Mohikanowie paryscy/Tom I/Rozdział XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Justyn czekał na swego nauczyciela, krokiem nie postąpiwszy naprzód; rzekłbyś, że obawiał się, aby przez ustąpienie z miejsca nie stracił swego pomysłu. Opowiedział starcowi co zaszło.
— Aha! odezwał się tenże, wakans.
I naraz jemu także przyszedł pomysł: że to miejsce kontrabasisty na srebrnej sali, jakkolwiek odrażające, miałoby tę korzyść, iż przerwałoby jednostajność życia młodego człowieka. Wreszcie, dochód byłby wielką pomocą dla biednej rodziny.
— Ale czy ci tylko je dadzą? dodał.
— Spodziewam się, skromnie odpowiedział Justyn.
— I mnie się tak zdaje! zawołał ojciec Miller, musieli by być djabelnie wymagającymi.
— Pójdę więc i dowiem się.
— Pójdę i ja z tobą, rzekł dobry nauczyciel.
Justyn chętnie przyjął ofiarę.
Łatwo pojąć, jakie wrażenie w podobnej knajpie sprawiło wejście poważnego młodzieńca z sędziwym starcem, a obaj ubrani byli czarno.
Tancerze palcem pokazywali ich tancerkom, wybuchając śmiechem. Dwaj przyjaciele nie zauważyli tej wesołości jakkolwiek powszechnej, albo też udali, że nie uważają.
Powiedzieli jednemu z usługujących, że chcą się widzieć z właścicielem zakładu.
Gruby szynkarz, okrągły jak Sylen, czerwieńszy jak wino, którem częstował swych gości, nadbiegł z pośpiechem, sądząc zapewne, że chodzi o jakie ważne zamówienie.
Dwaj przyjaciele nieśmiało wyjawili mu swe żądanie.
Szynkarz odpowiedział, że to nie jego rzecz, że należy to do dyrektora orkiestry. Ofiarował się wreszcie pośredniczyć, i w pięć minut przyniósł zadawalniającą odpowiedź, że Justyn, byle wykazał umiejętność odpowiadającą posadzie kontrabasisty rogatkowego, może natychmiast wejść w obowiązki, po trzy franki za bilet!
Taniec odbywał się tam trzy razy na tydzień; zarabiałby więc trzydzieści sześć franków na miesiąc. Było to prawie tyle co przynosiło jego pierwszych ośmiu uczniów, było to zatem Peru, wtedy jeszcze w roku 1821 mówiono Peru, a dziś mówią „Kalifornia“ było to więc dla niego Peru; przyjął też, prosząc tylko o czas, by pójść po wiolonczelę na przedmieście świętego Jakóba.
Ale odpowiedziano mu, że nie trzeba: przewidując dezercję kontrabasisty, zaopatrzono się w kontrabas, na którym od biedy mógłby zagrać drugi skrzypek. A ponieważ trafił się kontrabasista na miejsce tego, który odszedł, więc wszystko było w porządku.
Justyn uradowany był w głębi duszy, że jego dziewicza wiolonczela, samotna i skromna, uniknie profanacji.
Młodzieniec podziękował panu Millerowi i chciał się z nim pożegnać, ale dobry nauczyciel oświadczył, że chce być obecnym pierwszemu wystąpieniu swego ucznia, i by go zachęcić obecnością, nie opuści zakładu aż po skonczonym tańcu.
Justyn ścisnął rękę nauczyciela, kazał sobie podać kontrabas i stanął w orkiestrze z wielkiem zdumieniem widzów, którzy o mało nie wygwizdawszy go przy wejściu, teraz gotowi byli dać mu oklaski.
Orkiestra ta, jeżeli wolno dać taką pretensjonalną nazwę ośmiu głuchym rzempolącym piekielne kadryle, przy brzęku których tańcowało ze trzystu lub czterystu bywalców knajpowych, orkiestra ta była obrazem godnym pędzla malarza obyczajowego.
Stojący w niej młody i poważny Justyn, wyglądał na artystę-męczennika, grającego z powrozem na szyi, ku uciesze ludu pogańskiego.
Twarz jego, oświetlona kinkietami zawieszonemi nad głową, uwydatniała się w całym swym wyrazie.
Justyn wcale nie był pięknym, biedny chłopak! ale czuć było, że cierpienie nadające barwę całej jego fizjognomji, stanowiło rzeczywistą, a raczej jedyną przyczynę szpecącą twarz jego.
Niechby tylko światełko najmniejszej radości przeszło po tem czole, niechby czyste uczucie szczęścia lub przyjemności błysnęło w oczach, niechby uśmiech otworzył te usta, a niezawodnie twarz jego nie będąc piękną, miałaby jednak wyraz anielskiej słodyczy i rzadkiej dystynkcji.
Trzymając oburącz kontrabas, dwa razy tak wielki jak jego wiolonczela, z długiemi włosami płowemi, które opadały na czoło ilekroć takt był śpieszniejszy, z wielkiemi, niebieskiemi oczyma, z cierpieniem rozlanem w całej postaci, musiał niezawodnie budzić głębokie zajęcie i mocną sympatję, w każdym co widział go w tej chwili.
Po kontredansie, dyrektor orkiestry powinszował mu, a tancerze i tancerki klasnęły w ręce.
Poczciwy stary nauczyciel nie posiadał się z radości; on także klaskał i drżał ze wzruszenia.
O godzinie jedenastej Justyn zapytał się jak długo zwykła trwać zabawa. Odpowiedziano: Czasami do drugiej.
Wtedy dał znak poczciwemu Millerowi. Chodziło o zawiadomienie matki i siostry, które musiały być w śmiertelnym niepokoju; Justyn nigdy w życiu nie bawił za domem dłużej, jak do godziny dziesiątej.
Dobry nauczyciel zrozumiał to, wziął nogi za pas i zastał panią Corby, było to nazwisko matki Justyna, które mamy zaszczyt po raz pierwszy wymówić, wraz z córką na modlitwie.
— I cóż, rzekł wchodząc, wasze modły wysłuchane, zacna niewiasto i ty święta dziewico. Justyn znalazł miejsce za trzydzieści sześć franków na miesiąc!
Dwie kobiety wydały radosny okrzyk.
Nauczyciel opowiedział im całe zdarzenie.
Z uczuciem wysokiej delikatności, które w ogóle posiadają kobiety, pani Corby i jej córka pojęły wielkość poświęcenia młodzieńca.
— Dobry, kochany Justyn, wyrzekły z cicha.
A w głosie ich był taki czuły oddźwięk, że prawie żal wyrażał.
— O! nie litujcie się nad nim, rzekł nauczyciel, jest to tryumf! Jak on pięknie, jak wspaniale wygląda! istny Weber w młodości.
Powiedziawszy to, ponieważ nic więcej powiedzieć nie mógł, pan Miller pożegnał kobiety i wrócił do szynku.
Nie odszedł z sali tańca, aż dopiero ze swym uczniem, to jest o drugiej godzinie z rana.
Zastali drzwi od ulicy odemknięte, staraniem siostry Justyna.
Ż końcem miesiąca Justyn grał dwanaście razy i wziął trzydzieści sześć franków. Można więc było za te pieniądze sprawić coś najpotrzebniejszego.
A teraz, zdaje się, żeśmy dostatecznie wykazali to, co w gruncie było dobrem i uczciwem w sercu naszego bohatera; ograniczymy się więc na dodaniu kilku słów uzupełniających obraz charakteru jego.
Charakter ten wreszcie, łatwym był do określenia jednem słowem: Rezygnacja.
Jakoż, był on zrezygnowanym umrzeć przy pracy, albo oczekiwać wszystkiego od dobroci Boga. I tego też Boga ręka wydobyła Justyna z przepaści.
Raz wieczorem, w miesiącu czerwcu, po jednym z tych dni słonecznych co w świąteczne szaty stroją naturę, kiedy Justyn z nauczycielem powracali z wycieczki w okolice Montrouge, młodzieniec pomiędzy makami i bławatkami w zbożu, spostrzegł ośmio lub dziewięcioletnią dziewczynkę, głębokim snem ujętą.
Bóg, pod postacią tej dziewczynki, zesłał jednego ze swych aniołów, w nagrodę jego wzniosłej cnoty.