Miljon posagu (Kraszewski, 1872)/Tom II/Tekla Drolling

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Miljon posagu
Pochodzenie Miljon posagu (zbiór)
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
TEKLA DROLLING.

Hrabia ze spuchłą jeszcze trochę nogą leżał ubrany na łóżku w swoim pokoju... Jedną ręką podtrzymywał głowę wzniesioną na poduszkach, drugą bawił się uszami przepysznego wyżła kurlandzkiego, który łapę poufale położywszy na pościeli, mordę sparłszy na niej, w oczy poglądał. Firanki rozsunięte wpuszczały pomarańczowy blask zachodzącego słońca. Pusto było w pokojach, w sypialni tylko otaczali łoże pańskie rotmistrz Wiła, Durczyński i trzech pomniejszej podkomendnej hałastry.
Zegar wybił dziewiątą.
Hrabia ziewnął głośno, Durczyński zawołał.
— Dziękujemy!
— Za co u licha?
— Za poziewanie JW. grafa... Jest to dla nas bawicieli jego dowodem, jak skutecznie na polepszenie humoru wpływamy.
— Nudzisz mnie konceptami swemi mój Durczyński... Sto razy słyszałem to podziękowanie i sto razy pytałem cię o znaczenie i sto razy zawsze mi jedno odpowiedziałeś... Strasznie się powtarzasz! Nudzisz mnie... nudzę się.
— Nudzim się! — cichutko rzekł stary.
— A to idź do djabła! — odparł hrabia...
— Gdybym drogę wiedział.
— Poszedłbyś?
— Poszedłbym, bo jak mnie JW. pan odpędzisz, chyba djabeł mnie przyjmie. Stary, głupi, niedołężny...
— Dodaj nudny, mój Durczyński...
— A więc i nudny? Gdzież się podzieję?
— To prawda! Siedź więc sobie gdzie za piecem i motaj na palec nowe koncepta, ale mi się ze staremi nie popisuj!
Durczyński szturchnął swego sąsiada, którego pospolicie zwano w języku dworu i znano pod nazwiskiem (na które się wabił nawet) Gapimuchy...
— Waćpan mnie zastępuj.
Gapimucha śmieszył hrabiego swojem głupstwem jak pierwszy mniemanym dowcipem. Był to wysoki, chudy, z rękoma ogromnemi, nogami półłokciowemi, szyją długą, nosem sterczącym i peruką rozstrojoną, zawsze otwartą gębą, młodzieniec, któremu nie piątej, ale wszystkich pięciu brakło klepek. Posłyszawszy że miał zastępować tego, którego za Salomona uważał, cofnął się przelękniony i począł się, tuląc w kułak śmiech, tak śmiać, tak śmiać, że pantominą i przeraźliwym chichotem rozśmieszył pana grafa.
Towarzysze wypchnęli go na środek.
— Zastępujesz dzisiejszy wieczór Durczyńskiego, bierz że na pazury, — rzekł mu Wiła...
Hrabia zawołał — tańcuj!
Gapimucha uciekł do kąta...
Cała ta scena, passowania się, wypychania, śmiechu, wprędce znudziła pana.
Ziewnął powtórnie szeroko.
Durczyński milczał.
— Czemuż nie podziękujesz? — spytał Hubert.
— Nie ma za co!
— Co za nudy! co za nudy! — powtórzył gospodarz wyciągając się.
— O nie tylko tę nogę obwiniać potrzeba...
— Noga moja mało mnie bawiła — przerwał graf.
— Ale ona nie daje się ruszyć, wyjechać...
— Nudziłbym się wszędzie jak się nudzę tutaj. Bo do stu kaduków od niejakiego czasu nic mnie nie zajmuje, nie bawi... Polowanie, konie, wy wszyscy...
— A kobiety?
— Wszystkie kobiety są jedną kobietą — odrzekł pan, tylko coraz inna maska.
— A panna Tekla?
— Przejadła się i ona! — szepnął Wiła...
— O i jak! A ruszyć się nie mogę żebym się z jej czułością nie spotkał... Żeby też nic nowego na świecie znaleźć już nie było można?
— Ja myślę, że znalazłoby się — rzekł rotmistrz.
— Naprzykład?
— Potrzeba by pomyśleć:
— Podróż za granicę?
— A miałem ich dość! wszystkie kraje są jedną ziemią, a trochę odmienną dekoracją i różnemi aktorami jedną grającemi komedją...
— Polowanie?
— Fi! rzecz stara jak świat i nudna jak świat!
— Konie?
— Wyborna zabawka dla masztalerzy i gentleman-riders gdzie się można zakładać, latać i przynajmniej kark skręcić... Ale u nas?
— Żadna nowa twarzyczka?
— Wszystkie mówiłem ci są jedną kobietą...
— Do licha! — rzekł Wiła, — to już mi się przebiera... ale... Co się tycze kobiet.
— Daj mi pokój... Tekla mi obrzydziła wszystkie.
— Hrabia chcesz się jej pozbyć?
— Alboż jest sposób?
— Tysiąc...
— Wiesz, to by mnie mogło zabawić!
— Doprawdy? a więc co zaszkodzi sprobować?
— Rotmistrzu, nadto się ryzykujesz! podejmujesz się rzeczy niepodobnej!
— Hrabio! nic nie ma niepodobnego dla człowieka, który ma silną wolę...
— Hm! myślisz?
Rotmistrz wskazał dworowi aby się usunął, i na dany znak czereda cała pod przewodnictwem Durczyńskiego, który maszerował majestatycznie-błazeńsko, wysunęła się za drzwi.
— Myśl mi przyszła wyborna... Panna Tekla sama wyjedzie.
— Jakto? rozkochasz ją?
— Ja! uchowaj Boże!
— Ożenisz się z nią?
— Panie hrabio, poświęcenie moje dla niego, nie sięga tak daleko...
— Cóż u licha!
— Będę hrabiego żenił!
— Mnie? cha! cha! wiesz myśl doskonała! mnie! mnie! ożenić! A z kimże?
— O! partja wyborna, panna miljonowa.
— Hrabia nic nie wiesz, a ja dopiero dziś o tem języka dostałem... wielkie odmiany zaszły w sąsiedztwie. Wszyscy są na stopie wojennej... Ważny zaszedł wypadek. Dwie panny Górowskie, siostrzenica i ciotka.
— A! też same...
— Też same, niestety! otrzymały bajeczny, ogromny, miljonowy spadek, po krewnej zmarłej we Włoszech...
— Jakiej?
— Wojewodzinie...
— Rozumiem! Nie wiedziałem że to było tak bliskie pokrewieństwo. Rotmistrzu! źleśmy zrobili!
— Źle ale się stało, będziemy się starać poprawić. Jak skoro sąsiedzi dowiedzieli się o tem, obojętność, nienawiść, niegrzeczność zmieniły się nagle w żarliwą przyjaźń, serdeczną sympatję i nadskakiwanie do śmieszności posunięte.
Od dni kilku wszystko co żyje jeździ, intryguje, rusza się, wysila na pozyskanie drogiej przyjaźni.
— A! i chcesz mnie razem z tem towarzystwem posłać do Górowa?
— Hrabio, gdyby tylko uczciwy pretekst wynaleźć.
— Niepodobna!
— Mnie się zdaje że znajdziemy...
— Zmiłuj się, a okrył byś mnie śmiesznością.
— Sztuka na tem, żeby uniknąć śmieszności. Widzisz teraz hrabio myśl moją. Panna Tekla słysząc o odwiedzinach, staraniu i projektowanem małżeństwie, rozgniewa się i...
— Zrobi scenę, rozpłacze się i zostanie na miejscu...
— Być nie może! wyjedzie... niechybnie! Duma jej się poruszy...
Hrabia zamyślił się...
— Probój rotmistrzu, — rzekł, — ale cię uprzedzam, że nie pojadę do Górowa okryć się śmiesznością, jak te szerepetki. Potrzeba mi pretekstu, który by te odwiedziny usprawiedliwił w oczach moich najprzód, potem w oczach wszystkich... Inaczej nie ruszam się z miejsca. Powtóre, będzie to tylko sposób pozbycia się panny Tekli... ale żenić...
— Któż to radzi? — spytał rotmistrz...
W istocie przeciwne było interesowi pana Wiły, ożenienie hrabiego... Każda kobieta byłaby się natychmiast tego doradzcy i zręcznego faktora pozbyła; przy każdej straciłby część tej władzy w domu, z której wybornie umiał korzystać. Nie myślał więc rotmistrz wcale żenić Huberta, ale chciał wyprawić pannę Teklę, której wpływ długim pobytem, słabością charakteru hrabiego wzmagający się, zaczynał stawać groźnym. Klucze, kasa, zarząd domowy, powoli nieznacznie przechodziły z rąk faworyta w ręce faworyty, trzeba więc było usunąć niebezpieczniejszą co dzień rywalkę... Projekt pana rotmistrza oparty był na znajomości charakteru Niemki, dumnej w głębi i tem dumniejszej, że położeniem swem upokorzonej. Dla pojęcia tej pozornej sprzeczności charakteru ze stanem panny Tekli, musimy dać wam poznać jej przeszłość.
Panna Tekla Drolling była rodem z Wiednia, z tego Wiednia, w którym tak łatwo o piękne kobiety, a tak trudno... nie mówmy lepiej o co trudno. Matka jej była żoną ubogiego oficera, który całe życie strawiwszy na służbie, wysłużył wreszcie rany na starość. Smutny osiadł ojciec jej w Wiedniu nie wiedząc co począć; bo ośmioro dzieci obsiadły go prosząc chleba powszedniego! Drolling nic im dać nie mógł nad ubogie utrzymanie i niepewną nadzieję polepszenia bytu. Nieustannie zaprzątniony myślą umieszczenia gdzie swoich dzieci kosztem rządu, całe życie trawił na pisaniu i podawaniu bezskutecznych prośb, z któremi wartował u drzwi wszystkich możnych... ale napróżno!
Zwątpiwszy po kilkoletniej warcie w przedpokojach ministrów, aby co z tych starań przyjść mogło, Drolling zaczął dawać lekcje fechtów.
Ale płacono mu tak tanio!
Nędza zaglądała uchylając drzwi do domu, w którym codzień rosły dzieci, ubywało grosza, przybywało długów i ciężarów, zmniejszało się nadziei. Trzy córki, pięciu synów po śmierci matki, zostały na wyłącznej pieczy starego Drollinga, który fechtował się z uczniami swymi i z biedą jak mógł, ale bieda często go dotykała. Starsza córka Róża wzięła zarząd gospodarski w domu.
Róża była piękna, jak Tekla, jak Adelajda, ale najzalotniejsza ze wszystkich.
Jej przykład stał się wzorem dla młodszych siostr.
W domu wprawdzie mniej niedostatek czuć się dawał, ale co się działo za domem? zkąd płynęły pieniądze, stroiki, protekcje i nieznani dotąd przyjaciele?
Róża nie mówiła, ojciec się też nie pytał: tylko czasem wieczorem sparłszy się znużony na komodzie, wpatrując w portret nieboszczki mruczał.
— Dziwna rzecz! miałem ją całe życie za dobrą gospodynią, a przecież za Róży daleko dostatniejsi jesteśmy, choć nic więcej nie mamy a więcej daleko potrzebujem. Dziwna rzecz!
Stary nie uważał, że Róża całe wieczory pędziła za domem, na przechadzkach, wracała czasem w nocy i nieraz odprowadzaną była przez nieznajomą młodzież aż do drzwi mieszkania na trzeciem piętrze.
Nikt przecie z tej młodzieży nie ukazywał się jako starający o jej rękę, nie bywał w domu i nie poznawał z kapitanem Drolling. Gdy Tekla podrosła, poczęła ją z sobą brać na przechadzki Róża... Ale łatwe zaloty nie podobały się dziewczynie, która naczytawszy się, jak tylko czytać potrafiła, książek miłosnych, wielką kupą po matce pozostałych, chciała kochanka i wyglądała dziwnych przypadków.
Los jej życzeniom uczynił zadosyć.
Naprzeciw domu, którego trzecie piętro zajmowali Drollingowie, był paradny hotel Wenecki.
Mnóstwo cudzoziemców w nim stawało. Jednego ranku, kareta sześcią końmi ciągniona z hukiem zatoczyła się pod kolumny i Róża z Teklą ujrzały wysiadającego z niej mężczyznę jeszcze świeżego i prawie młodego, którego z pokłony gęstemi, gospodarz na pierwsze piętro zaprowadził, instalując w najparadniejszym apartamencie. Mężczyzna ukazał się wkrótce w oknie, ujrzał trzy piękne siostr Drolling twarzyczki, ciekawie ściągnięte w jednej ramie i uśmiechnął się. Róża uciekła, dwie młodsze pozostały.
Wieczorem starsza wiedziała, że przybyły do hotelu nieznajomy podróżny, był bogatym polskim grafem.
Wzięła Teklę pod rękę i wyszły na przechadzkę. Zaledwie ukazały się we drzwiach gdy z przeciwnej strony... traf czy wola!... sprowadziła hrabiego Huberta. Z początku trzymał się w pewnem oddaleniu, ale Róża tak często się na niego oglądała, że w końcu zbliżył się do nich.
Tym sposobem zrobiono znajomość.
Hrabia dowiedział się kto były nieznajome i pytając czy może je odwiedzić, odebrał odpowiedź zabraniającą. Róża odmalowała mu ojca swego fechmistrza, najniewinniejszą w świecie istotę, jako najsroższego tyrana.
Komuż by to, pytam, apetytu nie dodało? Hrabia począł siedzieć w domu, patrzeć oknem i pilnować przechadzek Róży i Tekli.
Z Różą prędko zrobiona ścisła znajomość, czuła przyjaźń i poufałe stosunki. Ludzie mówili (czego też ludzie nie mówią) że go wieczorami odwiedzała w weneckim hotelu, ale z Teklą nawet rozmowy zawiązać nie potrafił.
Tekla, której wyobraźnia grała za każdą nową, blisko zjawiającą się postacią, widząc hrabiego nadskakiwania, wzięła je za znak przy wiązania heroicznego, platonicznego ku sobie!... zakochała się... Róża tymczasem... ale zostawmy ją na boku.
Jakkolwiek nieśmiała i uczuciem onieśmielona jeszcze, Tekla przecież wejrzeniami gorącemi dała poznać Hubertowi, co w niej wzbudził.
Nauczony taktyką Róży, chciał hrabia zbliżyć się od razu poufałe do siostry, ale jakże się zdziwił, gdy tu całkiem inne usposobienia i stan rzeczy! Tekla traktowała go jak kochanka, nie jak zalotnica. Zdumiał się Hubert, a pochlebiała mu ta miłość piętnastoletniej, niewinnej dziewczynki.
Róża postrzegła łatwo, co się koło niej działo, ale nie była zazdrosną i postanowiła siostrze pomagać; myśląc w duchu że jeżeli jej w domu nie stanie, lżej będzie wszystkim, że się z nią może graf polski ożeni, że ona familją wesprze. Zresztą malowała sobie jak mogła swoją obojętność dla siostry; i w końcu była pewna, że z przywiązania zbliża kochanków.
Jako dobra siostra, rozmówiła się z hrabią. Hubert w oddaleniu ukazywał piękne rzeczy... może ożenienie, a pewnie zabezpieczenie losu Tekli; siostrze zaś obowiązującej się ją namówić i nakłonić do wyjazdu z panem hrabią, piękny, bogaty ofiarował podarek, podarunkowi całus towarzyszył. Róża pośpieszyła do domu.
Tam cicho, w kąciku rozmówiły się dziewczęta.
— Ten polski graf kocha cię...
— Wiem! — odpowiedziała Tekla i rozpłakała się.
— Czegóż płaczesz? tem lepiej!
— Tem lepiej? ach! dobrze ci to mówić.
— Cóż z tego? on cię tak szczerze, tak serdecznie kocha! może się z tobą żenić.
Róża na w pół wierzyła temu.
— Wiesz co mi mówił?... Myśli cię porwać i uwieść.
— Od was! od kraju!
— Z nim!
— Później się z tobą może ożenić...
— Czemuż nie teraz?
— A! teraz... teraz nie może, ma ojca czy stryja bogatego, bardzo bogatego, który by go pewnie wydziedziczył.
— Ale ten stryj nicby nie wiedział o naszem małżeństwie?
— Tak się to zdaje, Teklo, o wszystkiem się ludzie dowiadują...
— Dowie się więc że z nim pojadę...
— Choćby się dowiedział, pomyśli że to kaprys przelotny i gniewać się nie będzie...
Tekla się zamyśliła...
— Jak radzisz mi siostro?
— Ja? nie umiem radzić! Żal mi się rozstać z tobą!
— Jakbyś zrobiła na mojem miejscu?
— O! ja! — zawołała Róża — pojechałabym z nim.
— A jeżeli on mnie porzuci... zaprze się... Ach! w obcym kraju, to okropnie...
— To być nie może! On! tak dobry, tak wspaniały, tak przywiązany do ciebie! to być nie może!
— A jeśli się... potem żenić nie zechce?
— Moja droga, — odpowiedziała Róża — to od ciebie zależeć będzie, nie jesteś dziecko...
— Ale ja go kocham, — naiwnie odparła Tekla, — możeż myśleć o sobie ten kto kocha prawdziwie? Dam się uwieść, porzucić, opuścić, nie potrafię nic wymódz na nim.
Róża usta zacięła i pomyślała. — Gdybym była na twojem miejscu!
— A więc siostruniu?
— A! sama nie wiem! Opuścić dom, braci, siostry, ojca... i pojechać tak w świat straszno, straszno...
— Odmawiasz więc?
— O! pozwól! nie przyrzekam, nie odmawiam! Głowa mi się zawraca...
Róża obojętnie wstała.
— Słuchaj, — rzekła po chwili zbliżając się, — namyśl się... Jeżeli ci miłość doda odwagi, ja za ciebie zrobię z nim umowę. Nie może się ożenić z tobą, nie może nawet dać ci przyrzeczenia na piśmie, niech da przynajmniej posag wielki.
— Siostro! — zawołała Tekla z gniewem — ja się nie przedaję!
Róża zapłonęła. — Zapewne, ale gdy będziesz miała zapis wielki, to go podbudzić może do dotrzymania ci słowa...
— Rób co chcesz, ja go kocham — dodała idąc ku oknu młodsza — ja go kocham i nic nie wiem, nic nie rozumiem więcej!
Tegoż wieczora Róża była długo w Weneckim hotelu i przyniosła siostrze brylantowe kolce, śliczny pierścionek i arkusz papieru. Na nim był zapis, który hrabia nierozważną ręką nakreślił. Nazajutrz mieli wyjeżdżać. Kolce dostały się Róży... pierścionek przycisnęła Tekla do serca; a o zapisie byłaby zapomniała, gdyby siostra co z niego użytku zrobić tutaj żadnego nie mogła, nie zawiązała go w węzełek malutki, zawierający całe mienie biednej dziewczyny.
Nadszedł wieczór, a choć oknem hotelu patrzał rozmiłowany hrabia, Tekla na myśl odjazdu... płakała...
Żegnała ona wszystkich, wszystko, ulice, przechodniów, wieżę św. Szczepana, braci, siostry... miejsca, ludzi, sprzęty! Jakiś instynkt mówił jej w duszy — źle robisz!
Czemuż nie posłuchała tego głosu i poszła za drugim, co go głuszył i wołał:
— On cię kocha!
Czarodziejskie słówko! Nazajutrz zmrokiem Róża z Teklą wyszły na przechadzkę w przedmieścia. W jednym z ogródków gdzie muzyka zwykle grywa i lud się weseli, czekały dziewczęta, na karetę hrabiego. Tekla płakała rzewnie i były chwile że chciała uciekać do domu. Rózi także kręciły się łzy w oczach i już nie wiedziały co robić z sobą, gdy trąbka zabrzmiała, powóz zaturkotał... on nadjechał.
Tekla pojechała.
Nazajutrz rospacz w domu, stary Drolling rwał siwe włosy z głowy... Ucieczka Tekli okryła je niesławą.
Róża opisywała miłostki hrabiego polskiego z siostrą w których się wszelkiego udziału zaparła.
Dalszej historji Tekli domyśleć się łatwo. Hrabia który jej nigdy duszą nie kochał, zobojętniał dla niej, przecież sumienie nie dozwalało mu jej porzucić. Życie z nią coraz się cięższem stawało. Tekla bowiem dopominała się przyrzeczeń skutku, męczyła przywiązaniem swem, stałością i wiarą której nie zaprzysiągłszy, dotrzymywała. Kilkakroć hrabia wystawiał ją na ciężkie próby, ale zawsze wyszła z nich zwycięzko.
Tak się miały rzeczy, gdy rotmistrz Wiła zaprojektował pozbycie się Tekli wyżej opisanym sposobem.
Hrabia nie taił przed sobą że to przedsięwzięcie trudnem było, a może: — Któż wie? mimo że mu się naprzykrzyła kochanka, sumienie szeptało, iż porzucić jej się nie godzi...
Ludzkie serce... przepaść — powiedział poeta; — ileż to razy za nim ten ogólnik, tę frazę zużytą powtarzać musimy.
Gdy nie ma kogo kochać... tęskni.
Gdy długo kocha jedno... tęskni.
Gdy się z nim rozstanie... tęskni.
Hrabia znużył się Teklą, a chwilami myślał wszakże: gdy jej niestanie, nudno mi będzie! I mimo tej myśli pracował aby się jej pozbyć.
— Nie będzie ta, będzie druga!
Mówił sobie z uśmiechem. Kto wie? ta druga może mnie zabawi, rozerwie, odżywi?
Wszystko nieznane i przyszłe ma urok szczególny; człowiek w nim zawsze widzi swój ideał, który jest wprawdzie wyrażając się po prostu niebylicą, a przecież wyglądamy odwiedzin jego całe życie.
— Tak tedy hrabio — mówił dalej Wiła, — rozpoczynamy działać.
— Czekaj! czekaj! jakże mnie wprowadzisz do Górowa?
— Naradźmy się... Gdybyś naprzykład hrabia pojechał przeprosić za moją niedorzeczność, za ową wizytę? Hm?
— Dla czegoż teraz? nie wprzód! Głupio kochany rotmistrzu!
— Masz hrabia słuszność... A nie ma tam z wojewodziną jakiego pokrewieństwa, zatem i z nimi koligacji, styczności? Panowie, — dodał, — zwykle są trochę krewni...
— Gdyby i tak było, — rzekł Hubert, — bo babka moja i matka wojewodzinej były stryjeczne siostry... dla czegożbym dopiero po sukcesji miał się o tem dowiedzieć?
— Rzecz naturalna! Boś hrabia nie wiedział że miały jakąkolwiek styczność z wojewodziną...
— Pretekst i oczywiste kłamstwo! Blichtry! kochany rotmistrzu! Szukaj czego innego w głowie...
— Gdybyś hrabia, jadąc przez Górów, wywrócił się, potłukł...
— A! ba! stara jak świat sztuka! wszyscy się na niej poznają. To trzeba by coś lepszego.
— Przychodzi mi na myśl! O! wybornie. — I Wiła klasnął w ręce z całej siły.
— Nie strzelaj, a mów, zobaczymy i osądzim, pewnie przedwcześnie się cieszysz.
— Zdaje mi się że nie! Znalazłem sposób. Trzeba wiedzieć (o czem wszyscy wiedzą prócz hrabiego) że stary krajczy ma jedną słabość.
— Jakąż słabość?
— Kocha się...
— Kocha się? pleciesz kochanku...
— Kocha się hrabio, ale w kawałku lasu, który mu został przy Górowie. Ten kawałek sośniny i dębiny, hodowany i pielęgnowany jak oko w głowie, szacuje on na krocie, kto wie czy nie miljony.
— Ale cóż mi z tego!
— Ba! ten lasek jest w dyferencji ze Śliwinem; używalność przy nich niby, ale niemniej zowie się to dyferencją i ojciec pana hrabiego stracił w procesie, jak mi mówił Ławrynkiewicz, z piętnaście tysięcy... Szukali kopców w mogiłach...
— Ale ojciec mój przegrał.
— Przegrał? niezupełnie, nic łatwiejszego jak podnieść proces! w pierwszej instancji tylko przegrano...
— Ale cóż mi z procesu!
— Jużcić jasno jak na dłoni. Dla interesu można pojechać do Górowa. Wyniosą się pozwy i napisze się list do krajczego, naznaczy się dzień zjazdu w Górowie... A kto raz tam był, wszak może być i dziesięć, zwlekając układy i wyjaśnienia interesu. Tymczasem pannie Tekli można szepnąć...
— A ona mi oczy wydrze!
— Hrabio! zdaje mi się żeśmy się postarzeli?
— O mój drogi! i bardzo...
— Więc dajmy pokój i siedźmy cicho popijając ciepłe piwko u komina..
Hrabia milczał i myślał, a po chwilce:
— Wiesz rotmistrzu, to nie jest zły projekt. Jeśli się uda... jeśli mi Niemkę wykurzysz, cztery kasztanki twoje!
Wiła się skłonił a pomyślał w duchu:
— Coś więcej zyskuję nad nie, bo znowum pan w domu... Zje licha żebym potem wpuścił niebezpiecznego ptaszka. Będę ostrożny... Anusi wiele zechcesz, ale tych pań co to w brylanty i kaszemiry się stroją... wara!
— A więc, — rzekł Hubert — jutro dać dyspozycją Ławrysiewiczowi, aby pojechał i pozwy wniósł... tak, żeby pozew poprzedził mój list.
— Nic łatwiejszego... ale na proces potrzeba pieniędzy...
— Dam...
W tej chwili drzwi się otworzyły i Durczyński spytał:
— Czy można? Idę się skarżyć na ekonomównę.
— A! daj mi pokój ze swemi błazeństwy i idź spać! fuknął Hubert. Stary zamknął drzwi i poszedł z nosem spuszczonym.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.