widziéć dziewicę, o któréj ci mówię, ażeby się z nią porozumiéć względem dnia, w którym ma prosić o przyzwolenie swą chrzestną matkę, która ją wychowała, i w którym to dniu ja z mojéj strony, miałem do ciebie, mój ojcze, zaniéść prośbę moją, — dodał Ludwik przerywając starcowi, który, chciał właśnie przemówić, — jeszcze słówko tylko: dziewczyna, o któréj ci mówię jest ubogą jak my, i szwaczką z rzemiosła, ale posiada najszlachetniejsze, najlepsze w świecie serce. Nigdy nie znalazłbyś kobiéty z większém od niéj poświęceniem Owoc naszéj pracy wystarczy na nasze potrzeby: ona równie jak i my przyzwyczajona jest przestawać na małém; zresztą, podwoję moją gorliwość, usiłowania, i wierzaj mi, kochany ojcze, że znajdziesz u nas wypoczynek i wygody, których potrzebujesz. Pozwól, ażebym ci jeszcze jednę rzecz powiedział. Nie masz dla mnie nic przykrzejszego jak różnica z tobą w zdaniu i sposobie widzenia rzeczy. Zdaje mi się, że to piérwszy raz mi się przytrafia; dla tego téż, błagam cię, ojcze kochany, nie wystawiaj mnie na tę boleść, ażebym ci powtórnie odmawiać musiał. Nie nalegaj już na mnie w przedmiocie tego małżeństwo, nigdy bowiem nie przystanę na nie, daję ci na to moje słowo, i przysięgam także na moją pełną poszanowania miłość dla ciebie, że nigdy nie będę miał innéj żony jak Maryję Moreau.
Ludwik wymówił te ostatnie słowa, głosem tak pełnym szacunku dla ojca, ale zarazem i tak stanowczym, że starzec, który jeszcze nie tracił zupełnie nadziei, uznał, że przynajmniéj na teraz nie należało już więcéj nalegać, i odpowiedział swemu synowi głosem smutnym i żałosnym.
— Nie mogę sądzić, mój Ludwiku, ażeby wszystkie korzyści tego związku jaki ci proponuję, były bez żadnéj wartości w twoich oczach. Więcéj mam ufności w twojém sercu aniżeli ty sam, i jestem pewny, że po głębszém zastanowieniu się rozsądniéj będziesz myślał.
— Nie spodziewaj się tego, mój ojcze.
— Zgodnie z twojém żądaniem, nie będę już więcéj nalegał, zawsze przecież rachuję na twoją rozwagę. Daję ci dobę czasu do stanowczego i ostatecznego zdecydowania się: aż do téj chwili przyrzekam ci nie wspomniéć ani słowa o tém małżeństwie, i proszę cię zarazem, ażebyś i ty nic mi nie wspominał o twoich projektach. Pojutrze zobaczymy co zrobić wypadnie.
— Dobrze, mój ojcze, ale upewniam cię, że po upływie tego terminu, ja...
— Zgodziliśmy się nic już o tém nie mówić, — rzekł starzec podnosząc się z krzesła.
I zaczął się przechadzać w milczeniu po pokoju, spoglądając czasami z nienacka na Ludwika, który, z głową opartą na obu rękach siedział zamyślony przy stole, na którym leżał list przyniesiony mu niedawno przez odźwiernego.