<<< Dane tekstu >>>
Autor Antoni Lange
Tytuł Miranda
Wydawca Przegląd Wieczorny
Data wyd. 1924
Druk Drukarnia "Rotacyjna"
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Kiedym się obudził, nawiasem mówiąc, przerażająco głodny — ujrzałem dokoła siebie kilku postaci ludzkich, zarówno mężczyzn jak kobiet, których widok wywołał w mojej duszy taki podziw, że mi się przypomnieli ci podróżnicy greccy, co to do obcych krain zajeżdżając, pytali napotykanych mieszkańców: Czy jesteście bogowie czy ludzie?
Mogą na innych gdzieś planetach przebywać istoty o tyle od nas doskonalsze, że w stosunku do nas są jak bogowie. Takiemi istotami zdali mi się ci ludzie, którzy mnie otaczali.
Mówili coś między sobą szeptem bardzo śpiewnym, ale tak że ich prawie nie słyszałem: widać nie chcieli mnie obudzić.
Jeden tylko z tych szeptanych wyrazów dopłynął do mego ucha, gdyż kilka razy go powtarzali. Ingleza - ingleza — mówili, jak domyślam się o mnie, uważając mnie za Anglika.
Postawę mieli szlachetną, wzrost dorodny; piersi naprzód podane, i czy to w nieruchomości czy w ruchu, odznaczali się wielką elastycznością.
Cera ich była biała, znacznie bielsza od naszej, alabastrowa z odcieniem różowym.
Kobiety miały bujne włosy na głowie, spięte przepaską; mężczyźni zaś byli wygoleni na sposób rzymski. Włosy były różnych odcieni zarówno ciemne jak jasne — i podobnież oczy.
Typów znaczna rozmaitość tak, że nie było między nimi podobieństwa, choć i różnica niezbyt jaskrawa.
Wszyscy wydawali się w pięknym wieku od 25 do 35 lat — i od ich osoby wiało czarem młodości i wdzięku. Zwłaszcza ich uśmiech i spojrzenie miało w sobie coś tak powabnego, że możnaby rzec — rozkochałem się w nich wszystkich w jednym momencie.
Kobiety tutejsze, sam nie wiem do jakiej klasy należące, wydawały mi się tak wytworne, jakby jakieś księżniczki zaklęte albo siostry owej Mimozy Shelley‘a, co śród kwiatów kroczyła po ogrodzie uśmiechnięta i smętna.
Jedna zwłaszcza, w pięknej szacie różnych odcieni barwy lila — mimowoli budziła w mojej pamięci słowa, któremi Dante uczcił Beatryczę:

Tanto gentil e tant‘ onesta pare
La donna mia, quand ell‘ altrui saluta...

Suknie ich były różnej barwy: lila, purpurowej, zielonej; krojem zaś przypominały szaty greckie — a drobne ich nóżki opierały się na trepkach, przewiązanych rzemieniem.
I mężczyźni nosili jakąś odmianę stroju greckiego, rodzaj chlamyd, barwy popielatej, szarej, sinej it.d.
Wszyscy mieli na sobie wiele ornamentów złotych: naramienniki, łańcuchy, pierścienie.
Nadto każdy z mężczyzn nosił u boku narzędzie, przypominając krótki miecz z rodzaju t. zw. misericordia.
Niewiasty miały w reku woreczki, w których zapewne ukrywały się jakieś przedmioty.
Wyznaję, że marzeniem mojem było, aby się w tych woreczkach znalazło jakie mięsiwo, trochę chleba, trochę wina.
Choć nie zbyt świetnie wyglądałem w swem poplamionem i poszarpanem ubraniu, na widok ich powstałem i zacząłem pokłony im składać, gestami pokazując zarazem, że jestem głodny.
Ponieważ znalazłem się w krainie, gdzie wiele zjawisk odbywa się zupełnie inaczej niż u nas, nie dziwcie się zatem, że co chwila zaskoczony jakim dziwem — dziwowałem się nieustannie. I teraz właśnie oniemiałem z podziwu.
Słońce w owej chwili stanęło na samym środku nieba; było południe i promienie jakby pionowo spadając na ziemię przepłynęły, rzekłbyś, przez postać nieznanych mi istot — jakby zlały się z nimi w jedność nierozdzielną; — na mgnienie oka ludzie owi rozpłynęli się w promieniach i zniknęli, jakby ich nie było zupełnie.
Sądziłem że to były zjawy senne. Ale po chwili ujrzałem ich na nowo, a tak się zachowywali, jakby nigdy nic nie zaszło; snadź o tem nic nie wiedzieli; było to wyłącznie moje wrażenie.
Wówczas dopiero zauważyłem niesłychaną subtelność ich ciała; ich jakby zamgławność i przezroczystość; rzecby można, że ciało ich będąc ciałem, jednocześnie było jakąś zjawą bezcielesną. Wyznaję, że nanowo zacząłem się wahać, myśląc, co to za jedni: może aniołowie?
Jedna z kobiet — owa Beatrycze — otworzyła swój woreczek i wyjęła z niego złote puzderko, z którego podała mi rodzaj kulki rozmiarów nieco większych, niż ziarnko kawy.
Aby mi pokazać, co mam czynić, sama wzięła do ust taką kulkę — zaczęła ją ssać tak jak się ssie t. zw. landrynki.
Naśladowałem ją, uśmiechając się sam do siebie, choć zresztą i moja bogini też się uśmiechała.
Owóż w miarę ssania czułem w ustach coraz to inne smaki; tak jakbym kolejno coraz inne pochłaniał potrawy, a zawsze takie, które w danej chwili były dla mego organizmu konieczne. Były też smaki zupełnie mi nieznane, ale bardzo miłe. Była to cała symfonja smaków.
Sam proces ssania sprawiał mi dziwną rozkosz — i, gdym pastylkę w całości pochłonął — poczułem się syty, rzeźki i pełen siły.
Zacząłem nowemi pokłonami dziękować tym aniołom, że mnie raczyli nakarmić. Oni zaś ruchem, jakby tanecznym, zbliżyli się do mnie i zaczęli mówić. Mówili zaś czystym sanskrytem, starożytnym językiem Indji, który dziś rozpadł się na różne narzecza, skarłowaciał i zwyrodniał, ale tu na tej wyspie przechował się w swej najszlachetniejszej formie.
Poznałem ten język, gdyż miałem o nim, bardzo, słabe zresztą, pojęcie: uczył mnie jego elementów nasz kolega uniwersytecki, Marek Aureljusz Wrzesień; ale umiałem niewiele i zapewne nic bym nie zrozumiał, gdyby nie to, że ich mowa miała jakiś szczególny akcent i melodję tak, że choć była mi obcą, stawała się przejrzystą i tak zrozumiałą, jak zrozumiałą bywa muzyka.
Kazali mi mówić moim językiem: mimowoli i ja wpadłem w ich akcent i melodję — i choć mówiłem z nimi po polsku — rzecz prawie nie do wiary — oni mnie doskonale rozumieli. Był to także jeden z dziwów naszej wyspy.
Jak mi to później wytłumaczyli moi wyspiarze, wszystkie języki, choć mają rozmaitą postać zewnętrzną, mają duszę jedną i tę samą. Owóż oni przenikać umieją poza ciało dźwiękowe języka — w jego esencje astralną: własny język umieją też w jego esencji podawać. Dla tego rozumieją wszystkie języki i umieją zrobić swój język zrozumiałym dla wszystkich.
Przekonałem się o tem później, gdym rozmawiał z dziećmi: mówiły one inaczej i nie mogłem się z niemi porozumieć.
Wyjaśniłem im pobieżnie historję mego wygnania, ucieczki z Syberji i wyprawy na okręcie, który wpadł na minę podwodną. Wreszcie historję o tem, jakem się znalazł na ich wybrzeżu.
Prosiłem ich o gościnę na krótki czas, gdyż chciałbym jechać do Europy, o ile się znajdzie jaki statek angielski. Wyraziłem im swój podziw; wyznałem, że ich uważam za istoty wyższe od ludzi.
Z wielką radością przyjęli moje oświadczenia — i nagle, o dziwo! (ciągle tu muszę wołać: o dziwo!) dwaj mężczyźni, którzy stali przy mnie, unieśli się w powietrze i polecieli, jak ptaki w stronę gór.
Gdy zdumiony byłem tem zjawiskiem, owa bogini w sukni lila różnych odcieni — (miała na imię Damajanti) powiedziała mi z uśmiechem:
— My tu wszyscy umiemy latać po powietrzu.
— Jakże się to dzieje?
— Taka jest nasza natura.
— Ależ nigdzie na świecie tego niema. Nasze samoloty, cóż to za ciężkie maszyny?
— Nie odrazuśmy do tego doszli. Ale już z górą od stu lat to znamy — od ostatniej rewolucji.
— Rewolucji? Czyż to śród aniołów możliwe są rewolucje?
— O, my nie jesteśmy anioły.
— Ale bądź jak bądź istoty wyższe niż ludzie.
— Może tak, a może nie!
— Któż wy jesteście? Jak się nazywa wasz kraj?
— Nazywa się Surja-wastu.
— Surja-wastu? Gród słońca?
— Tak — i dlatego zowiemy się Solari albo Słońcogrodzianie. Zajmujemy środek tej wyspy. Oprócz naszej Republiki — są tu jeszcze dwa państwa, całe inaczej zorganizowane niż Surja-wastu. Na Zachodzie siedzą Telury, na Wschodzie — Kalibany.
Kiedy minie tak pouczała Damajanti, dwaj mężczyźni, którzy na skrzydłach polecieli, z niedaleka widocznie, wrócili wózkiem bez konia; był to rodzaj samochodu z materji, jakby rogowej, urobionego.
Wózek ten był mały, na dwie osoby, z jednem siedzeniem i na przodzie miał rodzaj steru. Kazano mi siąść do tego wózka, a wraz ze mną siadła Beatrycze.
Reszta towarzystwa, uprzejmie pożegnawszy się z nami, poleciała powietrzem ku górze, na której leżała stolica kraju. Mój czarowny woźnica szepnął parę słów do wózka, ujął za ster i ruszyliśmy.
Skoro tylko minęliśmy piaszczysty cypel nadbrzeżny, znaleźliśmy się na płaskowzgórzu coraz to wyżej się wznoszącem.
Były tam wszędzie pięknie uprawne pola ryżowe i pszeniczne, a śród nich wielkie kwadraty, obsiane kwiatami: już to krzaki różane, hijacynty, tulipany, migdały, cytryny it.d.
Szerzyły one po powietrzu upajający zapach, który się mięszał z zapachem żywicy, płynącej z lasów cedrowych.
Zauważyłem, że Damajanti pełną piersią wdycha te zapachy — i tak się niemi przenika, że sama wkrótce zapachniała wonią tych aromatów. Wysokie palmy kwitły tu wszędzie po drodze, ale były też dęby, topole, graby i cedry.
Na pastwiskach liczne krowy, owce i kozy.
Od czasu do czasu przejeżdżaliśmy przez wsi i miasteczka, pełne ludzi nie mniej dostojnie wyglądających, jak ci, których ujrzałem po przebudzeniu. Po drodze stały liczne posągi miejscowych bogów, których znaczenie później mi wytłumaczono.
Podziwiałem sprawność mojej Damajanti, jak manewrowała sterem naszego samochodu, który sunął w górę ze znaczną prędkością — po gościńcach doskonale ubitych, równych i szerokich. Zaznaczyć muszę, że samochód zachowywał się wprost jak istota świadoma — i że bardzo mały był wysiłek mojej przewodniczki: wózek rzekłbyś toczył się sam przez się.
Niezwykle czarującą była moja Słonecznianka i poczułem do niej jakąś niezgłębioną sympatję. Wydawała mi się jakby istotą znajomą. Gdzie — skąd — jakim sposobem? A jednak było w niej coś takiego. I czułem z jej strony coś niby sympatję dla mnie. Jednak tyle mnie zagadek dręczyło, że chciałem przedewszystkiem dotrzeć do ich rdzenia.
Jedziemy więc do stolicy: do Surja-wastu. Surja-wastu to znaczy Gród Słońca. Nazwa ta przypomina Città del Sole. Civitas Solis. którą opisał podróżnik włoski z XVII w. Tommas Campanella[1].
Była to szczęśliwa kraina, w której się urzeczywistniły wszystkie ideały społeczne, o jakich my dzisiaj zaledwie marzyć śmiemy, jako o utopji.
Campanella za ten opis wyprawy do nieznanej Hesperji został wtrącony do więzienia, a dzieła jego spalono przez kata, gdyż była to gorzka krytyka egoizmów świata ówczesnego, a zarazem rząd obawiał się, że gdy się ludność dowie o tej ziemi obiecanej — opuścić gotowa własne wsi i miasta.
Czyżby to była owa Città del Sole?
Campanella ogłosił dzieje swej wyprawy w połowie wieku XVII, to znaczy z górą trzysta lat temu. Nikt jej później nie odwiedzał.
Ileż zmian mogło zajść od tego czasu? Jak musiał się posunąć rozwój tych ludzi doskonałych?
Sam już widok tych Solarów — był czemś tak imponującem, że, choć Europejczyk, czułem się od nich znacznie niższy.
Nie widziałem tu coprawda ani kolei żelaznych, ani kominów fabrycznych, ani wielkich targowisk, ale na każdym kroku widoczną była tak szlachetna kultura, że nasza wydawała mi się przy niej wielce pierwotną.
Wielu rzeczy nie rozumiałem zupełnie: np. wszędzie tu po wsiach i po miastach widziałem budynki, które przypominały formą suszarnie zbożowe, pospolite na Białorusi, ale znacznie wyższe i obszerniejsze; przytem budowane były z tego samego materjału, co nasz samochód.
Nie spotykałem tu nigdzie tego, co się w Europie nazywa „ludem“. Wszystkie napotykane osoby zdawały się należeć do najwytworniejszej klasy.
Po drodze rzadko kiedy trafiali się przechodnie: co najwyżej dzieci, które zresztą niczem się nie różniły od naszych dzieci europejskich; tak samo biegały, latały, skakały, biły się, krzyczały. Zawsze gdzieś obok znajdowała się kobieta, która czuwała nad niemi. O ile byli starsi chłopcy — czuwał nad ich zachowaniem się mężczyzna.
Wielu było latających w tę i ową stronę po powietrzu; niektórzy witali się z sobą, zatrzymywali po drodze, rozmawiając; przyczem, jak ptaki, umieli trwać zawieszeni w powietrzu.
Przyglądając się tym wszystkim rzeczom, wspomniałem, że Campanella wyspę, na której mieści się Słońcogród, zowie Taprobane. Zapytałem swą Beatryczę:
— Gdzie tu leży wyspa Taprobane?
— A no, właśnie to nasza wyspa.
— Kraj wasz jest mało znany, ale trzysta lat temu pewien Włoch, imieniem Campanella, opisał waszą Republikę. Czy znacie to nazwisko?
— Ja go nie znam, ale będzie o tem wiedział albo sam Metafizyka, albo minister Mądrość.
Serce mi być zaczęło: to się zgadza ze słowami Campanelli.
— Cóż to znaczy?
— Zdaje mi się, że ty coś wiesz o tem wszystkiem. Ale ci powiem: w kraju naszym najwyższy naczelnik nosi tytuł Słońce albo Metafizyka, gdyż na zasadach metafizyki kieruje naszem życiem. Pomagają mu trzej ministrowie: Miłość, Mądrość, Potęga—a bacz, że są to trzy główne atrybuty Boga i że ich esencję streszcza Metafizyka czyli Słońce.
— A więc niema wątpliwości. To jest „Città del Sole“ Campanelli na wyspie Taprobane.
— Słońce wszystko wie: on ci to wszystko powie.
— Daleko to jeszcze do stolicy!
— Dla nas, co latamy po powietrzu — odległość prawie nie istnieje. Ale dla ciebie, co musisz jechać wózkiem — od brzegu do miasta jest dziesięć jodżan (kilometrów). Te wózki są dla naszych dzieci, dla chorych, dla przewozu rzeczy itd., wogóle gdy latanie jest niemożliwe. Dzieci nasze latać nie umieją. Podjeżdżamy teraz pod samą górę.
Zaczynał się gościniec ślimakowaty, prowadzący do jakiegoś punktu centralnego. W tej chwili moja towarzyszka wydobyła z woreczka małą flaszkę i rodzaj kielicha, do którego wlała trunek bezbarwny, proponując, abym się napił. Był to nader miły w smaku nektar ognisto — lodowaty, który mnie wzmocnił i doskonale orzeźwił.
— Często tu do was przyjeżdżają ludzie z Zachodu?
— Trafia się owszem. Ale wogóle my ich unikamy. Trudnoby się nam porozumieć. Mamy i na tej wyspie podobnych.
— Jakto podobnych? — Telury i Kalibany — są do was podobni. Tak jak Anglicy: ludzie drapieżni.
— Alboż my jesteśmy drapieżni?
— To ci Słońce wyjaśni. Tak o was tu mówią: że wy się mordujecie nawzajem, że walczycie ze sobą o rzeczy nędzne i marne, że zapomnieliście ducha. Jesteście pogrążeni w mroku i niższości. Zmysły macie niedorozwinięte: nie przewyższyliście sami siebie, a namiętność (popycha was w stronę piekła. Wreszcie i zewnętrznie się różnimy. My umiemy latać, a wy nie. Wy robicie maszyny, a nam to niepotrzebne. Wszystko czynimy wolą własną. A przytem jedna rzecz, to...
— To co?
— Proszę się nie obrazić. Wasze ciało ma przykry zapach. Musiałam tyle aromatów się nałykać, że aż cała przesiąkłam wonią kwiatów, aby twój zapach zagłuszyć. Kiedy przyjedziesz do miasta, musimy cię wykąpać.
Mimowoli się uśmiechnęłem, a zarazem przykro mi się zrobiło, że tak nieszczególne wrażenie wywieram na tej osobie, którą miałem zamiar traktować jako swą Beatryczę. Mówiła to z nadzwyczajnym wdziękiem i rzeczywiście nie mogłem się obrazić.
Tylko poprostu zbiła mnie z pantałyku... Nasza cywilizacja zupełnie tym Solarom nie imponuje: uważają się za twory doskonalsze. Rzeczywiście subtelność ich ciała znacznie przewyższa naszą: jest to jakby motyl wobec poczwarki.
Tymczasem podjeżdżaliśmy pod miasto, którego mury i kamienice były widoczne.
Ruch na gościńcu był znaczny; samochody podobne do naszego, były liczne: niektóre b. obszerne. W jednym widziałem blisko czterdziestu chłopców ze starszym, zapewne nauczycielem. Na widok mój zaczęli wołać!
— Inkleza, inkleza!
Moja bogini rzekła mi poufnie:
— Musimy cię przebrać po tutejszemu, bo cię będą prześladować dzieci, które u nas mają wielką swobodę.
— Ale — rzekłem — dzieci nie są cło was podobne: raczej do nas.
— Bo muszą one przejść przez stan czysto ludzki, zanim się podniosą i wyzwolą z więzów materji.
— Nie bardzo to rozumiem.
— W tych dniach właśnie odbędzie się święto wyzwolenia: mój brat cię zaprowadzi.
W tej chwili z wyżyny powietrznej spłynął ku nam Śolar i zatrzymawszy się koło wozu, zawołał:
— Damajanti!
— Wasiszta — bądź pozdrowiony! Oto mój brat — rzekła do mnie. Bracie, zatrzymał się tu u nas Anglik-rozbitek. Musisz go przyjąć w swoim domu.
— Miło mi będzie. Lecę tylko na pole Marsowe, żeby tam jedną rzecz stwierdzić i za siedem minut będę w domu. Uprzedzę żonę o tym cudzoziemcu, któremu niechaj się szczęści.
Poleciał w swoją stronę — my zaś tymczasem płynąc śród wonnych ogrodów podmiejskich — powoli wjeżdżaliśmy do miasta.





  1. Tomasz Campanella (1568 — 1639), lekarz, poeta i myśliciel włoski napisał dzieło p.t. Civitas Solis (Republika Słońca), w której przedstawia utopijny świat doskonały. Jest to, mówiąc językiem dzisiejszym, społeczeństwo w rodzaju socjalistycznym, kierowane przez trzech mędrców, których imiona są: Miłość, Mądrość i Potęga, pod wodzą najwyższego: Słońca czyli Metafizyki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Antoni Lange.