Mohikanowie paryscy/Tom I/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
Pan Salvator.

Widok tłumu uczynił na hołocie wrażenie wręcz przeciwne jakie wywarł na ludziach dobrze wychowanych.
Cieśla i jego towarzysze przeczuwali, że im przybywa pomoc. Jan Robert i jego przyjaciele zrozumieli, że im przybywają nowi przeciwnicy.
Sympatja, rzecz naturalna, skłaniają się ku podobnym sobie. To też, dzikie spojrzenie rzucając na młodzieńców ukrytych w szańcu, tłum ten otoczył Jana Byka z towarzyszami, pytając o powody zamieszania.
Trudno było powody te wyjaśnić; cieśla pierwszy przeskrobał, wymagając od młodzieńców, ażeby zamknęli okno. Opowiedział zdarzenie swe tłumowi, ale na którąkolwiek stronę wykręcał rzecz, nie mógł wyjść z tego podwójnego koła: „Chciałem kazać zamknąć okno, a okno zostało otwarte!... Chciałem bić, a sam zostałem pobity!...“
Więc też tłum, dzielny i w gruncie pełen zdrowego rozsądku, pomimo swych uprzedzeń przeciw surdutowym, widząc, iż Jan Byk, że pozwolę sobie użyć trywialnego ale malowniczego wyrażenia, pokpił sprawę, jął mu się śmiać w nos.
Cieśla nie potrzebował tego nowego podbudzenia. Dotąd był tylko wściekłym, a śmiech uczynił go warjatem. Oczyma szukał trzech młodzieńców, zobaczył ich zabarykadowanych w zakącie, i atakowanych czterech swoich towarzyszów, również rozszalałych jak on.
— Stójcie! zawołał, stójcie! niechno ja wprzód zmiażdżę tego w czarnym fraku.
Ale czterej jego towarzysze ogłuchli. To prawda, że w zamian wcale nie oniemieli. Haczyk dostał pod oko dnem od butelki rzuconem przez Ludowika, i to dno zraniło mu policzek. Robert stołkiem rozwalił głowę węglarzowi. Nareszcie Petrus dwoma zamachami swego drążka, przez otwory w barykadzie pchnął Zwierzynkę w piersi, a mularza w bok.
Czterej ranieni ryczeli na udry:
— Zabij! zabij!
I rzeczywiście, bójka wszczęła się na zabój.
Rozszalały pośmiewiskiem tłumu i widokiem krwi, lejącej się po odzieży swych towarzyszów i po jego własnej, Jan Byk wydobył z kieszeni żelazny cyrkiel i z tą straszną bronią w ręku szedł sam przeciw barykadzie.
Petrus i Ludowik rzucili się jednem poruszeniem, każdy zbrojny butelką, gotowi rozbić głowę cieśli; ale Robert widząc, że to jedyny już poważny przeciwnik, jaki pozostał i że raz trzeba już było z nim skończyć, ściągnął swych towarzyszów ze stołu za kaftany kostjumowe, uderzył nogą w barykadę, żeby zrobić w niej wyłom i tym wyłomem wychodząc, ze swą laseczką w ręku:
— Więc jeszcze ci mało? zapytał Jana Byka.
Tłum wybuchnął śmiechem i klasnął w ręce.
— Tak, mnie jeszcze mało, a będzie mi dopiero dosyć, jak ci wepchnę w brzuch ze sześć cali mojego cyrkla:
— To się znaczy, panie Janie Byku, że ponieważ nie możesz poradzić siłą, więc chcesz sobie poradzić zdradą; że nie mogąc mnie pokonać, chcesz mnie zamordować?
— Ja chcę się pomścić, do miljon siarczystych piorunów! krzyczał cieśla, podniecając się wrzawą słów własnych.
— Bądź ostrożny, Janie Byku! rzekł młodzieniec, bo, na honor powiadam, że ci jeszcze nigdy nie groziło takie niebezpieczeństwo, jak w tej chwili. Potem, zwracając się do tłumu: Jesteście ludźmi, zawołał, przemówcież do rozsądku tego człowieka, widzicie, że ja jestem spokojny a on rozszalały.
Kilku ludzi wyszło z koła i stanęło między cieślą i Robertem. Ale pośrednictwo to zamiast uspokoić, zdawało się podwajać rozwścieczenie Jana Byka.
Odepchnął tych kilku ludzi samem tylko wyciągnięciem ręki.
— Aha! Nigdy mi jeszcze nie groziło takie niebezpieczeństwo jak w tej chwili! Czy ty tą laseczką myślisz bronić się przeciw memu cyrklowi? Co!
I miotał nad głową ostrem narzędziem, które rozwijając się przybrało z ośmnaście cali długości.
— Właśnie, że się mylisz, Janie Byku, rzekł młodzieniec, moja laseczka nie jest laseczką, to żmija; a jeśli wątpisz, patrz, dodał wyciągając ze szczupłej laski szpadę, dla której ona służyła za pochwę, czy widzisz jej żądło?
— A!... rzekł cieśla, z widoczną ulgą w wyrzucie przeciw któremu walczył, więc i ty masz broń? Na to tylko czekałem.
I ze spuszczoną głową, z podniesioną ręką, odkrywając pierś z całą nieoględnością ślepej siły, Jan Byk rzucił się na młodzieńca w czarnym fraku i z cienką szpadą.
Ale w tem silna dłoń schwyciła go za pięść, i w strząsając nią gwałtownie, wyrzuciła z niej cyrkiel, który spadając utkwił w podłodze.
Cieśla odwrócił się, zionąc straszliwe przekleństwa. Lecz zaledwie spostrzegł z kim ma do czynienia, głos jego z tonu groźby, wpadł w akcent uszanowania.
— A! pan Salvator!... wrzasnął tłum; a! chwała Bogu, żeś pan przyszedł, bo byłoby się źle skończyło!
— Pan Salvator?... wyrzekli razem Robert, Petrus i Ludowik. Kto to jest?
— To jakiś zuch, którego nazwisko (Zbawca) jest dobrej wróżby, dodał Petrus, zobaczymy czy się sprawdzi.
Człowiek, który nakształt starożytnego bożyszcza wdał się tak cudownie, ażeby według wszelkiego prawdopodobieństwa, dać pokojowe rozwiązanie krwawemu zajściu i którego zjawienie się było nadspodziewane i nieprzewidziane, człowiek ten wyglądał na lat trzydzieści.
W chwili gdy się ukazał i gdy okiem surowem spojrzał po tłumie, męzkie i łagodne oblicze jego, jaśniało wdziękiem piękności człowieka trzydziestoletniego.
W chwilę potem, byłoby rzeczą kłopotliwą, jeśli nie niepodobną, oznaczyć stanowczo wiek jego.
Czoło jego miało pogodę młodości, a wzrok biegał naokoło ciekawie i życzliwie, ale jak tylko widok, który napotykał nabawiał go wstrętu, to czarne brwi marszczyły się, a czoło, okryte grubemi zmarszczkami, przybierało pozór starości.
Jakoż, gdy zatrzymał rękę cieśli i samem uściśnieniem jej wyrzucił broń, którą tenże groził przeciwnikowi; gdy prędkim rzutem oka na trzech młodzieńców poznał, że to są ludzie dobrze wychowani, co zabłąkali się w złe miejsce, dokończył wtedy przeglądu, którego dotąd odbył tylko połowę.
Zobaczywszy Naruszyciela rozciągniętego na stole z twarzą zranioną, odzież mularza okrwawioną, węglarza bladego pod maską czarną, a zabójcę kotów trzymającego się za bok i krzyczącego że umarł, jakkolwiek mógł być na widok ten przygotowany, jednakże na fizjonomji jego wybił się wyraz niesmaku i surowości, pod którym opadły głowy najzawziętszych, a twarze najopilszych zbladły.
Ponieważ jest to główny bohater nasz, którego wyprowadzamy na scenę, przeto pozwolą nam czytelnicy uczynić dlań to, cośmy uczynili dla figur daleko mniej ważnych, to jest dać jak można najdokładniejszy opis jego osoby.
Był to nasamprzód, jak powiedzieliśmy, mężczyzna lat około trzydziestu. Ciemne włosy jego były miękkie i wiły się w kędziory, co czyniło je krótszemi niż były w rzeczywistości; oczy miał niebieskie, łagodne, jasne, przejrzyste jak woda jeziora; a jak ta woda jeziora, z którą je porównywamy, odbija niebo, tak oczy młodego mężczyzny z imieniem słodkiem i dźwięcznem, zdawały się być zwierciadłem w którem odbijały się najpogodniejsze myśli duszy. Owal jego twarzy był czystości Rafaelowskiej; nic tam nie mieszało wdzięcznego konturu; wpatrywałeś się w harmonijne linije z tą niewymowną radością, jakiej doznajesz na widok linii krzywej, jaką w pierwszych dniach maja opisuje na horyzoncie słońce wschodzące. Nos miał prosty i mocno osadzony, ale szeroki; usta małe, zęby uderzającej białości i wargi wązkie napozór, gdyż pod ocieniającym je czarnym wąsem, niepodobna było należycie rozeznać rysunku. Twarz, raczej matowa niż blada, otoczona była brodą czarną niezbyt gęstą; ani nożyczki, ani brzytwa nie dotknęły jej zapewne, był to włos pierworodny w całej swej delikatności, broda dziewicza w całym swym wdzięku, jedwabista, łagodząca rysy zamiast je zaostrzać.
Ale co było najbardziej uderzającem w tym młodym mężczyźnie, to biały ton, matowość skóry; barwa jej nie była ani żółtawą bladością uczonego, ani białą bladością rozpustnika, ani zieloną bladością zbrodniarza; ażeby dać wyobrażenie o niepokalanej białości tej twarzy, nie znajdujemy gdzieindziej porównania, tylko w melancholijnej i światłej bladości księżyca, w przeźroczystych listkach białego lotusu, w nietkniętym śniegu wieńczącym czoło Himalai.
Odzież jego składała się z jakiegoś paltota czarnego aksamitu, który dosyć było ścisnąć w pasie, by mu nadać kształt kaftana z XV-go wieku, z kamizelki i z czarnych aksamitnych spodni. Czapeczka także aksamitna, spoczywała na jego głowie i przy jakiem takiem poczuciu artystycznem, zdziwiłbyś się, nadaremnie szukając pióra orlego, czaplego lub strusiego, któreby z tej czapeczki zrobiło kapelusz mody rycerskiej.
Co wpośród tłumu nadawało cechę arystokratyczną tej odzieży, uzupełnionej fularem purpurowej barwy niedbale owiniętym koło szyi, to, że odzież ta nie była z aksamitu bawełnianego, jak ubranie ludu, ale z jedwabnego, jak suknia aktorki lub księżniczki.
Ten malowniczy ubiór uderzył nietylko Jan a Roberta i Ludowika, ale nawet Petrusa; wrażenie, jakie wywarł na tego ostatniego było nawet tak wielkie, że zawoławszy przy wymienieniu nazwiska Salvator: „To zuch jakiś, którego nazwisko jest dobrej wróżby, zobaczymy czy się sprawdzi“, dodał jeszcze:
— Sacrebleu! a toż mi piękny model do mojego Rafaela u Fornariny; jakżebym mu chętnie dał sześć franków, zamiast czterech, gdyby chciał pozować.
Co do Jana Roberta, ten z tytułu pisarza dramatycznego, szukając wszędzie i we wszystkiem efektów teatralnych, najmocniej uderzony był pełnem uszanowania przyjęciem, jakiego młody mężczyzna doznał od szalonego tłumu; a przyjęcie to przypomniało poecie one sławne „quos ego“ Neptuna, równającego swym boskim trójzębem rozhukane fale archipelagu Sycylijskiego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.