Mohikanowie paryscy/Tom I/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Jan Byk.

Powiedzieliśmy, że ten z pięciu biesiadujących, który zażądał kart i sam się mienił Janem Bykiem, które to miano wreszcie doskonale odpowiadało jego karkowi, czekał tylko na sposobność do wywarcia swego złego humoru.
Sposobność nadarzyła się niebawem.
Spodziewamy się, że czytelnik tak uważnie za nami idzie, iż nie zapomniał uwagi Ludowika, uczynionej z powodu atmosfery w sali.
W rzeczy samej, wyziewy potraw, woń wina, dym tytuniowy, oddechy biesiadników, uczyniły powietrze w tym rodzaju strychu niepodobnem do oddychania, dla płuc nawykłych do czystego powietrza.
Według wszelkiego prawdopodobieństwa, okna tam nie otwierano od ostatniego promienia słońca, ostatniej jesieni; skutkiem tego jeden i tenże sam instynkt zachowawczy zwrócił trzech przyjaciół do jedynego okna oświecającego tę dziurę i w razach ostatecznych, jak naprzykład obecny, dającego jej powietrze.
Petrus sięgnął tam najpierwszy; podniósł część jego dolną i kółko metalowe umocował na gwoździu, przeznaczonym do podtrzymywania go.
Było to okno, tak zwane w Paryżu, pod gilotyną.
Jan Byk znalazł poszukiwaną sposobność. Powstał ze stołka i opierając się dwiema pięściami na stole:
— Panowie, zdaje mi się, otwieracie okno? rzekł zwracając się zbiorowo do wszystkich trzech młodzieńców, ale głównie do Petrusa.
— Jak widzisz, mój przyjacielu, odparł tenże.
— Ja nie jestem pańskim przyjacielem, rzekł Jan Byk, zamknij pan okno.
— Panie Janie Byku, odparł Petrus z ironiczną grzecznością, oto jest mój przyjaciel Ludowik, znakomity lekarz, który wytłómaczy ci w dwóch sekundach, z jakich pierwiastków winno składać się powietrze, któremby oddychać można.
— Co on tam plecie ze swemi pierwiastkami?
— On powiada, panie Janie Byku, odpowiedział Ludowik tonem grzeczności, nie ustępującym w niczem tonowi Petrusa, nawet w odcieniu szyderstwa, jakie tamten przyjął, on powiada, że atmosfera, ażeby nie była szkodliwą dla płuc poczciwego człowieka, powinna zawierać siedmdziesiąt pięć do siedmdziesięciu sześciu części azotu, dwadzieścia dwie do dwudziestu trzech części tlenu i dwie części wody, trochę mniej trochę więcej.
— Słuchaj-no, Janie Byku, przerwał z kolei jeden ze czterech ludzi ubranych w bluzy, mnie się zdaje, że on do ciebie gada po łacinie?
— Dobrze! a ja będę z nim gadał po francuzku.
— A jeżeli on nie rozumie?
— To go nauczę!
Jan Byk wystawił dwie pięście, które grubością dochodziły rozmiarów głowy dziecka. Potem głosem, który, gdyby mówca miał do czynienia z ludźmi ze swojej klasy, nie dopuszczałby opozycji:
— Dalej, zawołał, proszę mi okno zamknąć, i to czemprędzej!
— Może to być twoje zdanie, imcipanie Janie Byku, rzekł spokojnie Petrus, krzyżując ręce przed otwartem oknem, ale nie moje.
— Jakto, nie twoje?... to ty tedy masz zdanie?
— Czemużby człowiek nie miał mieć zdania, kiedy bydlęciu zdaje się, że je ma?
— Słuchaj-no Haczyku, rzekł Jan Byk marszcząc brwi i zwracając się do jednego z biesiadników, którego łatwo było rozeznać jako gałganiarza, choćby go nawet i nie nazwano tem znaczącem mianem, jakie nadał mu towarzysz, mnie się zdaje, że ten nieszczęsny wykwintniś nazywa mnie bydlęciem?
— I mnie się tak zdaje, odpowiedział Haczyk.
— I cóż na to robić?
— Trzeba mu najsamprzód zamknąć okno, skoro taka wola twoja a potem go „zagłuszyć“.
— Otóż tak, to rozumiem!
Potem, jakby do zbuntowanych wygłaszał trzecie z rzędu wezwanie:
— Prędzej, do kroćset piorunów! zamknąć okno!
— Oh! odpowiedział Petrus spokojnie, nie ma tu ani piorunów, ani błyskawic, okno będzie otwarte.
Jan Byk tak nagle napełnił pierś tem powietrzem, które naszym trzem przyjaciołom zdało się niepodobnem do oddychania, że westchnienie jego podobnem było do ryku zwierzęcia, którego on przybrał imię.
Robert poczuł zwadę i chciał jej zapobiedz, chociaż pojmował dobrze, iż to było niepodobieństwem. Gdyby wreszcie ktokolwiek potrafił dojść do tego rezultatu, to chyba on, jedyny, co zachował krew zimną. Szedł w postawie spokojnej do Jana Byka, i usiłując mitygować się:
— Panie, rzekł, my przychodzimy ze dworu, a wszedłszy do tej sali, o małośmy się nie udusili.
— Spodziewam się! rzekł Ludowik, tu oddychamy samym tylko kwasem węglowym! Pozwól pan więc otworzyć okno tylko na chwile, dla odświeżenia powietrza, potem je zamkniemy.
— Otworzyliście je bez mego pozwolenia, rzekł Jan Byk.
— Więc co z tego? wtrącił Petrus.
— Trzeba było prosić o pozwolenie, a możebym je wam udzielił.
— Dosyć tego! zawołał Petrus, otworzyłem okno, bo mi się tak podobało i będzie otwartem póki mi się podoba.
— Cicho bądź, Petrusie! przerwał Jan Robert.
— Nie, nie będę cicho... Cóż ty myślisz, że ja pozwolę sobie w kaszę dmuchać takim błaznom?
Na ten wyraz „błaznom,“ czterej towarzysze Jana Byka z kolei powstali od stołu i zbliżyli się z widocznym zamiarem popierania złych intencyj wyzywającego.
Sądząc z ostrości rysów, ze zwierzęcości a przynajmniej z brutalnej dzikości, jaką fizjognomie ich były nacechowane, byli to czterej niebezpieczni gracze, którzy wraz z piątym co już nam się zalecił swemi przymiotami, szukali tylko, równie jak on, sposobności do przerwania porządną kłótnią jednostajności swych karnawałowych wrażeń.
Nie trudno było zkądinąd oznaczyć profesję każdego z tych ludzi.
Ten, którego Jan Byk nazwał Haczykiem, nie był widocznie gałganiarzem właściwym, jakby to wskazywać mogła latarka postawiona na stole i narzędzie, które nadało mu przezwisko Haczyka, ale człowiekiem należącym do pewnej odmiany tego gatunku, zwanej „naruszycielami“, od nazwy ich przemysłu, polegającego nie na grzebaniu w kupie śmieci, ale na naruszaniu końcem haka pokładu brukowego w rynsztoku.
Dla tej klasy przemysłowców, zniesionej od ośmiu lub dziewięciu lat z rozkazu policji, a mianowicie z powodu wyłożenia rynsztoków taflami kamiennemi w miejsce bruku rynsztok czasami przeistaczał się w Paktol i niejeden znajdował tam pierścienie, klejnoty, czy to zgubione, czy wyrzucone oknem przy wytrząsaniu dywana lub obrusa. Drugi biesiadnik, którego nie nazwał Jan Byk, a my, powołani do poprawienia tego zaniedbania, oznaczymy go jego fachowem przezwiskiem, mienił się Szkopkiem, które o miano dostatecznie także wykazywało jego stan, choćby nawet plamy z wapna i białawego pyłu, okrywające twarz jego i ręce, nie przedstawiały go przyjaciołom i nieprzyjaciołom jako mularza. Do pierwszych i to najlepszych, należał Jan Byk; sposób w jaki zabrali z nim znajomość nie był bez znaczenia, i wykaże nam herkulesową siłę człowieka, którego wprowadziliśmy na widownię, i który przeznaczony jest do odegrania w tem opowiadaniu nie jednej z pierwszych roi, ale jednej z ważniejszych, jak to dalszy ciąg okaże. Palił się raz dom w Cite; schody objęte płomieniem zapadły się; mężczyzna, kobieta i dziecko wołali ratunku, z okna na drugiem piętrze. Mężczyzna, który był mularzem, wołał tylko o drabinę, albo przynajmniej sznur; z tą drabiną lub z tym sznurem, mógł ocalić żonę i dziecko. Ale obecni stracili głowy; przynoszono drabiny o połowę krótsze, sznury, które nie wytrzymałyby ciężaru trojga osób. Ogień wzmagał się, dym kłębami wychodził z okien, poprzedzając płomień, którego błyski już się ukazywały. W tem nadszedł Jan Byk. Zatrzymał się. — A co! zawołał, nie macie tu ani drabin, ani sznurów? Widzicie przecie, że ci ludzie spłoną! I w samej rzeczy, niebezpieczeństwo było groźne. Jan Byk obejrzał się na około siebie, a widząc, że się nie zanosi na podanie żadnego z przedmiotów żądanych; — Dalej, rzekł wyciągając ręce, rzucaj mi tu dziecko, mularski Szkopku! Mularz w ten sposób przezwany, nie gniewał się bynajmniej, wziął dziecko, ucałował je w oba policzki i rzucił mierząc w ręce Jana Byka. Okrzyk przerażenia rozległ się między obecnymi. Jan Byk pochwycił dziecko i natychmiast oddał je w ręce osób stojących za sobą. — Teraz, zawołał, wyrzuć żonę!
Mularz wziął żonę w objęcia, i pomimo jej krzyków, wyprawił ją tą samą drogą, którą przebyło dziecko. Jan Byk pochwycił kobietę w ramiona, tylko cofnął się jednym krokiem w tył.
— Nienajgorzej! rzekł stawiając na nogach kobietę na poły omdlałą, gdy obecni wybuchali okrzykiem i oklaskami.
— Teraz, krzyknął do mularza wyprężając się na nogach całą siłą swych potężnych lędźwi, teraz, kolej na ciebie!
Z dwóch tysięcy osób uczestniczących w tym widoku, nie było ani jednej, któraby wydała tchnienie przez pięć następujących sekund.
Mularz stanął na parapecie okiennym, przeżegnał się, potem zamykając oczy, skoczył wymawiając z cicha: Boże, ratuj mnie! Na ten raz wstrząśnienie było straszne: Jan Byk zachwiał się w kolanach, cofnął się o trzy kroki w tył ale nie upadł. Wtedy w tłumie powstał krzyk nie do opisania. Wszyscy cisnęli się do człowieka, który okazał tę zadziwiającą siłę, ale nim dobiegli do niego, Jan Byk roztworzył ramiona i upadł na wznak, omdlały, krwią buchający.
Ani dziecię, ani kobieta, ani mąż nie byli nawet draśnięci. Wybawcy mała żyłka przerwała się w płucach. Przeniesiono go do szpitala, zkąd wyszedł nazajutrz zdrowym.
Trzeci towarzysz z twarzą równie czarną jak Szkopek miał ją białą, który widocznie należał do szanownego zgromadzenia węglarzy, nazywał się „Toussaint“.
Jan Byk, który w stosunkach będąc z budowniczemi, dowiedział się od nich o istnieniu jakiegoś genialnego murzyna, co o mało nie zrobił rewolucji na wyspie św. Dominika; Jan Byk, któremu nie zbywało na pewnym wrodzonym dowcipie, przezwał węglarza „Toussaint Louverture“.
Czwarty był mężczyzną około pięćdziesięcioletnim, z okiem żywem, z prędkiemi gestami, którego cała osoba wyziewała mocną woń walerjany; ubrany był w kaftan aksamitny, w spodnie aksamitne, a kamizelkę i czapkę miał z kociej skóry, przyjaciołom odpowiadał na zawołanie: „Zwierzynka“. On to był, który wszystkie garkuchnie Gościnnego Dworu zaopatrywał w te króliki z dachów, co to Jan Robert tak mocno się obawiał, ażeby go niemi niepoczęstowano, w miejsce królików piwnicznych, a woń walerjany, którą wyziewał, była właśnie przynętą dla tych nieszczęsnych zwierząt, których mięso sprzedawał po dziesięć su garkuchmistrzom, a skórę po piętnaście su garbarzom.
Piątym towarzyszem, którego kładziemy na ostatku w myśl ewangelicznego pewnika, że pierwsi będą ostatnimi — piątym był sam Jan Byk, który, po tem wszystkieim, cośmy opowiadali o jego herkulesowej sile, mógłby się obejść bez szerszego opisu, gdyby nie chodziło o to, ażeby przez określenie fizyczne ile być może dokładne, przygotować rozwój moralny, jednego z najszczególniejszych charakterów, jakieśmy znali.
Jan Byk miał wzrostu pięć stóp i sześć cali dobrej miary, trzymał się mocno i prosto, jak te belki dębowe, które ociosywał, będąc z rzemiosła cieślą; był to w swoim rodzaju jakiś Herkules Farnezejski, wykuty w bloku granitowym.
Sam raczej będąc blokiem, zdawał się na pierwszy rzut oka nie potrzebować czterech sprzymierzeńców, idących mu na pomoc, zdawał się owszem tak zbudowanym, że mógłby zgnieść jednego po drugim swych przeciwników, przez samo dotknięcie palcem.
Przechodząc teraz od opisu ciała do opisu fizjognomii, powiemy, że twarz czeladnika ciesielskiego otoczona czarnemi i gęstemi faworytami, które tworzyły mu obrożę pod brodą, wykazywała lat trzydzieści do czterdziestu; włosy krótkie i kędzierzawe, które starożytni u syna Jowisza i Semeli uczynili znamieniem siły; szyja, której grubość usprawiedliwiała ambitną nazwę przybraną przez właściciela lub może nadaną mu przez towarzyszów, uzupełniały całość tego typu siły nieumiejętnej i brutalnej.
Dodajmy szczegół zapomniany; Jan Byk ubrany był w kaftan, spodnie, kamizelkę i aksamitną czapkę koloru zielonego. Z kieszeni od kaftana wychodził wierzchołek drewnianej ekierki, a z kieszeni od spodni ukazywała się główka długiego żelaznego cyrkla, rozpoławiającego się na szwie, tak, że jedno ramię siedziało w kieszeni, a drugie wisiało na zewnątrz.
Takiemi byli przeciwnicy, z którymi mieli mieć do czynienia Ludowik lekarz, Petrus malarz i Jan Robert poeta; chyba, gdyby się cofnęli, ale i to możeby już nie było niezawodnym środkiem do uniknienia zajścia.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.