Mohikanowie paryscy/Tom I/Rozdział XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Sposób, w jaki mała sierotka trzymała zawiniątko, przeszkadzał oddychać staremu nauczycielowi, o którego piersi się opierało. Powiedział więc dziewczynce, ażeby mu zaczepiła je za dziurkę od guzika.
Pozostawał jeszcze koszyczek i wieniec bławatków, który uwiła dla rozrywki, czekając na dzień, nim ją sen ujął. Zachowała ona go zapewne instynktownie, jako kwieciste wspomnienie swej pierwszej chwili samotności na tym świecie.
Tak przynajmniej zrozumiał Justyn, w chwili bowiem gdy dziewczynka spostrzegając, że kwiaty z jej wianka tarły się o twarz Justyna, zamierzyła się go rzucić, spoglądając wszelako na swych towarzyszów drogi, jakby się ich chciała poradzić, Justyn, którego ręce były zajęte, wziął wianeczek w zęby, położył go na pięknej główce dzieweczki i szedł dalej w drogę.
Uroczą była w tym wianku, biedna sierotka! Czarna odzież dwóch przyjaciół dziwnie uwydatniała białość jej sukienki i anielską oblicza czystość; czoło jej zwłaszcza, oświecone światłem księżyca, promieniało jak czoło niebiańskiej istoty.
Rozmowa, na chwilę przerwana, znowu się zawiązała. Justyn nie mógł się nasłuchać dźwięków harmonijnego głosu dzieciny. On tedy znów rozpoczął się wypytywać:
— A czem się zajmuje brat twojej mamki, moja dzieweczko? zapytał.
— On jest stelmach, odpowiedziała.
— Na przedmieściu św. Jakóba.
— Tak, panie.
— Ale, rzekł Justyn, ja znałem tam jednego tylko stelmacha, pod Nr. 111.
— Zdaje mi się, że to ten sam.
Justyn nie dokończył; przed rokiem prawie te warsztaty stelmasze z pod Nr. 111 naraz zamknięto i dopiero otwarte zostały ale przez jakiegoś ślusarza. Justyn nie chciał powiedzieć nic niepokojącego dziewczynkę, póki sam się nie upewni.
— Ale tak, tak, mówiła dalej dziewczynka, nie powiem już nawet, że mi się zdaje, iż to ten sam numer, jestem tego pewna.
— Zkąd jesteś tego pewna, moje dziecię?
— Tak jest... czytałam kilka razy adres, kazano mi się go nauczyć na pamięć, na wypadek, gdybym list zgubiła.
— A pamiętasz nazwisko które było na adresie?
— Oczywiście... Było tam: „Do pana Durier...“
Dwaj przyjaciele spojrzeli po sobie, ale nic nie odpowiedzieli. Wtedy, mniemając, że milczenie ich pochodzi z braku ufności w jej słowa, dziewczynka dodała z pewnym odcieniem dumy:
— O, ja oddawna umiem czytać!
— Nie wątpię, moja panienko, odpowiedział stary nauczyciel.
— A co myślałaś robić u brata twej mamki?
— Myślałam pracować.
— A jaką mianowicie zajmować się pracą?
— Jakąkolwiek; umiem wiele rzeczy.
— Nap rzykład?
— Umiem szyć, prasować, robić czepeczki, znam hafty, koronki.
Im więcej rozgadywali się z dziewczynką, tem więcej nowych odkrywali w niej zalet, tem więcej sercem lgnęli do niej.
Niebawem dowiedzieli się całych jej dziejów, którym nie zbywało na pewnej tajemniczości.
Pewnej nocy, jakiś powóz zatrzymał się w Bouilly, było to w roku 1812; wysiadł z powozu mężczyzna, niosąc w ręku ciężar, którego kształt trudno było rozpoznać. Przybywszy do małego dworka, który samotnie stał na przeciwnej stronie wsi, dobył z kieszeni klucz, otworzył drzwi, a idąc po ciemku, złożył ciężar na łóżku, a sakiewkę i list na stole. Potem drzwi zamknął, wsiadł do powozu i pojechał dalej.
W godzinę potem kobieta, wracająca z jarmarku w Rouen, zatrzymała się przed tymże samym dworkiem, także dobyła klucz z kieszeni i zaledwie zamknąwszy drzwi, z wielkiem zdziwieniem swem usłyszała odzywanie się dziecka. Czemprędzej więc zapaliła lampę i spostrzegła poruszającego się coś białego z krzykiem na łóżku; to coś było dziewczynką jednoroczną. Wtedy kobieta z coraz większem zdziwieniem patrzała naokoło i spostrzegła na stole list i pieniądze. Otworzyła list i przeczytała z wielką trudnością, bo nie umiała czytać biegle, wiersze następujące:
„Pani Boivin, wiadomo, że jesteś dobrą i uczciwą niewiastą, to właśnie powoduje ojca w chwili opuszczenia Francji, do powierzenia ci dziecięcia. Znajdziesz pani tysiąc dwieście franków w sakiewce złożonej na stole: jest to pensja za pierwszy rok, którą płacę z góry. Począwszy od dnia 28-go października roku przyszłego, czyli rocznicy dzisiejszej, odbierać pani będziesz przez pośrednictwo proboszcza z Bouillie, sto franków miesięcznie. Te sto franków przesyłane będą w asygnacjach na jeden z domów handlowych w Rouen, a proboszcz, który je otrzyma, sam wiedzieć nie będzie zkąd przychodzą. Daj pani dziewczynce najlepsze wychowanie, jakie będziesz mogła, a nadewszystko usposabiaj ją na dobrą gospodynię. Bóg wie, jakie ją próby czekają! Imię jej chrzestne jest „Mina,“ nie powinna przybierać innego, póki jej nie zwrócę tego, które jej należy.
Dnia 28-go października 1812 roku.“
Pani Boivin przeczytała list trzy razy, by go dobrze zrozumieć; następnie zrozumiawszy, schowała do kieszeni, wzięła dziecię na ręce i wraz z sakiewką pobiegła do proboszcza, aby się poradzić, co ma począć.
Odpowiedź proboszcza nie była wątpliwą; poradził pani Boivin przyjąć dziecko, które dawała jej Opatrzność, i wychować z całem staraniem, na jakie zdobyć się będzie mogła.
Matka Boivin wróciła więc do domu z dzieckiem, listem i sakiewką.
Dziewczynkę włożyła w czystą kolebkę swego syna zmarłego przed dwoma laty; list zamknęła w pugilaresie, gdzie poczciwa kobieta chowała dowody służbowe swego męża, sierżanta gwardji, który razem z czteremakroć sto tysiącami innych, w tej chwili odbywał odwrót z Rosji; a tysiąc dwieście franków wsunęła w skrytkę, gdzie zwykle chowała swe oszczędności.
O sierżancie Boivin nie było żadnej wiadomości. Czy zginął? czy wzięty do niewoli? Nigdy od tej chwili biedna kobieta żadnej wieści o mężu nie otrzymała.
Przez siedm lat pensja za dziecię dochodziła najregularniej; ale od pół trzecia roku, asygnacje przestały przychodzić w terminie miesięcznym, co bynajmniej dobrej kobiety od opieki nad dziewczynką, którą uważała za swą własną córkę, nie odstraszyło.
Przed tygodniem umarła, zobowiązując proboszcza, ażeby dziewczynkę odesłał do jej brata, stelmacha w Paryżu, którego nie widziała oddawna, ale za którego uczciwość ręczyła.
Ten brat nazywał się Durier, i mieszkał na dole w domu pod Nr. I li, na przedmieściu św. Jakóba.
Oto, co opowiedziała dziewczynka, i o czem dowiedzieli się dwaj przyjaciele, przybywszy do pokoju Justyna.
Skoro Justyn przychodził późno, zastawał zawsze siostrę oczekującą. I teraz, jak zwykle, Celestyna, było to imię dziewicy, czekała na brata. Otworzyła drzwi na odgłos kroków i usłyszała, że brat ją woła. Zeszła natychmiast, a pierwszą rzeczą, którą spostrzegła, była Mina przedstawiona jej przez brata.
Zachwycona pięknością dziewczynki, zaraz ją ucałowała, nie pytając nawet zkąd się wzięła. Potem, wzięła ją na ręce, i biegnąc, zaniosła do pokoju matki.
Matka nie mogła widzieć dziewczynki, ale jak wszyscy ślepi, oczy miała na końcu palców; dotknęła sieroty i przekonała się, że jest piękną.
Opowiedziano matce całe zdarzenie.
Celestyna miała wielką chęć usłyszeć je, ale wskazano jej na dziewczynkę upadającą ze snu; musiała więc jak najprędzej urządzić łóżeczko w swoim pokoju.
Zeszła na dół, wzięła tablicę od arytmetyki, położyła ją na czterech stołkach, zarzuciła siennik, a pani Corby ująwszy czoło dziewczynki, rozciągnęła nad niem ręce, jako potrójne błogosławieństwo: matki, ślepej i gospodyni domu, błogosławieństwo, które powinno było wyjść na dobre dziewczynce.
Sierota zaledwie położyła się w łóżko, zasnęła snem głębokim.
Nazajutrz, przed zebraniem się dzieci w szkole, Justyn udał się do jednego z sąsiadów dawnego stelmacha, dobrze znajomego mu węglarza, nazwiskiem Toussaint i zapytał go, czy nie może dać jakich wiadomości o stelmachu, który mieszkał na dole w domu pod Nr. 111, nim mieszkanie to zajął ślusarz.
Justyn dobrze trafił, bo Toussaint i Durier byli przyjaciółmi.
Durier należał do sławnego spisku pod przywództwem Nantesa i Berarda, mającego na celu wzięcie fortu Vincennes, co miało być hasłem do wybuchu w całej Francji, ale nie nastąpiło, skutkiem zeznań uczynionych przez samego Berarda.
Jak utrzymywał Toussaint, Durier miał być wciągnięty do tego spisku przez pewnego korsykanina nazwiskiem Sarranti, który przywiązywał wielką ważność do wspólnictwa z Durierem, jako rozporządzającym dużą liczbą robotników.
Owóż w przeddzień wybuchu, porą nocną, Toussaint usłyszał gwałtowne stukanie do drzwi Duriera; wyjrzał oknem i poznał obcego człowieka, który od pewnego czasu uczęszczał do warsztatów stelmacha. W chwilę potem zobaczył ich wychodzących razem i w całym pędzie biegnących w kierunku rogatki. Od tej chwili Durier i Sarranti więcej się nie pokazali.
Nie to jedno oskarżenie ciążyło nie na Durierze, ale na korsykaninie; przez agentów policyjnych co odbywali rewizję u Duriera, dowiedział się Toussaint, że Sarranti był prócz tego oskarżony o kradzież i zabójstwo.
Dzięki zapewne pieniądzom, jakie mieli przy sobie, mogli obaj dotrzeć do Hawru tak prędko, iż pochwycili statek odpływający do Indji.
Od tego czasu przepadli bez wieści.
Być może, dodał Toussaint, byłaby o nich wiadomość jaka przez syna Sarrantego, który wychowywał się w seminarjum św. Sulpicjusza, ale łatwem było do przewidzenia, z jaką oględnością syn ten odpowiadałby na zapytania nieznajomego, ze względu na ciężkie oskarżenie obarczające ojca jego.
Justyn próbował dalej posunąć badanie, ale Toussaint nic już więcej nie wiedział.
Młodzieniec wrócił do domu, nie uważając za właściwe udawać się do pana Sarranti syna. A wreszcie, radowało go to poniekąd, że stelmach znikł, a zniknąwszy nie pokazał się więcej.
Wrócił więc, jak powiadamy i po raz pierwszy dopuszczając się hipokryzji, objawił matce i siostrze złą nowinę.
— Twoja zła nowina, jest przeciwnie, dobrą nowiną! odpowiedziała pani Corby, bo oto anioła zsyła nam Bóg! I była dla wszystkich trojga niezmierna radość, w nadziei, że śliczna istotka u nich pozostanie.
Z uniesieniem radości więc przyjęli myśl zachowania dziewczynki.
I tak oto, biedna ta rodzina, niedawno zaledwie mająca na najpierwsze potrzeby życia, ogołacała się jeszcze dla szczęścia posiadania tego dziecka.
Według nich, powiększenie składu domowego tą małą istotką, było zbogaceniem się przy większem ubóstwie.