Mohikanowie paryscy/Tom I/Rozdział XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Dom, którego dół zajmował Justyn, miał tylko jedno piętro. Piętro to składało się z dwóch pokoi i z gabinetu, z którego zrobiono kuchnię. Na piętrze mieszkały matka i siostra młodzieńca.
W tem to ustroniu ciemnem, niezdrowem, mającem światło tylko z dziedzińca otoczonego wysokiemi budynkami, gasła zwolna matka z córką i synem.
Matka, biedna niewiasta dotknięta ślepotą, siedziała w pierwszym pokoju, gdzie dzieci schodziły się co wieczór; trzy razy do roku nie przechodziła nawet progu tego pokoju.
Pobożna, osamotniona, pozbawiona wzroku była cierpliwą. Nigdy nie słyszano jej skargi; posiadała wzniosłą rezygnację starożytnej matrony, pełniła jej surowe cnoty. Sparta byłaby ją ubóstwiała; dekret senatu rzymskiego kazałby się był jej kłaniać, jako kapłance wielkiej bogini.
Córka, istota wątła, słaba, bez tchu; stokrotka polna przeniesiona do piwnicy, posiadała kilka dzielnych cnót matki, ale ani zbliżała się do niej w sile abnegacji.
Dotknięta anewryzmem, który groził utratą życia za pierwszem gwałtowniejszem wzruszeniem, instynktownie czując, że młode jej życie zamknięte jest murem cmentarnym, nie mogła wszelako wytrwać w rezygnacji. Nie żeby kiedy wyszedł z jej ust wyraz goryczy, była na to zanadto chrześcijanką, ale łamała się wewnętrznie, rozpacz jej tkwiła w głębi; czasami tylko na białem jej czole wybłysły walki wewnętrzne, a matka, oczyma serca spostrzegła złowrogie ślady.
Syn, od rana do wieczora zajęty swą klasą, rzadko kiedy mógł wejść na górę, by zobaczyć się z dwiema kobietami. Radość ta wtedy mu tylko była daną, kiedy przyszedł go nawiedzić stary nauczyciel, i chciał zastąpić przez jaką godzinę w dozorowaniu dzieci.
Szkoła otwierała się o ósmej rano, a zamykała o szóstej wieczór w lecie; zimą trwała od dziewiątej do piątej.
Prawie wszyscy uczniowie byli synami rzemieślników z przedmieścia, przeznaczonymi nie dziś to jutro do stanu ojca; ci zatem nie potrzebowali uczyć się po łacinie, ani po grecku. Ale było w tej liczbie dwóch, których ojciec dawniej robotnik w warsztatach mechanicznych, dziś sam trzymający warsztat, przeznaczał: jednego do szkoły politechnicznej, drugiego do szkoły sztuk i rzemiosł. Miano ich oddać do kollegium, jak tylko dojdą lat dwunastu. Mieli zatem przed sobą, starszy dwa młodszy trzy lata.
Justyn, widząc, że obaj obdarzeni są niepospolitemi zdolnościami, pracował nad nimi i biedny Prometeusz użyczył im nieco tego świętego ognia, jaki rozniecił w nim stary nauczyciel.
Oprócz tych dwóch uczniów, którzy mu przypominali nieco umiejętności wyższe, inne bębny nie chciały się liczyć, a rodzice ich nawet nie życzyli sobie, aby ich uczono więcej nad proste początki ogłoszone w programie.
Z tej małej wymagalności pod względem nauki wynikło, że matka i siostra mogły dopomagać młodzieńcowi i zastępować go w razie potrzeby.
Kiedy siostra była zdrowa, schodziła do pokoju Justyna, który, jak mówiliśmy, służył za uczelnię i podczas gdy syn szedł na górę, by chwilę porozmawiać z matką, ona uczyła dzieci czytać i rachować do stu, rysując cyfry kredą na tablicy.
Matka codziennie przyjmowała do swego pokoju trzecią część klasy, to jest sześcioro dzieci: było to urzeczywistnienie słów: „sinite parvulos venire ad me“[1]. Dzieci klękały około słomianego fotela, na którym siedziała matka; ona uczyła je pacierza i opowiadała jaki budujący ustęp ze Starego Testamentu.
Piękny to był widok sześciu tych płowych główek i sześciorga ust różanych, mówiących pacierze. Widząc ich tak klęczących, sądziłbyś, że połączyli serca swe dla wymodlenia u Boga, by powrócił wzrok biednej kalece.
Takiem było, aż do roku 1821, zamknięte i smutne życie tej małej rodziny.
Oprócz starego nauczyciela, który często przychodził zabawić z niemi kilka godzin, nic nie zamieszało biegu tego życia spokojnego, które było gładkie i monotonne jak płaszczyzna.
Czasami w lecie obiecywano sobie przechadzkę i zwykle wybierano się ku Mont-Rouge; ale z powodu ślepoty matki i wątłości córki, najczęściej zatrzymywano się w połowie drogi. Siadali na trawie i przez godzinę lub dwie, czerpali od słońca światło i ciepło na resztę dnia.
W zimie, przysiadali się do małego fajansowego piecyka, w który kładziono dwa małe polanka na cały wieczór, kończący się o godzinie dziewiątej.
Był tam wprawdzie i komin, ale ogromny, w którym spaliłaby się fura drzewa przez tydzień. Zamknięto go, kominy kiedy nie grzeją, muszą ziębic.
Gdy pan Miller przyszedł około godziny dziewiątej, nabierano się koniecznie do włożenia jeszcze jednego drewna ale dobry nauczyciel odmawiał pod pozorem, ze jest cały w potach i od tej chwili skupiano się bliżej jeszcze jedno obok drugiego przy piecu bezużytecznym.
Wtedy poczciwy ten człowiek, by nie dać uczuć braku ognia poczynał opowiadać jaką zabawną historyjkę a wesołość jego rozgrzewała słuchaczów, jak promień dobroczyny.
W tych to ostatnich dwóch latach, Justyn miał sposobność ocenić dobrodziejstwo muzyki.
Gdy godzina dziewiąta wybiła i nie liczono już na odwiedziny pana Millera, Justyn żegnał pocałunkiem matkę i siostrę i szedł do swego pokoju.
Przybywszy tam, zapalał świecę w lichtarzu przymocowanym do pulpitu, otwierał starą księgę muzyczną, patrzył na nią przez chwilę, dobywał wiolonczelę z puzdra, otrzepywał ją starannie chustką i przyciskał do piersi jak przyjaciółkę.
Nie mając innej rodziny tylko matkę ślepą i siostrę chora, innego towarzysza tylko starego nauczyciela, innych świadków tylko gołe ściany, z wiolonczeli zrobił sobie młodą przyjaciółkę, rodzinę, ojczyznę! To też wieczorem przez dwie godziny, oddychał ożywczem powietrzem, którego brakło mu dzień cały.
Ale potrochu atmosfera ta, pomimo harmonijnych dźwięków instrumentu, ociężała; coraz bardziej brakować zaczynało mu powietrza. Justyn mimo wiedzy wpadł w głęboką melancholję, którą niebawem spostrzegł pan Miller i usilnie starał się go z niej wyleczyć.
— Zestarzejesz się przed czasem, mówił mu, zwiędniesz w kwiecie młodości; trzeba wychodzić, przyjrzeć się światu, choć otrzeć się o życie, jeżeli nie możesz go używać. Zbliża się pora wakacyjna, musimy zrobić razem małą wycieczkę. Przygotuj się; 12-go sierpnia przyjdę po ciebie.
Wiądł istotnie w najpiękniejszych latach biedny bakałarz. Oko mgłą zachodziło, policzki zapadały, czoło okrywało się zmarszczkami: skóra żółkła jak pargamin, możnaby mu było dać trzydzieści lat skończonych, a on zaledwie rozpoczął rok dwudziesty trzeci.
Ale wszystko składało się na to: ludzie z którymi żył, izba w której mieszkał; jego twarz, postawa, chód, głos, cała osoba słowem, od tych co go otaczali i od przedmiotów, które miał ustawicznie przed oczyma, starzała się przed czasem.
Byłby znów niezawodnie zapadł, gdyby nie wstrząsnął nim nowy kłopot i homeopatycznym sposobem nie wrócił go do życia.
Justyn, jak wiemy, zarabiał tysiąc ośmdziesiąt franków na rok, tą małą sumką opędzał najgwałtowniejsze potrzeby, ale mógłże oszczędzić co z tego nędznego dochodu, czy już nie posuwał oszczędności aż do abnegacji?
„Trzeba, jeżeli nie zobaczyć, to przynajmniej otrzeć się o życie,“ mówił stary mistrz. Łatwo to powiedzieć!... Ale by|oż to łatwo wykonać, w tem samem ubraniu zużytem do nitki, które nosił od dawna latem i zimą“
Całą wreszcie bieliznę domową trzeba było odnowić, tak jak ubranie Justyna.
Siostra cudów dokazywała z utrzymaniem tej bielizny; prześcieradła matki były arcydziełem cerowania; skarpetki brata, znakomitością pod względem szwów i mozaiki.
Przyrzekli sobie wprawdzie nic nie kupować aż w ostateczności, ale nareszcie doszli do niej: cała bielizna pozszywana, połatana, pocerowana, której nigdyby w ubóstwie swem nie porzucili, sama ich porzucała.
— Dopóki ci nie potrzeba obuwia, mówił stary mistrz, to go masz poddostatkiem; i nawzajem, potrzebuj go tylko, a wnet ci zbraknie.
Uśmiechnęli się na te dowcipy dobrego Millera, ale smutno.
Trzeba więc znowu było poszukać jakiego zarobku, a nadewszystko śpieszyć się, bo mogła nadejść chwila, w której nie byłoby w czem chodzić za nim. A czekać aż sam w rękę wpadnie, to można się było nie doczekać nigdy. Justyn więc poszedł pukać do wszystkich drzwi. Większą część drzwi zastał zamkniętych; niektóre otworzyły się, by przepuścić odmowę.
Na przechadzkę udawali się wieczorami, nie śmiejąc przechadzać się po dniu.
Jednego wieczora tedy, gdy Justyn przechadzał się od strony rogatek Maine, czekając na swego starego nauczyciela, by udać się z nim do pewnej pani, której syn potrzebował korepetycji, usłyszał nad głową, w jednym z wielkich szynków utrzymujących muzykę, zwadę pomiędzy kontrabasistą i drugim skrzypkiem.
Zkąd się wszczęła ta zwada, Justyn nie wiedział i wreszcie nic go to nie obchodziło, kiedy usłyszał te słowa:
— Panie Duruflet, mówił kontrabasista, po tem co zaszło, przysięgam, że noga moja nigdy nie postanie w domu, w którym pan będziesz, a na dowód wychodzę ztąd natychmiast!
I w samej rzeczy, kontrabasista wybiegł śpiesznym krokiem z kontrabasem pod pachą, machając smyczkiem jak mieczem ognistym.
— Oho! pomyślał Justyn, oho!... I uderzył się w czoło. Przyszedł mu pomysł.
Jednocześnie, kiedy pomysł ten przychodził do Justyna przez okno od szynku, z drugiej strony nadciągał pan Miller od końca ulicy.