Mohikanowie paryscy/Tom I/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Powiedzieliśmy na początku poprzedzającego rozdziału, w jakiej pozycji strategicznej znajdowali się względnie do swych nieprzyjaciół, trzej bohaterowie naszej powieści, których zaprowadziliśmy z ulicy św. Apolonii do wnijścia Gościnnego Dworu i za którymi szliśmy w ich nieroztropnej odysei, aż na czwarte piętro brudnej knajpy.
Petrus, oparty o okno otwarte, stał z rękami skrzyżowanemi i wyzywającem okiem spoglądał na pięciu ludzi z miejskiej klasy.
Ludowik badał Jana Byka z ciekawością, która dlań umniejszała ważność niebezpieczeństwa i jako człowiek naukowy, myślał, że dałby chętnie sto franków, ażeby mógł mieć pod nożem anatomicznym okaz taki. Namyśliwszy się, możeby dał i dwieście, gdyby okazem tym był sam Jan Byk; gdyż oczywiście cały zysk byłby po jego stronie, gdyby miał podobnego atletę umarłego i rozciągniętego przed sobą na stole, zamiast mieć go przed sobą stojącego w żywej i groźnej postawie.
Jan Robert, jak powiedzieliśmy, wysunął się naprzód, w połowie, dla spróbowania zgody, w połowie zaś, ażeby w danym razie zadać lub odebrać pierwsze cięcie. W reszcie, Jan Robert, który jakkolwiek młody, czytał dużo książek, a szczególniej teorję marszałka Saskiego o wpływach moralnych, Jan Robert wiedział, że w każdym razie kiedy ma być użyta siła, przewaga jest po stronie tego, co pierwszy cios zadaje. Umiejętna praktyka boksu i sawaty, połączonych razem przez nauczyciela tych męzkich ćwiczeń wówczas jeszcze nieznanego, ale którego imię miało zasłynąć w przyszłości, nadawała przytem ufność Janowi Robertowi, obdarzonemu osobistą siłą fizyczną, która walkę mogłaby uczynić wątpliwą, gdyby miał przed sobą człowieka mniej straszliwego niż Jan Byk.
Jak więc powiedzieliśmy, zdecydowanym on był użyć środków pojednawczych, aż do chwili, w której nieprzyjęcie bitwy stałoby się nikczemnością.
On też najpierwszy zabrał głos, zamarły na ustach wszystkich przy poruszeniu zaczepnem, uczynionem przez czterech ludzi, idących na pomoc Janowi Bykowi.
— Proszę posłuchać, rzekł, porozumiejmy się nim przystąpimy do bitwy. Czego panowie żądacie?
— Czy to przez szyderstwo mówicie do nas „panowie“? rzekł Naruszyciel. My nie jesteśmy panami, rozumiecie?
— Macie słuszność, krzyknął Petrus, nie jesteście panami, jesteście durnie.
— Nazywają nas durniami! krzyknął zabójca kotów.
— A!... rozprawimy się też z wami, jak na durniów przystało, krzyknął mularz.
— Ale pozwólcie mi przejść! wołał węglarz.
— Cicho tam, wielu was jest, to do mnie należy!... odezwał się Jan Byk.
— A to dla czego więcej do ciebie jak do nas?
— Nasamprzód dla tego, że pięciu nie idzie na trzech, zwłaszcza gdy jeden wystarczy. Na miejsce, Zwierzynko! na miejsce, Naruszycielu!
Dwaj wezwani usłuchali głosu przewodnika: zabójca kotów i Haczyk usiedli mrucząc pod nosem.
— To dobrze! rzekł Jan Byk. A teraz, moje amorki, rozpoczniemy śpiewkę z tego samego tonu, od pierwszej zwrotki. Zamkniecie okno, czy nie?
— Nie, odpowiedzieli razem trzej młodzieńcy, którzy nie mogli dla intonacji głosu, brać na serjo grzecznej formuły towarzyszącej wezwaniu.
— Ależ, rzekł Jan Byk podnosząc do góry obie ręce nad głowę, ile sufit pozwalał im się wyciągnąć, chcecie chyba, żebym was zgniótł na miazgę?
— Spróbój, odparł zimno Jan Robert postępując krokiem ku cieśli.
Petrus jednym skokiem stanął naprzeciw herkulesa, jakby ciałem swem, niby tarczą, chciał osłonić Roberta.
— Trzymaj z Ludowikiem dwóch innych w odwodzie, rzekł Robert, odsuwając ręką Petrusa, ja tego biorę na siebie. I końcem palca dotknął piersi cieśli.
— Zdaje mi się, że ty o mnie mówisz, mój książę? rzekł przedrwiwając kolos.
— O tobie osobiście.
— A zkąd na mnie ten zaszczyt wyboru?
— Mógłbym ci odpowiedzieć, że ztąd, iż będąc najzuchwalszym, zasługujesz na najsurowszą naukę; ale to nie ta przyczyna.
— Czekam na tę przyczynę.
— Oto i ty i ja mamy jedno imię chrzestne, a więc zbliżamy się do siebie; ty się zwiesz Jan Byk, a ja Jan Robert.
— Ja się zwę Jan Byk, to prawda, rzekł cieśla, ale ty kłamiesz, mówiąc, że się zwiesz Jan Robert; ty się zwiesz Jan Kiep.
Młodzieniec w czarnem ubraniu nie dał mu dokończyć; z dwóch pięści skrzyżowanych na piersiach, jedna odskoczyła jak sprężyna stalowa i uderzyła kolosa w skroń.
Ten, co ani drgnął uchwyciwszy w ramiona kobietę lecącą z drugiego piętra, odskoczył trzy albo cztery kroki w tył i padł wznak na stół, którego dwie nogi złamały się pod jego ciężarem.
Prawie taka sama ewolucja odbyła się w tejże samej chwili, między czterema innemi bojownikami.
Petrus, mistrz w kiju i w sawacie, w braku kija, podstawił nogę mularzowi, który padł, pchnięty przezeń, obok Jana Byka. Tymczasem Ludowik, jako anatom, wymierzył węglarzowi, w okolicę wątroby, pod siódme żebro, taki cios pięści, że twarz przeciwnika zbladła pod warstwą węgla.
Jan Byk i mularz podnieśli się.
Toussaint, który trzymał się jeszcze na nogach, poszedł usiąść, zadychając się, na stołku, i oburącz chwyciwszy się za bok, nieruchomie siedział oparty o ścianę.
Ale, jak się łatwo domyśleć, był to dopiero pierwszy atak, rodzaj zaczepki poprzedzającej bitwę, i trzej młodzieńce me powątpiewali o tem, gdyż każden z nich gotował się do nowego napadu.
Zkądinąd wreszcie, zdziwienie było zarówno wielkie, jak dla aktorów tak i dla spektatorów.
Na widok dwóch swoich towarzyszów, Jana Byka i Szkopka, padających na wznak, na widok Toussainta Louverture, siadającego jak człowiek, „któremu się zbiera“ powstali obaj z siedzenia, i nie pomni już na zakaz Jana Byka, jeden ze swym haczykiem, drugi z butelką w ręku szli, ażeby wziąść udział w uroczystości.
Mularz padł tylko ofiarą niespodzianki, i powstał doznając więcej wstydu niż bólu.
Co do cieśli, temu zdawało się, że to jakaś belka wyrzucona taranem uderzyła go w głowę.
Wstrząśnienie mózgu udzieliło się całemu jego ciału, przez dwie do trzech sekund pozostał omroczonym, z chmurą krwawą na oczach, z dudnieniem w uszach.
Wreszcie, chmura krwi nie była prostą figurą retoryczną; cios pięści Roberta zsunąwszy się po skroni, zarżnął się w czoło, a sygnet, który młodzieniec nosił na palcu, otworzył nieco nad brwiami cieśli, krwawiącą bruzdę.
— Aha! do kroćset siarczystych piorunów!... krzyknął idąc na przeciwnika krokiem niedość jeszcze pewnym, co to jest być napadniętym znienacka: dziecko by się powaliło!
— Owóż, teraz daj sobie czas, Janie Byku, a trzymaj się dobrze, bo mam zamiar złamać tobą dwie drugie nogi temu stołowi.
Jan Byk posunął się z pięścią podniesioną, oddając się znowu swemu przeciwnikowi, jak to najczęściej oddaje się zręczności siła, niedoświadczona i ufna, cała teorja boksu na tem polega; mniej potrzeba czasu dla pięści do przebieżenia linji prostej, niż do opisania paraboli.
W tej chwili jednak, nie atak, ale tylko obronę Jan Robert powierzył swym rękom; prawa jego dłoń posłużyła mu jedynie do uchylenia ciosu, jakim groził mu Jan Byk, i w chwili, gdy pięść cieśli miała spaść na niego, Robert uczynił zwinny zwrot i dzięki swemu wysokiemu wzrostowi, wymierzył w sam środek piersi to straszne uderzenie tylcem nogi, którego w owej epoce jeden tylko Lecour posiadał jeszcze przywilej i sekret.
Robert nie zawiódł przepowiedni uczynionej cieśli: Jan wstecznym krokiem puścił się tą samą drogą, którą już raz przebył, i jeżeli nie padł, to przynajmniej położył się znowu na stole. Wreszcie ani krzyknął, ani nawet nieprzemówił: cios odebrany zupełnie głos mu zatamował.
Z trzema zaś innemi zdarzyło się co następuje: Petrus, ze zwykłą swą zwinnością, stawił czoło dwom przeciwnikom: Naruszycielowi, który podchodził doń z haczykiem w ręku rzucił w twarz stołkiem, a nim człowiek i sprzęt ułatwili się z sobą wzajem, on tymczasem, jak przystało na rodowitego Bretończyka, uderzeniem głową w brzuch posadził mularza w najwygodniejszy sposób na podłodze.
Ludowik miał przeto do czynienia tylko z zabójcą kotów, wcale niestrasznym przeciwnikiem, a nieświadomy sztuk w jakich przyjaciele jego byli mistrzami, wziął się z nim za bary i razem z nim powalił się na ziemię.
Tylko Zwierzynka miał tę niekorzyść walki, że upadł na spód. Ale zamiast korzystać ze swej przewagi, Ludowik, trzymając przeciwnika pod kolanami, zastanawiał się, zkąd pochodzi ta mocna woń waleriany, którą on tak obficie wyziewa.
Jeszcze namyślał się nad tą kwestją dosyć trudną do rozwiązania, kiedy Haczyk i Szkopek, widząc cieślę po raz drugi zniemożonego, węglarza zaledwie przychodzącego do siebie po otrzymanem uderzeniu w bok, a zabójcę kotów wijącego się pod kolanami Ludowika, jęli krzyczeć:
— Na noże! na noże!
W tej chwili powracał chłopiec z ostrygami. Jednym rzutem oka ocenił położenie rzeczy, postawił muszle na stole i żywo zbiegł ze schodów, zapewne dla zawiadomienia o tem kogo należało.
Ale zjawienie się jego dla aktorów tej sceny, stanowiło drobny tylko szczegół. Byli oni zbyt zajęci sobą, by zważać na jego zjawienie się i zniknięcie tak raptowne, że gdyby nie ostrygi co świadczyły o obecności chłopca, możnaby myśleć że to był sen.
Ale co snem nie było, to to, co działo się na czwartem piętrze i na piętrze niższem.
Na łoskot podwójnego upadku cieśli, na skrzyp złamanego stołu, na krzyk: noże! noże!... pijacy śpiący w sali trzeciego piętra, zerwali się ze snu; najmniej pijani przysłuchiwali się, jeden z nich, zataczając się, poszedł otworzyć a ci co mogli jeszcze co rozeznać, widzieli jak chłopiec przerażony przebiegał po nawie schodowej.
Wtedy to oni, jako ludzie doświadczeni, dorozumieli się co zaszło, i niebawem też trzej młodzi nasi przyjaciele, usłyszeli kroki przyspieszone i wrzaski podobne do ryku morza podczas burzy.
To szumowiny Gościnnego Dworu wybiegały na wierzch, i wkrótce przez otwarte drzwi dostrzedz było można salę napełniającą się ludźmi dziwnej powierzchowności, opitemi, ogłupiałemi, gniewnemi nadewszystko o to, że im przerwano sen najlepszy.
— Cóż to! czy tu zabijają! odezwało się dwadzieścia ochrypłych i ohydnych głosów.
Na widok tego tłumu, a raczej tej sfory, Jan Robert, najwrażliwszy z trzech młodzieńców, uczuł mimowolnie przebiegające po żyłach uczucie tego lodowatego zimna, jakiego doznaje każdy człowiek, by najsilniejszy, za dotknięciem gadu, a obracając się do swego towarzysza malarza, nie mógł powstrzymać się od wyrażenia:
— Ah, Petrusie! gdzieżeś ty nas zaprowadził!
Ale Petrus improwizował nowy system obrony.
Przy okrzyku: „na noże! na noże!“ który powtarzali czterej rozwścieczeni, gdyż cieśla i węglarz, po odzyskaniu głosu, należeli do tego chóru gróźb, Petrus odpowiedział krzykiem: „do barykad!“ który nie jeden raz powstawał w Paryżu od pamiętnego dnia, co nadał nazwę historyczną temu systemowi obrony. I wołając: „do barykad!“ Petrus ciągnął za sobą Roberta, zmusił Ludowika do powstania, i z dwoma towarzyszami schronił się w zakąt, który odgrodzili natychmiast od reszty sali wałem stołów i ławek. Petrus nadto skorzystał z chwili rozejmu, jakkolwiek krótkiej, którą mu dało zwycięztwo, by zerwać z okna niegdyś złocony drążek utrzymujący firanki, drążek, który od początku bitwy był przedmiotem jego ambicji. Robert wziął swą laseczkę, Ludowik poprzestał na broni, jaką mu dała natura. W jednej chwili trzej przyjaciele stanęli za osłoną, za swą zaimprowizowaną fortecą.
— Patrzcie, rzekł Petrus do kolegów, pokazując w najodleglejszym kącie bastjonu kupę próżnych butelek, skorup od talerzy, muszli od ostryg, żelaznych widelców, noży bez trzonków, trzonków bez klingi; widzicie, że nam nie brak amunicji!
— Nie, rzekł Jan Robert, ale jak tam stoimy z cięciami i ranami? Ja zadać, zadałem, alem nic nie otrzymał.
— Ja zdrów i cały! odezwał się Petrus.
— A ty Ludowiku?
— Mnie się zdaje, że dostałem pięścią między szczękę i obojczyk, ale nie to mnie zaprząta.
— A cóż cię tedy zaprząta? spytał Robert.
— Chciałbym dowiedzieć się, dlaczego ten, z którym miałem do czynienia, tak mocno pachnie walerjaną.
W tej to właśnie chwili ryki tłumu dodały nowego zajęcia do zajęć już i tak poważnych, jakie mieli trzej nasi przyjaciele.