Mistrz Twardowski (Oppman)/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Artur Oppman
Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Mistrz Twardowski
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk J. Cotty
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I.
Jako ojciec Twardowskiego napadnięty był w drodze, gdy do domu wracał, i co stąd wyniknęło.

Ciemną już nocą jechał szlachcic Twardowski okolicą Podgórza. A było to w miesiącu sierpniu i na burzę się zbierało. Koń jego, spędzony długą drogą, nie był już posłuszny naglącym jeźdźca ostrogom, lecz naprzemian to po niebie spoglądał, to pod nogami gładszą ścieżkę wybierał. Nareszcie wjechali w zarośla gęste, któremi sunął się gościniec, poprzerzynany wybitemi przez deszcze wodomyjami; tu jeszcze straszniej zrobiło się szlachcicowi, jeszcze trudniej było iść koniowi; oddalone tylko błyskawice, przemykające się po niebie czarnem, wskazywały niekiedy drogę, słabo ją i chwilowo tylko oświecając. Szlachcic wzdychał ciężko, bo dawno był już wyjechał z domu, a w domu miał żonę młodą, żonę ukochaną, i lękał się zbójców, gdyż w trzosie wiózł dobry ładunek, spieniężony po stryju spadek. Koń, wtórując panu, zżymał się, chrapał, nastawiał uszy i niekiedy się zatrzymywał, jakby się czego lękał, zwracając głowę ku zaroślom. Gdy jeździec nagli konia a koń się opiera, nagle przy świetle błyskawicy ukazały się w krzakach twarze kilku zbójców i dał się słyszeć głos przeraźliwy:
— Stój!
Zabłysły w krzakach rusznice, i jeden poskoczył przeciw szlachcicowi, za nim drugi i trzeci się wysunął. Koń przestraszony w bok się rzucił, potem chciał naprzód, ale nie mógł, bo go jeden ze zbójców chwycił silnie za uzdę.
Przelękniony szlachcic rączo chwycił się do szabli, ale ratunek był nie prędki przeciw nastawionym rusznicom opryszków, zawołał więc w sercu z rozpaczą:
— Ratuj kto żyw, choćby dyabeł sam!
Gdy się tak oskoczony przez zbójców szablą zasłania, a koń na tył przypada, rwąc się temu, który go zatrzymywał, nim opryszki strzelić czas mieli, ponad nimi w górze dał się słyszeć głos jakiś, który ich tak pomieszał, że stanęli wryci, zapomniawszy o podróżnym i nie ciągnąc go już w las z sobą. On krzyczeć zaczął, koń się wyrwał, a wtem nadbiegł z wielkim tententem drogą ogromny mężczyzna na czarnym koniu, prowadząc za sobą kilku jeszcze ludzi. Jak tylko go zoczyli, zbójcy odstąpili Twardowskiego, rzucili się nazad w zarośla, a on korzystając z niespodzianego ratunku, śpiesznie zaczął uciekać.
Tymczasem coraz się jeszcze ściemniało, chmurzyło, wiatr dął silniejszy, błyskawice przelatywały nad głową szlachcica, który zimnym potem okryty, przerażony świeżym wypadkiem i myślą, jaką miał w niebezpieczeństwie, mijał szybko zarośla i, wybiegłszy na pola dopiero, żegnając się u Bożej Męki na gładkim gościńcu, koniowi zasapanemu sfolgował.
Zaledwie zwolnił kroku, zdało mu się, że za sobą tentent słyszy. Obejrzał się niespokojnie — czarny jego wybawca jechał za nim sam jeden.
W chwili, kiedy szlachcic poza się spoglądał, błyskawica oświecała twarz jeźdźca bladą i dziwnego wyrazu; zdało się Twardowskiemu, że podobną widział u Panny Maryi w Krakowie, odmalowaną na obrazie św. Michała Archanioła u nóg zwycięzcy. Wpadłszy na tę myśl, chciał się przeżegnać, ale ręką ruszyć nie mógł, a drugi raz nie śmiał się nawet obejrzeć, i znowu konia popędził.
Tymczasem zbliżała się burza z ulewą, grzmot toczył się w chmurach, to poważny jak głos kaznodziei, to przeraźliwie trzaskający, jak gdyby niebo pękało, to nagle urywany i znów odbijający się w górach, odskakujący od ich boków, powtarzający się długo, umierający powolnie; błyskawice świeciły na niebie, mijając jedna drugą, zlewając się, przerzynane sznurkami piorunów i ukazujące świat w dziwnym blasku, dziwnych kształtach. Deszcz ulewny trzepał w twarz podróżnego z wiatrem ciepłym i duszącym. Mimo huku grzmotów, szumu deszczu i wiatru, usłyszał wkrótce za sobą Twardowski te słowa czarnego towarzysza, wymówione z uśmiechem:
— Dobry wieczór wam. Tak-że to uciekacie ode mnie, nie podziękowawszy nawet?
— Dobry wieczór — rzekł cicho szlachcic. — Zaiste nie było czasu dziękować w lesie, a teraz trzeba szukać schronienia od burzy.
— O! do gospody daleko — odpowiedział czarny jeździec, równając się z Twardowskim — a od zbójców jesteś teraz wasze bezpieczny. Zwolnij więc kroku. Mamy coś z sobą do pomówienia.
Musiał Twardowski uczynić, jak chciał wybawca, lecz gdy konia wstrzymywał, przejmował go mimowolnie strach, kto wie, czy nie gorszy jeszcze od tego, którym był przejęty, gdy go zbójcy napadli.
— Wezwałeś mnie wasze i przybyłem — rzekł czarny po chwili.
— Ja? — spytał szlachcic ja?

— Przypomnij tylko sobie — zawsze uśmiechając się, mówił dalej towarzysz — albożeś nie rzekł w sobie: Ratuj, choćby dyabeł sam!?
Obejrzał się niespokojnie — czarny jego wybawca jechał za nim sam jeden.
— A któż ty jesteś?

— Ten, kogoś wzywał — odpowiedział spokojnie czarny — jestem dyabeł.
Twardowski począł drżeć mocno i ciągle chciał się żegnać, a ciągle ręki podnieść nie mógł: choć ją miał wolną, czuł w niej jakiś ciężar niezwyczajny.
— No! cóż tak milczysz — rzekł dyabeł — czyliś mi nie rad? Wszakże w czas przybyłem. A gdyby nie ja, przepadłbyś i ty i twój trzos dobrze nabity, a żonaby płakała!
— Mówże co chcesz za to, a puść mnie wolno! — wybąknął szlachcic ze strachem.
— Ja nie wiele wymagam, nie wiele! Pieniędzy nie potrzebuję, duszy twojej broni pacierz żony i twoje jałmużny.
— A czegoż chcesz? czego? — spytał ośmielony już Twardowski. — Mówże prędko.
— Na co się śpieszyć! — odpowiedział dyabeł — noc długa jeszcze, a ja nie mam nic do roboty.
Westchnął podróżny. Ale cóż było z dyabłem robić. Musiał go słuchać. Jechali ciągle, a siwy koń szlachcica drżał pod nim i zżymał się nieustannie.
— Wiesz co, dyable — rzekł w końcu Twardowski — weź sobie, co chcesz, ale puszczaj mnie prędzej.
— Na co się śpieszyć? — odpowiedział dyabeł — twój koń zmęczony, gospoda daleko — będzie czasu, będzie jeszcze dosyć czasu.
— Ale cóż przecie chcesz ode mnie?
— Właśnie o tem myślę — odpowiedział czarny, jadąc ciągle obok Twardowskiego.
Szlachcicowi coraz ciężej robiło się na sercu, coraz większy brał go strach, i nic już nie zważał na wzrastającą burzę ponad głowami, na bijące pioruny... nie słyszał huku grzmotów, nie czuł ulewnego deszczu.
— Nie chcę cię bardzo odzierać — rzekł nareszcie szatan ze śmiechem — oto dasz mi to, co zastaniesz w domu, a o czem nie wiesz, czego się nie spodziewasz, na co nie rachujesz; tym sposobem nie poniesiesz żadnej straty, a mnie wynagrodzisz.
— Ale — cóż to być może?
— Czy ja wiem! — rzekł dyabeł — to się później okaże. Mnie lada co wystarczy, teraz tak mało zyskujem.
— A więc dobrze — odpowiedział Twardowski po chwili namysłu — osiem dopiero miesięcy, jak wyjechałem z domu: nie wiem, coby tam przybyć mogło! Zgoda!
— Zgoda! — powtórzył radośnie szatan — doprawdy zgoda? słowo?
Verbum.
Verbum nobile debet esse stabile — dodał dyabeł. — Czekajże!
To mówiąc, zatrzymał konia i szlachcicowi także stanąć kazał. Ponad ich głowami warczała burza, lał wzmagający się jeszcze deszcz. Szatan wskazał szlachcicowi rozłożysty dąb, stojący ponad drogą, i tam go zaprosił.
Tu nie wiedzieć jak zniknął koń, a szatan, zostawszy pieszo, począł dobywać z kieszeni różnych manatków: najprzód kawałek świeczki z trupiej tłustości, potem długi list pergaminu, potem kałamarzyk z inkaustem i pióro.
Wszystko to działo się niezmiernie prędko, a szlachcic siedział na koniu i drżał, patrząc na przygotowania. Dyabeł potarł świecę o nogę i zapalił ją, siadł potem pod drzewem i zaczął pisać szybko, położywszy pergamin na kolanie, cyrograf. Trwało to tylko chwilę; wnet zerwał się i podał do przeczytania Twardowskiemu, który przy świetle bladem świeczki przebiegł oczyma formalnie sporządzony akt i sięgnął po pióro do podpisu.
Ale wtem szatan ujął go za lewą rękę i, nim się miał czas opamiętać, ukłuł w mały palec, umoczył we krwi piórko i dopiero je podał. W milczeniu podpisał się szlachcic manu propria, wzdychając, i ledwie ostatnie głoski skończył, ogarnęła go niespokojność jakaś jeszcze gorsza, niż wprzódy; nie spojrzał już nawet na dyabła, zawrócił, spiął konia ostrogą i leciał bez pamięci. Lecz gdy tak bieży, a koń posłuszny choć zmęczony wyciąga się jak może, zdało mu się, jakby śród burzy i grzmotów słyszał kilka razy za sobą śmiech przeraźliwy, przerażający śmiech, jakiego usta ludzkie nigdy nie wydały.
Pytał się siebie:
— Co to być może? co to być może? Może sowa huczała, może puszczyk tak śpiewał, może wiatr tak świstał...
Lecz w duszy wiedział, że nie tak huczy sowa, nie tak puszczyk śpiewa i nie tak wiatr świszcze. Tęskny pędził dalej do domu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Artur Oppman, Józef Ignacy Kraszewski.