Milijonery/Tom I/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Milijonery |
Wydawca | S. Orgelbrand |
Data wyd. | 1852 |
Druk | S. Orgelbrand |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Oskar Stanisławski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Ojciec Richard i syn jego, zajmowali w jednym starym domu, na piątym piętrze, izbę, która prawie zupełnie odpowiadała mieszkaniu Maryi i jéj chrzestnéj matki. Takież samo ubósto, takiż sam niedostatek, dwa liche łóżka, jedno dla ojca, drugie dla syna, stary spruchniały stół, kilka krzeseł, i stara popękana skrzynka do chowania rzeczy, oto wszystkie ich sprzęty.
Ojciec Richard, wracając ze sklepiku, kupił i rozłożył już na stole wieczerzę składającą się z smacznego kawałka szynki, na białym papierze, który tu miejsce talerza zastępował i cztérofuntowego bochenka chleba. Butelka świeżéj wody stała naprzeciwko cienkiéj świeczki, która zaledwie była w stanie rozproszyć ciemność tego mieszkania.
Ludwik Richard, około dwódziestu pięciu lat wieku, był rysów otwartych, pełnych słodyczy i pojętności; kształtna jego postawa przebijała się w każdym ruchu, mimo ubioru lichego, zużytego i wypłowiałego na wszystkich szwach i częściach wydatniejszych.
Twarz stara objawiała wielką radość, miarkowaną jednak przez niespokojność względem pewnych od dawna układanych zamiarów, jaką w nim obudzały dnia tego wypadki.
Młodzieniec złożywszy swój skromny tłomoczek, uściskał najprzód ojca, którego prawie ubóstwiał. Radość, że się już razem z nim znajdował, radość, że nazajutrz Maryję zobaczy, jaśniała na twarzy Ludwika i zwiększała zwykłą jego wesołość.
— A więc mój chłopcze, — rzekł starzec siadając przed stołem i zabierając się do krajania szynki, — podróż ci się udała?
— Wybornie, mój ojcze.
— Ale.... powiédz mi.... czy ty będziesz co jadł? wszakże możemy rozmawiać i jeść razem.
— Czy będę jadł, mój ojcze? ma się rozumiéć! Ja nie jadłem u table d’hôte jak inni podróżni, a to z powodu.... — dodał wesoło Ludwik klepiąc się po swéj pustéj kieszeni.
— Wierzaj mi, nie masz czego żałować, — odpowiedział starzec dzieląc szynkę na dwie nierówne części i podając większą z nich synowi, — te obiady w oberżach są drogie i nie wiele co warte!
Mówiąc to ukroił spory kawał chleba dla Ludwika i ojciec z synem zabrali się na dobre do swéj skromnéj wieczerzy, zakrapiając ją często wodą czystą z butelki, dowodząc tym sposobem obadwaj jak najlepszego apetytu.
Rozmowa ich szła nie przerwanie podczas jedzenia.
— Teraz, mój chłopcze, — opowiédz mi twoją podróż.
— Dalibóg, mój ojcze, podróż moja była taka jak wszystkie inne. Notaryjusz, mój pryncypał, dał mi projekta do kilku aktów, które miałem odczytać panu Ramon. Przeczytał je i rozważył, używszy na to nie małego czasu.... pięć długich dni! potém przebiegły jégomość zwrócił mi wszystkie papiery pokreślone i upstrzone rozmaitemi przypiskami.... i dzięki Boga, jestem znowu w Paryżu.
— Dzięki Bogu? Czyliżbyś się miał nudzić w Dreux?
— Śmiertelnie się nudziłem, mój ojcze kochany.
— Więc cóż to za człowiek jest ten pan Ramon, u którego się ludzie tak okropnie nudzą?
— Najgorszy rodzaj człowieka jaki tylko być może na świecie, mój ojcze.... jest to skąpiec!
— Hm hm!.... — Krząknął starzec jak gdyby się czém zakrztusił. — Ah! on jest sknerą? Więc musi być bogatym?
— Nie wiém tego; ale można być chciwym i sknerą przy wielkim i przy małym majątku, i jeżeli majątek tego pana Ramon będziemy mierzyli według jego skąpstwa, to musi być arcy-milijonerem ten stary Harpagon!
I Ludwik zagryzł te ostatnie słowa swoim chlebem z pewnym rodzajem dzikiego gniewu.
— Mówiąc między nami, mój synu, gdybyś ty był wychowany w zbytkach i obfitości, to rozumiałbym twoje oburzenie na starego Harpagona jak go nazywasz; ale zawsze żyliśmy w takiém ubóstwie, że nawet przy największym sknerstwie tego pana Ramona, nie powinieneś był znaleść wielkiéj różnicy pomiędzy jego, a naszym bytem.
— Ah! mój ojcze, co ty mówisz!
— Jak to?
— Pan Ramon ma dwie służące, a my nie mamy żadnéj; on zajmuje cały dom, a my mieszkamy w jednéj nędznéj izbie; on ma trzy albo cztéry potrawy na obiad, a my oto z papieru zjemy kawałek czegobądź. I cóż! my jednakże żyjemy sto razy lepiéj od tego łapigrosza!
— Nie rozumiem cię, moje dziecko, — rzekł ojciec Richard, — zdając się być coraz więcéj niezadowolony sądem jaki syn jego powziął o swoim gospodarzu z Dreux. — Jednakże, trudno jest zrobić jakiebądź porównanie pomiędzy zamożnością tego człowieka, a naszém ubóstwem.
— Mój drogi ojcze, my jesteśmy sobie przynajmniéj jawnie i otwarcie ubodzy! Wesoło znosimy nasz niedostatek, a jeżeli kiedy w chwilach mojéj dumy, marzyłem o lepszém życiu, to wiész o tém, żem go nie pragnął dla siebie bo ja z losu mojego jestem zadowolony.
— Moje drogie dziécię, ja znam twoje poczciwa serce, wiém ile mnie kochasz i jedyną moją pociechą w naszém ubóstwie jest to przekonanie, że nigdy nie utyskujesz na twoje położenie.
— Jabym miał utyskiwać! alboż ty go zemną nie podzielasz? A potém, czegóż to nam brakuje? Tylko rzeczy zbytkowych.
— Brakuje nam dostatku.
— Dalibóg, mój ojcze, ja tego nie uważam; nie jemy pulard z truflami, to prawda, ale jemy tyle ile nam potrzeba i to z dobrym apetytem, czego świadkiem jest ten próżny papier i szybkie zniknienie cztérofuntowego chleba. Suknie nasze są wytarte, ale ciepłe; izba nasza jest na piątém piętrze, ale mamy w niéj dostateczne schronienie; zarabiamy obadwaj w złym lub dobrym roku tysiąc sześćset do ośmiu set franków. Nie wielka to jest summa, aleśmy nikomu nic nie winni. Słuchaj, kochany ojcze, oby nam tylko Bóg gorszych nie zesłał czasów, ja nigdy narzekać nie będę.
— Nie mogę ci wypowiedziéć mój synu, ile mi przyjemności sprawiasz, zgadzając się na twój los tak odważnie i wesoło. Więc ty... powiédz mi szczerze.... uważałeś się.... i uważasz się zawsze być szczęśliwym?
— Bardzo szczęśliwym.
— Na prawdę?
— Dla czegóż miałbym cię zwodzić? Spojrzyj na mnie, mój ojcze; czy ja to wyglądam smutny albo zmartwiony jak każdy inny człowiek niezadowolony ze swego losu?
— Bo téż ty masz taki rzadki, nieoceniony charakter.
— O! nie zawsze, bo gdyby mi, na przykład żyć przyszło z tym obrzydłym kurczyworkiem, panem Ramon, zrobiłbym się nieznośnym, niepohamowanym, wściekłym!
— Ale cóż ty masz, przeciw temu biédnemu człowiekowi?
— Co ja mam przeciw niemu? Zawzięty i mściwy żal za pięciodniowe męczarnie!
— Męczarnie?
— A cóż to jest, kochany ojcze, mieszkać w obszernym domu, tak nagim, tak zniszczonym, tak zimnym, tak ponurym, że obok niego grób wydałby się przyjemném i wesołém mieszkaniem. A potém, widziéć w tym wielkim grobie, przesuwające się jak dwa cienie, dwie stare służące, ponure, wychudłe, zgłodniałe; a jakież to jedzenie, wielki Boże! jedzenie przy którém zdaje się, że gospodarz rachuje każdy kawałek co człowiek do ust włoży! A jego córka? (bo ten nieszczęśliwy ma także i córkę, niestety! może dla rozmnożenia swego rodu) a jego córka, która przy stole przyprawiała dopiéro brakujące pożywienie dla służących, a potém chodziła zamykać na dwa klucze mizerne szczątki obiadu! Wszystko co ci mogę powiedziéć, mój ojcze kochany, to jest, że ja, co taki doskonały, jak ci wiadomo, mam apetyt siedząc przy ich stole, w pięć minut niespełna, już byłem nasycony i co gorsza, oburzony tém wszystkiém. Bo z dwóch rzeczy jedna: albo człowiek ma dostatki, a wtedy skąpstwo jest ochydném; albo téż człowiek jest biédnym, a wtedy chęć okazywania jakiejś zamożności jest głupotą.
— Ah! Ludwiku, Ludwiku, ty którego zawsze widziałem tak pobłażającym, znajduję cię dziwnie nieprzyjaznym dla tego biédnego człowieka i jego córki!
— Jego córki! czy to takie stworzenie można nazwać córką? kobiétą?
— Co téż ty mówisz! Więc cóż ono jest, kiedy nie jest kobiétą?
— Kto to może wiedziéć!... Ja nie wiém!
— Szalony jesteś!
— Proszę cię, mój ojcze, jakże tu nazwać stworzenie długie, wyschłe, zgrzędne, kwaśne, z rękoma i nogami jakby u mężczyzny, twarzą kościstą i ostrą jak dziadek do tłuczenia orzechów, i z nos m... ah! Boże, mój Boże! z nosem... ot tak długim.... czerwonym jak cegła! Ale trzeba być sprawiedliwym: za to téż ta niezrównana istota ma włosy żółte jak ogień a zęby czarne jak...
— Portret nie bardzo jest pochlebny.... Ale cóż chcesz? nie wszystkie kobiéty mogą być piękne; wierzaj mi, częstokroć dobre serce więcéj jest warte jak ładna powierzchowność, i, co do mnie, brzydota zawsze litość we mnie obudzała.
— I we mnie także, mój ojcze. Z początku miałem wielką ochotę żałować téj biédnéj panienki widząc ją tak brzydką, a mianowicie widząc ją skazaną na życie z takim człowiekiem jak jéj ojciec łapigrosz; cóż chcesz, pod względem ojców, tyś mnie tak popsuł; lecz kiedym zobaczył tego czerwonego gila, popędzającego, łającego ustawicznie swoje dwie nieszczęśliwe sługi, wymierzającego im każdy kawałek pokarmu, podnoszącego jeszcze więcéj chciwość swego ojca, i to w najdrobniejszych rzeczach, wtedy piérwsze moje politowanie zamieniło się na wstręt niezwyciężony dla tego czerwonego noska, a ponieważ nadto, w rozmowie jest on niesłychanie oschły, i bardzo docinkowy, przeto mimo łagodności mego charakteru, każdéj chwili miałem ochotę sprzeciwiać się noskowi, ażeby mu dokuczyć; lecz w obawie zaszkodzenia przez to memu pryncypałowi, który mnie wysłał do tego szkaradnego klienta, znosiłem wszystko dosyć cierpliwie.
— Ale za to teraz, wynagradzasz to sobie dobrze!
— Przynajmniéj to pociesza mnie trochę! Bo proszę cię, mój ojcze, przez długie pięć dni patrzéć na taki czerwony nosek!
— Doprawdy, uwziąłeś się.... to jest tylko jakieś nieszczęśliwe uprzedzenie, i założyłbym się, że ta osoba, która ci się wydaje być złośliwą, zgryźliwą i chciwą, jest sobie po prostu kobiétą charakteru stałego i przyzwyczajoną do życia gospodarskiego.
— Mój drogi ojcze, niechaj sobie będzie czém chce, mało mnie to obchodzi! ale w niektórych rodzicach zdarzają się szczególniejsze przeciwieństwa.
— Co przez to rozumiesz?
— Wyobraź sobie moje zdziwienie, kiedym zobaczył w jednym pokoju tego domu portret kobiéty, rysów tak pięknych, tak delikatnych, tak niezwyczajnych, że zdawało mi się jak gdyby go tam umyślnie zawieszono na przekorę temu złośliwemu czerwonemu nosowi. Zresztą, portret podobien był aż do złudzenia do jednego z moich towarzyszów szkolnych. Uderzony tą okolicznością zapytałem starego harpagona czyjby to był obraz. Odpowiedział mi głosem opryskliwym, że to portret jego siostry, nieboszki pani de Saint-Herem? — Czyby ta dama była matką pewnego młodzieńca nazwiskiem Saint-Herem? — zapytałem znowu mego gospodarza. — Ah! ah! mój ojcze kochany, — wtrącił Ludwik śmiejąc się głośno i serdecznie, gdybyś ty wiedział.
— No, cóż takiego?
— Na sam widok miny pana Ramon, kiedym tylko wymówił nazwisko Saint-Herem, powiedziałbyś, ze sam czart stanął nagle przed nami, ponieważ czerwony nosek przeżegnał się wstydliwie i z trwogą. (Zapomiałem ci powiedziéć dla udokładnienia obrazu, że czerwony nos jest bardzo pobożny). Wtedy zacny jego ojciec zawołał, że rzeczywiście ma nieszczęście być wujem jednego piekielnego bandyty nazwiskiem Saint-Herem.
— Jak uważam, to ten pan de Saint-Herem jest człowiekiem bardzo złego prowadzenia.
— On! Florestan! najprzyjemniejszy chłopiec w świecie!
— Wszakże jego wuj powiedział ci...
— Posłuchajno, mój ojcze kochany i sam osądź: w kollegium, ja i Saint-Herem żyliśmy w bardzo bliskich stosunkach; nie widziałem go już bardzo dawno, kiedy będzie temu sześć miesięcy, przechodząc bulwarem, widzę wiele osób zatrzymujących się i patrzących na drogę; robię toż samo co inni i co widzę? Piękny faeton, zaprzężony w dwa prześliczne konie, z dwoma małymi służącymi z tylu. Ekwipaż ten był tak elegancki, tak piękny, że każdy zatrzymywał się ażeby mu się przypatrzyć. I wiész kto powoził tym pięknym powozom? Mój dawny kollega szkolny, Saint-Herem, świetniejszy jeszcze i piękniejszy jak kiedykolwiek, bo trudno jest mieć rysy i całą postać piękniejsze i więcéj odznaczające się od niego.
— Ten jegomość zakrawa na jakiegoś wielkiego zbytnika i marnotrawcę.
— Zaczekajże końca, mój ojcze kochany. Nagle powoź zatrzymuje się, i zanim jeszcze dwaj służący zsiedli z kozła i stanęli przed końmi, Saint-Herem wyskakuje z powozu, przybiega do mnie i ściska mnie serdecznie z radości, że mnie znowu zobaczył po tak długiém rozłączeniu. Byłem ubrany ubogo, jak biédny pisarz notaryjusza, w starym moim tużurku brązowym, czarnych spodniach i trzewikach sznurowanych; tak jak jestem i dzisiaj. Ale, przyznaj sam, drogi ojcze, że niejeden elegant, nie jeden lew jak ich nazywają, byłby uciekł przed publiczném pocałowaniem i uściskami takiego lichego biédaka jak ja. Florestan, zaś nie uważał na to bynajmniéj, tak się ucieszył, że mnie znowu oglądał. Ja, byłem bardzo szczęśliwy, ale wstydziłem się niemal tych dowodów jego przyjaźni, ponieważ każdego uderzał kontrast dwóch tak nierównych sobie osób. Saint-Herem spostrzegł się piérwszy i powiedział mi: — Jacy to głupi są ci ludzie, co nam się z takiém zdumieniem przypatrują. Gdzie idziesz? — Do mojéj kancellaryi. — Siadaj zemną, zawiozę cię, będziemy mogli dłużéj rozmawiać z sobą. — Ja, — odpowiedziałem, — wsiąść do twego pięknego pojazdu, z moim parasolem, w moim brązowym tużurku i sznurowanych trzewikach! — Florestan ruszył tylko ramionami, bierze mnie pod rękę, i mimo oporu mego, wpycha mnie do swego powozu i odwozi do kancellaryi; w czasie drogi, Saint-Herem wymusza na mnie przyrzeczenie, że go przyjdę odwiedzić i wysadza mnie przed drzwiami notaryjusza. I cóż, mój ojcze, nie możnaż tu osądzić człowieka z takiego czynu?
— Ba!.... odpowiedział starzec obojętnie. — Chwila piérwszego szlachetnego wzruszenia, oto wszystko; ale nie ufam ja bardzo tym ludziom skorym do czynienia wielkich oznak swéj życzliwości. A potém, nie jesteś w tém położeniu, ażebyś mógł odwiedzać tak wielkiego pana.
— Prawda. A jednak musiałem dotrzymać obietnicy i pójść jednéj niedzieli na śniadanie do Florestana. Dzielny chłopiec! przyjął mnie jak wielki pan co do przepychu i dobroci śniadania; lecz co do obejścia, postępował jak dawny kolega i przyjaciel szkolny; późniéj, wyjechał gdzieś w daleką podróż i jużem go więcéj nie widział.
— To rzecz szczególna, Ludwiku, nigdyś mi nie mówił o tém śniadaniu.
— Prawda, ale czy wiesz dlaczego? Oto powiedziałem sobie: Ten biédny kochany ojciec, który mnie tak kocha, gotów sobie wyobrazić, w swojéj troskliwéj niespokojności, że widok przepychu Florestana może mi głowę zawróci i obrzydzi mi nasze ubogie położenie; podejrzenie to byłoby już wielką zgryzotą dla mego dobrego ojca: utaję więc przed nim, że raz w życiu mojém byłem na śniadaniu Sardanapala albo Lukulla.
— Poczciwy i kochany chłopcze, — zawołał rozrzewniony starzec, — pojmuję delikatność twego postępku i głęboko jestem nią wzruszony; stanowi ona dla mnie nowy dowód twego dobrego i szlachetnego serca; ale, posłuchaj mnie, bo właśnie do twego serca, do twojéj synowskiéj miłości udać się zamierzam.
— O cóż to idzie, mój ojcze?
— Idzie o rzecz bardzo ważną, nie tylko dla ciebie, ale i dla mnie.
Rysy starca przybrały pewną uroczystą powagę kiedy te słowa wymawiał. A młodzieniec spojrzał na niego z zadziwieniem.
W téj chwili odźwierny zapukał do drzwi i zaraz potém wszedł do mieszkania.
— Przyniosłem list dla pana Ludwika.
— Dobrze, — odpowiedział młodzieniec, przyjmując list z roztargnieniem, ponieważ umysł jego był zajęty wyłącznie chęcią odgadnienia przedmiotu tak ważnéj rozmowy, do któréj się ojciec jego przygotowywał.
Odźwierny, nie znalazłszy stosownéj chwili do oddania Ludwikowi biletu wizytowego zostawionego u niego przez kommendanta de la Mirandière, dodał odchodząc:
— Panie Ludwiku, jeżeli pan dzisiaj wieczorem wyjdzie z domu, nie zapomnij pan wstąpić do mojéj stancyi, bo mam panu coś powiedziéć:
— Dobrze, — odpowiedział młody człowiek nie przywięzując żadnego znaczenia do tych ostatnich słów odźwiernego, który téż zaraz wyszedł.
Ojciec Richard za piérwszym rzutem oka poznał list, który tegoż samego poranku za sklepiku swego zaadressował do syna, w Paryżu przy ulicy Grenelle, zamiast go zaadressować do Dreux, jak go o to prosiła biédna Maryja.
Przez chwilę, starzec, znając treść tego listu, pisanego własną ręką, miał zamiar skłonić syna do przeczytania go natychmiast; lecz zastanowiwszy się nieco, powziął inny zamiar, i rzekł:
— Mój synu kochany, będziesz miał jeszcze dosyć czasu do przeczytania tego listu. Teraz posłuchaj mnie, bo powtarzam ci, idzie tu o rzecz największéj wagi dla mnie i dla ciebie samego.
— Jestem na twoje rozkazy, drogi ojcze, odpowiedział Ludwik, kładąc na stole list dopiéro co odebrany.