Mohikanowie paryscy/Tom I/Rozdział IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Rzeczywiście, jak oświadczył posłaniec z ulicy Żelaznej, księżyc świecił wspaniale.
Godzina druga uderzyła w kramach sukienniczych.
Wodotrysk Niewiniątek, arcydzieło sztuki budowniczo-rzeźbiarskiej Goujona, ukazał się na prawo przy wyjściu z szynkowni, cudownie oświetlony tą jasną lampą, którą ręka samego Boga zawiesiła na sklepieniu niebios.
Dwaj młodzieńcy, mimo odległość społeczną, jaką różnica stopni zdawała się tworzyć między nimi, wzięli się pod rękę i weszli w ulicę św. Dyonizego, od strony dworca Sprawiedliwości. Przybywszy na plac Chatelet, zatrzymali się. Rzeka płynęła u ich stóp; katedra Notre Dame wznosiła się przed niemi z majestatem rzeczy nieruchomych; Święta Kaplica piętrzyła zębaty szczyt ponad domy, jak Leviatan ość swą ponad fale. Mogliby mniemać, że znajdują się pośród Paryża z XVgo wieku.
Zkądinąd wreszcie, na domiar złudzenia, gromada młodych ludzi ubranych w kostjumy z czasów Karola Vigo, przechodząc przez plac Gréve, wołała na całe gardło:
— Godzina druga i minut czternaście; jesteśmy spokojni, spijcie Paryżanie!
Nasi dwaj młodzieńcy przepuścili przed sobą maskaradę, przebyli spiesznie most Change i doszli do małego placyku położonego między mostem św. Michała i ulicy Harpe.
Ze trzydziestu studentów z gryzetkami ubranemi w kostjumy fantastyczne, tańczyło z wielkiemi okrzykami radości, około kilku zapalonych wiązek słomy.
Jan Robert, który właśnie podówczas studjował dzieje Francji, zaczął szukać oczyma gzemsu, na którym wyryta była głowa z workiem zawieszonym u szyi i według kronikarzy, pozostawać tam miała aż do XVIIgo wieku.
Zdawało się, że cała ta młodzież, ubrana w stroje średniowieczne, a średnie wieki podówczas nabierały wielkich względów, przybyła tu zaprotestować, w lat czterysta po wypadku, przeciwko strasznej zdradzie, którą miejsce to przypomina.
Było to w samej rzeczy podczas spokojnej nocy, oświeconej takim samym jasnym księżycem jak ten, który świetniał w tej chwili, o drugiej godzinie rannej, czyli o tej samej co teraz tylko w dniu 12ym czerwca 14.18 roku. — Perinet Leclerc, wykradłszy ojcu z pod poduszki klucze od bramy św. Germana, otworzył miasto ośmiuset zbrojnym księcia Burgundzkiego, czekającym za murami, pod wodzą de Villiersa, pana na Isle-Adam.
Wszystko, co wpadło pod rękę Burgundom padło nieubłaganą śmiercią: kobiety, dzieci, starcy, pięciu biskupów zamordowano w łożnicach, konetabla i kanclerza wyciągniono na ulicę i pozabijano, członki ich rozrzucono na wszystkie strony, a głowy włóczono po ulicach.
Rzeź trwała tydzień; po tygodniu paryżanie wypędzili Burgundów i pozostali panami miasta. Zaczęto wtedy poszukiwać zdrajcy, przyczyny tego wstydu i nieszczęścia; przetrząśnięto cały Paryż z góry do dołu, by wynaleźć Perineta Leclerc.
Perinet Leclerc znikł jak kamień w wodę, nikt już o nim nie słyszał.
Wtedy snycerz jakiś ulepił na prędce gruby konterfekt zdrajcy, a kiedy lud popiersie to obniósł z ulicy na ulicę, od bramy do bramy; kiedy go wypoliczkowano, opluto, tenże sam mistrz wyrył Judasza XVgo wieku z workiem na szyi, na tym gzemsie, na którym widzieli go starzy kronikarze.
Wspomnienie to zaprzątało Jana Roberta, który oderwał oczy od wesołej gromady jaskrawo ubranej, oświeconej migającem światłem płomieni i zaczął patrzeć po cieniach i załomach domów, aż wyrzekł sam do siebie półgłosem:
— Chciałbym jednakże wiedzieć, gdzie był ten gzems.
— Na rogu placu i ulicy St. André-des-Arts, odrzekł Salvator, jak gdyby od pierwszego do ostatniego słowa szedł w myśli Jana Roberta, za jego monologiem.
— Zkąd pan wiesz o tem, to jest o rzeczy, o której ja nie wiem? zapytał Jan Robert.
— Nasamprzód, rzekł z uśmiechem Salvator, zadziwienie to jest nieco zarozumiałem. Czy sądzisz panie poeto, że ci tylko ludzie rzeczywiście wiedzą zawsze to, co powinniby wiedzieć z tytułu swego powołania? Zdaje mi się jednakże, że nieświadomość przyjaciela twego Ludowika, w przedmiocie walerjana, powinnaby cię oświecić.
— Wybacz mi, rzekł Jan Robert, wymknęło mi się słowo: więcej się to nie przytrafi. Zaczynam uważać, że pan wiesz wszystko.
— Ja nie wiem wszystkiego, odpowiedział Salvator, ale żyję z ludem, który jest całym światem, jest olbrzymem, realizującym starożytną bajkę o stuokim Argusie, o sturamiennym Briareju, który silniejszym jest od władzców, a dowcipniejszym od Woltera! Owóż, jednym z tych przymiotów lub wad tego ludu, jest pamięć, a zwłaszcza pamięć, mścicielka zdrad. Zdrajca, którego rehabilitowali władzcy i okryli wstęgami, któremu arystokracja otworzyła swe progi, któremu mieszczaństwo kłania się w przechodzie, jest zawsze zdrajcą dla ludu; imię jego, które zostało w społeczeństwie, jest zawsze dla ludu imieniem haniebnem, przeklętem, słowem, imieniem zdrajcy! I niedaleki czas może — dodał Salvator z miną ponurą, która nadała przez chwilę jego fizjognomji wyraz, jakiego po niej nie można było się spodziewać, niedaleki czas może, w którym będziesz miał przykład tego co mówię... Owóż, to imię Perinet Leclerc, o którem uczeni tylko wspominają w wysokich sferach społecznych, imię to, choć lud nie wiele co wie pod względem szczegółów towarzyszących zdradzie, jest jednem ze wspomnień najobmierzlejszych ludowi i to tembardziej, że pomsta nie mogła się nasycić, że kara nie zmazała zbrodni. Pójdź pan.
Salvator skierował się w ulicę St. André-des-Arts.
Jan Robert poszedł za dziwnym człowiekiem, którego traf dał mu za przewodnika i zapuścił się z nim w ciemną i pustą ulicę.
Pomiędzy ulicą Macon i placem Saint-André-des-Arts, towarzysz poety zatrzymał się naprzeciw małego domku. Był to domek biały, czysty, ale wązki, o trzech tylko oknach frontowych. Prowadziły doń małe drzwi malowane na kolor dębu. Salvator wydobył klucz z kieszeni i miał wejść.
— Wszak stanęło, rzekł do Jana Roberta, że resztę nocy przepędzimy razem?
— Tak mi pan przyobiecałeś, a ja przyjąłem; czy cofasz obietnicę?
— Nie, broń Boże! Ale posłuchaj mnie panie. Jakkolwiek mało znaczę na świecie, mam wszakże dwie istoty, które niepokoiłaby moja nieobecność, gdyby ta przeszła po za pewną granicę: jest to kobieta i pies.
— To idź pan ich uspokoić, a ja tu poczekam.
— Czy pan przez dyskrecję nie chcesz iść ze mną na górę? Nie miałbyś w tym razie słuszności: jestem jednym z tych tajemniczych ludzi, którzy nic nie ukrywają i pozostają nieznanymi snując się po słońcu. Wszak podobna powiedział Talleyrand, że dyplomata w dniu, w którym powie prawdę, oszuka świat cały. Ja jestem tym dyplomatą; tylko że nie mam kłopotu z oszukiwaniem świata, który się mną nie zajmuje.
— Skoro tak, odrzekł Jan Robert, który pałał chęcią wejścia na górę, aby zobaczyć wnętrze domu posłańca z ulicy Żelaznej, skoro tak, więc jak powiadają Włosi: „Permesso!“
— „Si“, odpowiedział Salvator w wybornem narzeczu toskańskiem, „sottante vederete il cane, ma non la signora!“ (tak, ale zobaczysz tylko psa, nie kobietę).
Drzwi się otworzyły i obaj towarzysze weszli do sieni.
— Zaczekaj pan, zaświecę.
I dobywając z kieszeni flaszeczkę z fosforem, już miał w nią sięgnąć zapałką, ale w tej samej chwili ukazało się światło na szczycie schodów, spuszczając promień wzdłuż ściany. Potem odezwał się słodziutki głos, z zapytaniem:
— Czy to ty, Salvatorze.
— Tak, to ja, odrzekł młodzieniec. Ależ, dodał odwracając się, to nie pan omyliłeś się ale ja: zobaczysz kobietę i psa.
Psa spostrzeżono najsamprzód, na głos pana skoczył górą przez poręcz na schody i zbiegł po stopniach jak trąba. Później, stanąwszy przed panem, kolosalny brytan położył mu łapy przednie na ramionach, przycisnął poufale łeb do jego policzków i zaczął czule skomleć.
— Dobrze, Rolandzie, dobrze! rzekł Salvator, pozwól mi przejść; widzisz przecie, że twoja pani, Fragola, ma mi coś do powiedzenia.
Ale pies, spostrzegłszy Jana Roberta, wychylił łeb przez ramię pana, a z gardła jego wyszło jakieś mruknięcie, które wreszcie raczej oznaczało zapytanie niż groźbę.
— To przyjaciel, Rolandzie, więc bądź grzecznym! rzekł Salvator. I poklepawszy psa po czarnym pysku, odepchnął go w tył, mówiąc: No, usuń się teraz z drogi.
Roland usunął się, przepuścił pana, obwąchał po drodze Jana Roberta i liznąwszy go po ręku, udał się za nim na schody, jakby zamykając pochód.
Jan Robert rzucił na Rolanda przelotnie okiem przyjacielskiem.
Był to wspaniały zwierz z góry św. Bernarda, pół brytan, pół newfoundland, który stając na tylnych łapach mógł mieć półszostej stopy wysokości, sierść jego była nakształt kociej.
Spostrzeżenia te uczynione były między dołem i pierwszem piętrem; tam cała uwaga Jana Roberta odwróciła się od psa, a zwróciła na Fragolę.
Była to młoda kobieta około lat dwudziestu, której złotawe włosy bramowały twarz bladą i łagodną, a pod skórą jej widać było różaną barwę uroczej delikatności; świeca, którą trzymała w kryształowym lichtarzu, oświecała jej wielkie oczy lazurowej barwy, a usta uśmiechające się i w pół otwarte, ukazywały dwa rzędy pereł pod dwiema wargami różowemi, jak świeże wiśnie. Mały znaczek z urodzenia pod prawem okiem, który kobiety z ludu nazywają „wdziękiem,“ w pewnych porach roku przybierał barwę małej poziomeczki, i on to zapewne nadał jej ten przydomek. „Fragola“ (po włosku, poziomka), który zwrócił uwagę Jana Roberta.
Obecność tego ostatniego, zrazu, tak jak i w Rolandzie, obudziła w niej niepokój, ale jak Roland, uspokoiła się odpowiedzią Salvatora: „To przyjaciel...“
Podała więc nasamprzód Salvatorowi pogodne czoło, na którem młodzieniec złożył czuły, chciałem powiedzieć pełen szacunku pocałunek. Potem, zwracając się do Jana Roberta:
— Przyjacielu mojego przyjaciela, rzekła z uroczym uśmiechem, witam cię!
I świecąc poecie jedną ręką, weszła do pokoju, drugą obejmując szyję Salvatora.
Jan Robert poszedł za niemi. Zatrzymał się dyskretnie w małym pokoiku stanowiącym przednią komnatę, która zdawała się być jadalnią.
— Spodziewam się, że ty przecież nie przez niespokojność jeszcze dotąd nie spisz? zapytał Salvator. Tego bym sobie nie przebaczył, moje drogie dziecię.
I młodzieniec wymówił te słowa akcentem mającym coś ojcowskiego.
— Nie, odpowiedziała dziewica głosem łagodnym, ale odebrałam list od tej przyjaciółki, o której wspominałam ci kilka razy.
— Od której? zapytał Salvator. Ty masz trzy przyjaciółki, o których mi często wspominasz.
— Mógłbyś nawet powiedzieć, że ich mam cztery.
— Tak, prawda... O którąż więc teraz chodzi.
— O Karmelitę.
— Czy jej zdarzył się jaki wypadek?
— Mam jakieś przeczucie! Mamy się jutro zejść razem, ona, Lydia, Regina i ja na mszy w Notre-Dame, jak to jest naszym dorocznym zwyczajem, a tymczasem zamiast tego, ona naznacza nam schadzkę o siódmej godzinie zrana.
— A gdzie?
Fragola uśmiechnęła się.
— Prosiła o sekret, mój przyjacielu.
— O! zachowaj go, mój drogi aniołku! rzekł Salvator. Sekret! ty wiesz moje pod tym względem zdanie: to arka święta, rzecz nietykalna. I zwracając się do Jana Roberta: Służę panu za chwilę, rzekł. Czy pan znasz Neapol?
— Nie, ale mam nadzieję poznać go za dwa lub trzy lata.
— A więc, popatrz pan na ten pokój jadalny, jest to dokładne przypomnienie domu poety w Pompei, a jak pan obejrzysz, to pogadaj z Rolandem.
I to mówiąc, Salvator udał się z Fragolą do drugiego pokoju i drzwi zamknął za sobą.