Mohikanowie paryscy/Tom I/Rozdział XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.
Łańcuch Boży.

Dziewczynka, którą spostrzegli z wielkiem swem zdziwieniem i zatrzymali się, daremnie oglądając się dla zobaczenia matki lub ojca, dziewczynka ta ubrana była w białą sukienkę, ujętą w pasie wstążką niebieską.
Była jasnowłosa i rumiana i tak jak leżała w pośród żółkniejących już kłosów, bławatków i maków, które wznosząc się tworzyły niby altanę nad jej głową, wyglądała jak gołąbka w gnieździe.
Nóżki jej, obute w niebieskie trzewiczki, zwieszały się nad brzegiem rowu przy drodze, wykazując wielkie znużenie biednej dzieweczki.
Oddech jej, chociaż nieco uciszony, łagodny był jak wietrzyk wschodni, a pod tym czystym oddechem, zalotnie bujały się ruchome trawy i zboże.
Dwaj przyjaciele byliby tak przepędzili noc całą, wpatrując się w sen uroczej dzieciny, tyle upojenia sprawiała im ta świeża, jasnowłosa główka; ale z kontemplacji wyrwała ich niebawem niespokojna myśl o niebezpieczeństwie, na jakie w samotności narażoną była czarująca istotka.
Jakąż to kobietą była jej matka, której daremnie szukano oczyma, jak mogła pozostawić na noc to wątłe i delikatne ciałko, wystawione na chłód i wilgoć?
Dzieweczka musiała tu być już oddawna, sen jej wreszcie o tem świadczył. Przyzwyczajeni zatrzymywać się na drodze, ilekroć nasunął się im jakiś trudny punkt przy dyskusji, dwaj nasi przyjaciele zatrzymali się ztamtąd o kilka kroków; stali dobry kwadrans, rozprawiając czy piękność twarzy przejmuje coś z piękności duszy, czy nie?
I przez cały ten czas nikogo ani widzieli, ani słyszeli.
Gdzież więc jest matka tej dziewczynki?
Może wreszcie rodzice jej, znużeni długą drogą (trzewiczki małej okryte były kurzem), odpoczywali w sąsiedniem zbożu?
Justyn i Miller oglądali się dookoła, ale napróżno. Byli tak mocno przekonani, że matka dziewczynki nie może być dalej od niej jak czeczotka od gniazda, że patrzyli jeszcze. Weszli więc w zboże na palcach, idąc pocichu, ażeby nie zbudzić dziewczynki. Przeszli pole wzdłuż, a potem wszerz; obeszli naokoło, jak dojeżdżacz knieję, w której wpadł na trop zwierzyny. Nareszcie postanowili zbudzić dziewczynkę.
Otworzyła lazurowe oczęta, zdziwione lecz śmiałe. Rzekłbyś dwa żyjące bławatki. Patrzyła na dwóch mężczyzn bez żadnej obawy.
— A ty co tu robisz, dzieweczko? zapytał pan Miller.
— Odpoczywam sobie, proszę pana, odpowiedziała.
— Jakto, odpoczywasz? zawołali razem.
— Tak, zmęczyłam się bardzo, nie mogłam już iść, położyłam się i zasnęłam.
Pierwszem słowem dziewczynki tej, zbudzonej przez obcych, nie było wołanie matki.
— Powiadasz, żeś się bardzo zmęczyła, moje dziecię? powtórzył pan Miller.
— O! tak, panie, odpowiedziała dziewczynka, potrząsając głową dla poprawienia roztrzepanych włosków.
— Więc chodziłaś gdzieś daleko? zapytał znów nauczyciel.
— O! bardzo daleko, odrzekła dzieweczka.
— A gdzież są twoi rodzice?
— Moi rodzice? wyrzekła dziewczynka siadając i spozierając na nieznajomych z minką zdumioną, jak gdyby mówiono jej o rzeczach z nieznanego świata.
— Tak, rodzice, powtórzył łagodnie Justyn.
— Ależ ja nie mam rodziców, odpowiedziała dziewczynka z prostotą, takim samym tonem, jak gdyby im chciała powiedzieć: „Nie wiem o czem mówicie“.
Dwaj przyjaciele spojrzeli na siebie ze zdziwieniem, a potem na nią z politowaniem.
— Jakto, więc nie masz rodziców? nalegał stary nauczyciel.
— Nie, panie.
— A gdzież twój ojciec?
— Nie mam.
— A matka?
— Nie mam.
— Któż cię wychował?
— Mamka.
— A gdzie ona jest?
— W ziemi.
Wymawiając te słowa, dzieweczka zapłakała.
Dwaj przyjaciele rozczuleni, odwrócili się każdy w inną stronę, ażeby nie pokazać, że płaczą.
Dzieweczka siedziała nieruchomie i zdawała się oczekiwać na nowe zapytania.
— Zkąd się tu wzięłaś sama jedna? zapytał pan Miller po chwilowej przerwie.
Otarła łzy paluszkami i odpowiedziała głosem drżącym:
— Ja idę ze wsi.
— Z jakiej wsi?
— Z Bouille.
— Niedaleko Rouen? zapytał Justyn radośnie, jak gdyby sam będąc z okolic Rouen uszczęśliwiony był tem, że ma współrodaczkę, tę śliczną dziewczynkę.
— Tak, panie, rzekła.
I w rzeczy samej, było to świeże Normandzkie dziecię, z licem pulchncm i pełnem; dziewczynka biała i różowa, istna jabłonka w rozkwicie.
— Któż cię tu przecie przyprowadził? zapytał stary nauczyciel.
— Przyszłam sama.
— Pieszo?
— Nie, w powozie aż do Paryża.
— Jakto, do Paryża.
— Tak, a z Paryża pieszo aż tu.
— I dokądżeś szła?
— Szłam na jedno przedmieście w Paryżu, co się nazywa przedmieście św. Jakóba.
— A tam po co?
— Miałam zanieść bratu mojej mamki list od naszego proboszcza.
— Ażeby brat mamki wziął cię do siebie, zapewne?
— Tak, panie.
— Jakże się stało, że zaszłaś aż tu, moje kochane dziecię?
— Bo dyliżans przyszedł zapóźno, jak tam mówiono tak, że wszyscy na przedmieściu spali. Więc jak zobaczyłam rogatkę, pomyślałam, że musi być gdzie blisko pole; zaczęłam szukać i znalazłam.
— Więc chciałaś tu przeczekać do rana, by udać się do osoby, do której cię posłano?
— Tak panie, tak, nie chciałam spać aż do białego dnia, ale nie spałam już przez dwie noce, niechcący jakoś położyłam się na ziemi i zaraz też zasnęłam.
— Nie boisz się spać na powietrzu?
— A czego mam się bać? zapytała dziewczynka z tem dumnem zapytaniem ślepych i dzieci, którzy nic nie widząc, niczego się nie mogą obawiać.
— Ależ, rzekł pan Miller zdumiony zdrowym rozsądkiem, z jakim te wszystkie odpowiedzi były czynione, nie obawiasz się choćby zimna, wilgoci?
— O!... zawołała, a czyż to ptaszki i kwiaty nie sypiają w polu?
Tyle naiwnego rozumu w tak młodem dziecku, tyle wdzięku i niedoli, rozrzewniło serce dwóch przyjaciół.
Sama Opatrzność złożyła tam to dziecię dla pocieszenia Justyna i ukazała mu, że pod gwiaździstem sklepieniem niebios są istoty bardziej jeszcze odeń upośledzone.
Nie potrzebowali się radzić jeden drugiego, by powziąć postanowienie; obaj jednocześnie oświadczyli dziewczynce, że zabierają ją z sobą.
Ale dziewczynka odmówiła.
— Dziękuję wam, moi dobrzy panowie, rzekła, ja nie do was mam pismo.
— Nic nie szkodzi, odrzekł Justyn, pójdź z nami, a jutro kiedy tylko sama będziesz chciała, pójdziesz do brata swej mamki.
I jednocześnie młodzieniec podawał rękę sierocie, by pomódz jej przejść przez rów.
Ale dziewczynka znowu odmówiła i odpowiedziała, spoglądając na księżyc, ten zegar ubogich:
— Teraz jest około północy; dzień nadejdzie za trzy godziny, nie warto dla mnie się trudzić.
— Upewniam cię, że nie trudzimy się dla ciebie, odpowiedział Justyn, z ręką wciąż ku niej wyciągniętą.
— A przytem, dodał nauczyciel, gdyby przechodził oddział żandarmów, toby cię zabrali.
— A za co by mnie zabrali? odpowiedziała dziewczynka z tą dziecinną logiką, która czasami w kłopot wprowadza najbieglej szych prawników. Nikomu nic złego nie uczyniłam.
— Zabraliby cię żandarmi, moje kochane dziecię, nalegał Justyn, bo wzięliby cię za jedno z tych złych dzieci, które nazywają się włóczęgami i które przytrzymują w nocy... Pójdź tedy.
Ale Justyn już nie potrzebował mówić „Pójdź tedy!“ Usłyszawszy wyraz włóczęgi, dziecina przeskoczyła rów i z rękami złożonemi, z miną wystraszoną, głosem błagalnym, mówiła do dwóch przyjaciół:
— O! weźcie mnie z sobą, dobrzy panowie, weźcie!
— Ależ weźmiemy cię, śliczne dziecko, weźmiemy, rzekł nauczyciel, niezawodnie weźmiemy!
— Dobrze, dobrze! powtórzył Justyn. Chodź prędzej, zaprowadzę cię do mojej matki i do siostry, obie są bardzo dobre, dadzą ci wieczerzę, a potem położą cię spać w ciepłem łóżeczku... Może już dawno nie jadłaś?
— Od rana, odpowiedziała.
— O! biedna! zawołał z goryczą i politowaniem stary nauczyciel, którego cztery posiłki dzienne były matematycznie urządzone.
Dziewczynka nie zrozumiała tonu egoistycznego i zarazem litosnego, jakim to wymówił dobry Miller; sądziła, że oskarża proboszcza, który wsadził ją w dyliżans nie zaopatrzywszy w posiłek; czemprędzej więc chciała go usprawiedliwić.
— O! to moja wina, rzekła, miałam chleb i wiśnie, ale tak mi było ciężko na sercu, że nic jeść nie mogłam.
I oto, dodała biorąc koszyczek ukryty w zbożu, w którym istotnie znajdowało się trochę wisien nieco zwiędłych i kawałek chleba zeschły, oto dowód.
— Jesteś pewnie tak znużona, że nie będziesz mogła iść sama, rzekł Justyn, ja cię poniosę.
— O, nie! odpowiedziała, jeszczebym mogła iść z pół mili.
Dwaj przyjaciele nie chcieli temu wierzyć, i pomimo ponawianej odmowy, przysunęli ręce złożone na krzyż, połączyli je razem, a gdy dziewczynka objęła jedną ręką każdego z nich za szyję, podnieśli ją do wysokości pasa i gotowali się unieść na tym palankinie z ludzkiego ciała, który dzieci francuskie nazywają łańcuchem Bożym.
Ale w chwili ruszenia w drogę, dzieweczka zatrzymała ich.
— A! mój Boże! co ja też zrobiłam!
— Co takiego, moje dziecię? zapytał z zajęciem bakałarz.
— Zapomniałam o liście proboszcza.
— Gdzie on jest?
— W zawiniątku.
— A gdzie to zawiniątko?
— Tam w zbożu, na miejscu gdzie spałam, razem z wieńcem bławatków.
I zeskoczyła z ich rąk, przeszła rów, wzięła zawiniątko i wieniec i z zadziwiającą zwinnością znowu rów przeskoczywszy, usiadła na poprzedniem miejscu na rękach naszych dwóch przyjaciół, którzy skierowali się ku rogatce odległej o jakie dwieście do trzysta kroków.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.