Mohikanowie paryscy/Tom I/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
Podczas snu Petrusa i Ludowika.

Zaledwie dwaj śpiący dali znak chrapaniem, że ustępują z pola rozsądnych ludzi i pozostawiają rozmowę tym, którzy mogli ją utrzymywać, gdy Salvator opuszczając ręce na stół i bystro spojrzawszy na Jana Roberta:
— Powiedz mi też, panie poeto, zapytał, dla czego przybyłeś przepędzić noc w Gościnnym Dworze?
— Dlatego, ażeby zrobić przyjemność moim dwom przyjaciołom, Petrusowi i Ludowikowi.
— I nic cię nie znagliło do tej dla nich uprzejmości?
— Nic, o ile wiem.
— Czy pewnym tego jesteś?
— Ile pewnym być można samego siebie.
— A więc pan nie zwodzisz mnie, ale zwodzisz sam siebie... Nie, ci panowie, którzy tu śpią tak smaczno, nie są tego przyczyną, oni są tylko pretekstem. Czy wiesz pan pocoś tu przyszedł? Ja ci powiem. Przyszedłeś tu z powołania jako filozof, obserwator, malarz obyczajów, poeta, romansopisarz, przyszedłeś studjować serce ludzkie „in anima wili,“ jak powiadają w szkole, nieprawda?
— Jest coś prawdy w tem, co pan mówisz, odpowiedział Jan Robert z uśmiechem. Ja dotąd zajmowałem się tylko teatrem, ale nie chcę się na tem ograniczyć, chcę pisać romanse obyczajowe, tylko chcę to uczynić w sposób ja kim Szekspir obrabiał swoje dramaty, obejmując cały jeden okres historyczny i podciągając pod haracz całe społeczeństwo, od grabarza aż do Hamleta, księcia Danji! Powiem panu, że w dramacie Hamletowym, ta scena z grabarzem nie najmniej mi się podoba, i uważam, że pomiędzy wszystkiemi osobami, uprzątacze grobów i profanatorowie grobów, nie najmniejszymi są filozofami.
— Tak, masz pan słuszność i ja może jestem twojego zdania; ale źle się do tego bierzesz, a raczej źle wybierasz miejsca dla sceny. Gdzie Szekspir ukazuje grabarzów? Przy robocie, z nogami w grobie, z czaszką w ręku, a nie w tawernie Yaughana szynkarza, do którego pierwszy grabarz posyła drugiego po szklankę napitku. Chcesz pisać poezje, pokochaj się w kobiecie i biegaj po polach. Chcesz pisać dramaty? bywaj w towarzystwach do północy, studjuj Moliera i Szekspira do godziny drugiej zrana, spij potem sześć godzin, zlej wspomnienia swe ze studjami i pisz od dziesiątej do południa. Chcesz pisać romanse? weź Lesage’a, Waltera Scotta i Coopera, to jest, malarza obyczajów, malarza charakterów, malarza natury; badaj człowieka w jego domu: w pracowni, jeśli jest artystą; w kantorze, jeśli jest negocjantem; w gabinecie, jeśli jest ministrem, na tronie, jeśli jest królem; w warsztacie, jeśli jest szewcem; ale nie w szynku dokąd przybywa znużony, a zkąd odchodzi pijany! Na znaku to szynkowym należałoby położyć nadpis Danta „Lasciate ogni speranza!“ A przytem cóż za straszną noc wybrałeś dla swych studjów! noc karnawałową, noc, w której żaden z tych ludzi nic jest na swojem miejscu, kiedy wszyscy pozastawiali od spodni aż do sienników, by się przystroić w pretensjonalne kostjumy; noc, w której są wszystkiem, prócz sobą! Istotnie, panie obserwatorze, mówił dalej Salvator wzruszając ramionami, obserwujesz szczególnym sposobem.
— Mów pan dalej, mów dalej, powtarzał Jan Robert, słucham.
— Owóż, cóżbyś pan powiedział o człowieku, któryby poszedł badać serce ludzkie w domu warjatów? Sambyś go nazwał warjatem, nieprawdaż? A jednakże, pan sam co tu robisz o tej porze? Posłuchaj mnie, panie Janie Robercie; przypadek nas zbliżył, ruch zwyczajny rozdzieli nas; może nie zobaczymy się już nigdy... Pozwól mi udzielić sobie rady. Wydaję ci się bardzo śmiałym, nieprawda?
— Oh! bynajmniej, upewniam pana.
— Co pan powiesz, i ja także zaczynałem romans.
— Pan?
— Tak, ale nie jeden z tych, co się drukują, bądź spokojny: nie będę ci robił konkurencji; chciałem tylko powiedzieć, że i ja miałem pretensję być obserwatorem. Romanse, o poeto! tworzy społeczność, szukaj po swojej głowie, plądruj po imaginacji, susz mózg, nie znajdziesz tam w kwartał, w pół roku, w rok, niepodobnego temu, co ci przypadek, fatalność, Opatrzność, stosownie do nazwy jaką chcesz nadać wyrazowi, którego szukam, nie znajdziesz, powiadam, niepodobnego temu, co przypadek, fatalność lub Opatrzność zawiązuje i rozwiązuje w jednej nocy, w mieście takiem jak Paryż! Czy masz pan jaki przedmiot do swego romansu?
— Jeszcze nie. Do teatru przystępuję chętnie: nie bardzo on mnie przeraża, ale romans, ze swemi rozgałęzieniami, epizodami, perypetjami, ze skalą dochodzącą do najwyższych piętr społecznych, ze schodami zstępującemi w najgłębsze przepaście; romans z buduarem księżniczki i alkierzem robotnicy; romans z Tuilerjami i knajpą w której siedzimy, z katedrą Notre-Dame i placem egzekucyjnym Gréve!... oświadczam panu, że cofam się przed tem dziełem, przerażam się trudem i że to nie zdaje mi się ciężarem zwyczajnym, ale światem, który trzeba dźwignąć.
— A mnie się zdaje, odrzekł Salvator, że pan się mylisz..
— Wczem?
— W tem, że pan chcesz robić.
— Oczywiście, że chcę.
— W tem właśnie leży błąd! nie rób pan nic, patrz jak, się to samo robi.
— Nie rozumiem.
— A jak postępował Asmodeusz?
— On podnosił dachy domów i mówił do don Kleofasa:. „ Patrz!“
— Czy pan masz władzę Asmodeusza? Nie. Powiem ci też: Uczyń jeszcze prościej, wyjdź z tej jaskini, idź za pierwszym mężczyzną lub za pierwszą kobietą, których, spotkasz na ulicy, na rozdrożu, na placu; ten pierwszy mężczyzna lub ta pierwsza kobieta nie będą prawdopodobnie bohaterami powieści, ale on lub ona będzie dzieckiem wielkiej powieści ludzkiej, jaką układa Bóg, a w jakim celu, Bóg sam to wie!... stań się poprostu jego współpracownikiem, a od pierwszego kroku, pewnym bądź, że trafisz na ślad jakiej awantury strasznej albo pociesznej.
— Ależ teraz noc...
— Tembardziej! noc stworzona jest dla poetów i zakochanych, dla patroli, złodziejów i powieściopisarzy.
— Więc pan chcesz, żebym romans swój rozpoczął zaraz?
— Jużeś go rozpoczął.
— Odkąd?
— Od chwili, gdy przyjaciele twoi powiedzieli do ciebie: „Pójdźmy na wieczerzę do Gościnnego Dworu.“
— Żartujesz pan.
— Nie, na honor. Trzeba tylko chcieć. Jan Byk będzie osobą twego romansu, Zwierzynka będzie osobą twego romansu, Toussaint Louverture będzie osobą twego romansu, Szkopek i Haczyk będą osobami twego romansu; dwaj pańscy przyjaciele, którzy śpią, ani domyślają się, że im wydzielamy role, będą osobami twego romansu; ja sam, jeżeli uznasz mnie pan godnym, będę osobą twego romansu... Tylko, nie dawaj go pan na wystawę.
— Rzeczywiście, masz pan słuszność, pójdę za twoim planem.
— W takim razie wbij to sobie dobrze w pamięć: że nie jesteś autorem, który tworzy sytuacje, waży wypadki, przygotowywa perypetje, ale, że jesteś aktorem tego wielkiego dramatu ludzkiego, którego teatrem jest świat, dekoracjami miasta, lasy, rzeki, oceany; gdzie każde działa gwoli swych interesów, kaprysu, fantazji na pozór, a w rzeczywistości pcha go ręka niewidzialnego i wszechmocnego losu; łzy, które tam popłyną będą łzami prawdziwemi, krew rozlana będzie krwią prawdziwą i ty sam połączysz łzy i krew swoję ze łzami i krwią innych.
— Eh! mniejsza, że poeta cierpi, jeżeli sztuka zyska coś na tem.
— Jesteś pan widzę takim, jakim cię sądziłem. Patrzaj, na dworze zmiana, zaczyna marznąć, noc piękna, księżyc świeci wspaniale; wyjdźmy i poszukajmy dalszego ciągu powieści, której nie napisaliśmy, ale odegrali pierwsze rozdziały.
— Ależ nie mogę zostawić tu moich dwóch przyjaciół.
— Dlaczego?
— Gdyby im się stało co złego.
— Nie ma niebezpieczeństwa: powiem słówko bufetowemu, a jak będzie wiadome, że oni są pod moją opieką, najśmielszy z łotrów tej jaskini nie dotknie włosa z ich głowy.
— Zgoda! rzekł Jan Robert, tylko czy będziesz pan tak dobry wydać to zlecenie w mojej obecności?
— Chętnie.
Salvator stanął nad schodami i gwizdnął w pewien sposób, niby jak maszynista, niby jak zawiadowca statku.
Widać, że nie miano zwyczaju ociągać się na znak dany przez pana Salvatora, gdyż zaledwie ucichły ostatnie tony gwizdnięcia, chłopiec ukazał się na schodach.
— Pan Salvator wołał? zapytał.
— Tak. Wyciągnął rękę ku dwom śpiącym. Ci dwaj panowie są moimi przyjaciółmi, panie Babylasie, rozumiesz?
— Rozumiem, panie Salvatorze, odpowiedział posłusznie bufetowy.
— Proszę pana! rzekł młody mężczyzna do poety. I wyszedł pierwszy.
Jan Robert, pozostawszy, zażądał rachunku. Potem, dając pięć franków bufetowemu:
— Mój przyjacielu, rzekł, bądź łaskaw powiedzieć mi,, kto jest ten pan, co ci polecił moich dwóch przyjaciół.
— To nie jest pan, to pan Salvator.
— Ale któż to jest ten pan Salvator.
— Pan go nie zna?
— Nie, skoro się pytam kto on jest.
— To jest przecież posłaniec miejski z ulicy Żelaznej.
— Jakto?
— Mówię panu: to jest posłaniec z ulicy Żelaznej.
Chłopiec odpowiadał tak poważnie, że ani wątpić można było, iż mówi prawdę.
— W istocie, rzekł do siebie Jan Robert, sądzę, że pan Salvator ma słuszność i zaczynamy taką powieść, jakiej jeszcze nikt nie utworzył.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.