Mohikanowie paryscy/Tom I/Rozdział XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Powziąwszy to postanowienie, Justyn napisał do proboszcza opiekującego się dziewczynką i zdał mu dokładną relację ze swego spotkania się z nią, oraz z dalszych zachodów, w celu odszukania rodziny.
Oznajmił mu, że odtąd wszystkich wiadomości o małej Minie należy zasięgać od niego i jego matki, u niej bowiem mieszkać będzie dzieweczka. Następnie, ponieważ proboszcz był jedynym na ziemi człowiekiem, który po śmierci pani Boivin zajmował się lub zdawał się zajmować tem dzieckiem, prosił go Justyn o dozwolenie adoptowania sieroty.
Odpowiedź przyszła niebawem: ksiądz w imieniu Boga, wielkiego i niestety, prawie zawsze, jedynego wynagrodziciela cnót ludzkich, dziękował zacnej rodzinie za postępek szlachetny. Gdyby miał jaką wiadomość o nieznanym opiekunie małej Miny, obiecał natychmiast donieść o tem Justynowi.
Po załatwieniu tego punktu i uspokojeniu sumienia, namyślano się nad tem, jaki rodzaj życia urządzić dla małej.
— Ja biorę na siebie umysłowe jej wykształcenie, rzekł Justyn.
— Ja, religijne, dodała matka.
— A ja gospodarskie, wtrąciła siostra.
Następnie oznaczono godziny zajęć i po długiej rozmowie pomiędzy bratem, siostrą i matką, dziewczynka ostatecznie i nieodwołalnie wcieloną została do rodziny.
Tak, że gdyby w tej chwili miano ją odebrać byłoby to głębokiem zmartwieniem dla wszystkich tych serc zacnych.
Podtenczas sierotka spała, nie wiedząc, że przyszłość jej życia zdecydowano, i że nieodwołalnie weszła w skład tego ubogiego, ale sympatycznego domu.
Wtem, odezwały się łkania w pokoiku, w którym spała, a trzy osoby, zebrane na małą radę familijną zadrżały.
Matka powstała z fotelu; Justyn podbiegł aż pode drzwi sypialni pokoju, ale sama tylko Celestyna weszła.
Dziewczynka była tak rozsądną, że prawie równała się z dorosłą panną, uczucie więc wstydliwości powstrzymało Justyna na progu.
Wprawdzie powodem jej łkania był tylko sen, ale sen okropny: śniło się jej, że ją żandarmi zatrzymali jako włóczęgę i płakała dopóki się nie obudziła. Na nieszczęście, otworzywszy oczy, mogła była mniemać, że sen się sprawdza: ciemne obicie pokoju ścisnęło jej serce. Gdzież ona się znajduje? pewnie w więzieniu...
Co za różnica tego pokoju od gabineciku, który zamieszkiwała u matki Boivin? Ściany jej gabineciku były wprawdzie bez obicia, ale białe jak śnieg; okno nie miało takiej firanki, jak w pokoju panny Celestyny, lecz wychodziło na piękny ogród pełen kwiatów na wiosnę, owoców w jesieni, słońca w lecie.
W cieplejszej porze, mała Mina sypiała przy otwartem oknie, a ponieważ miała zwyczaj co wieczór rozsypywać ziarno na podłodze, więc o wschodzie słońca budziły ją głosy ptasząt świergocących na drzewie, którego ciekawe gałęzie zaglądały do jej pokoiku, a ptaszki zlatywały zeń na brzeg okna i podchodziły dziobać obok jej łóżka.
O! to życie, powietrze, drzewa, słońce, te ptaki, uczyniły ją białą i różową, jak brzoskwinia!
A przytem, pokoik bielutki, jak ściany plebanji, w braku innego punktu porównania, był najpiękniejszem mieszkaniem, jakie sierota wyobrazić sobie mogła; on jej przypominał organy, kadzidło, Najświętszą Pannę i wszystkie uroczystości kościelne, tak mocno działające na młode wyobraźnie.
Mina tedy, jakkolwiek rozbudzona, przez chwilę nie mogła przyjść do siebie. Ten poważny młodzieniec, ten czuły starzec, których spotkała; droga przy świetle księżyca, którą odbyła na rękach dwóch nieznajomych ludzi, wszystko to snem jej się wydało. Chciała wyskoczyć z łóżka i przekonać się o prawdzie, ale nie śmiała i powstrzymując łkania, usiadła na łóżku, by zebrać myśli.
W tej to postawie, którą rzeźbiarz wybrałby na statuetkę Wątpliwości, zastała ją dobra Cesia.
— Co ci jest, drogie dziecię? zapytała Cesia, tuląc dziewczynkę do siebie. Płaczesz!
Dziewczynka poznała wczorajszą twarz bladą i chorobliwą; oddała nowej swej przyjaciółce pocałunek i zaczęła opowiadać swój sen.
Poczem, zabrała znów głos Celestyna i po kilku minutach dziewczynka wiedziała już o zachodach Justyna; dowiedziała się, że stelmach znikł i że list proboszcza był bezużyteczny.
— I cóż tedy? zapytała dziecina głosem żałosnym, spozierając na Celestynę wzrokiem tak bolesnym, że tej z kolei łzy stanęły w oczach, i cóż tedy?...
Dziecię nie śmiało dokończyć.
Moje dziecko kochane, zostaniesz u nas i dla nas! rzekła Celestyna, będziesz córeczką naszej matki, siostrzyczką Justyna i moją a chociaż nie jesteśmy bogaci, uczynimy wszystko, ażeby ci było dobrze.
— O, siostro Celestyno! rzekła sierotka całując ją w usta, o bracie Justynie! dodała wyciągając drobne rączki do młodzieńca, który głowę wychylił przeze drzwi.
Justyn nie mógł się powstrzymać, wpadł do pokoju i, ucałował ręce dziewczynki.
W jedną chwilę Mina dowiedziała się, jakie prowadzić będzie życie.
Niestety! nie było to życie swobodne do jakiego przyzwyczaiła ją wieś; nóżki jej będą musiały odwyknąć od rannych wycieczek po rosie i trawce; nie będzie już miała przed oczyma tej pięknej rzeki, płynącej wolno i poważnie, ale czuła to dobra dziecina, że natomiast będzie mieć poczciwe kochające serca; będzie miała przywiązanie, to słońce duszy.
Dawno minęła godzina lekcji: Justyn udał się na dół, do chłopców.
Siostra sama została z dziewczynką. Chciała ją ubrać, ale mała Mina zeskoczyła z łóżka lekka jak ptaszek i ubrała się w mgnieniu oka, chcąc dowieść swej siostrze, że nie jest już takiem dzieckiem, jak się wydaje i że starać się będzie jak najmniej przysparzać kłopotu tym co ją przyjęli. Ubrawszy się, przeszła do pokoju matki, by zmówić modlitwę i usiąść do śniadania. Przy modlitwie wszystko szło dobrze, dziewczynka umiała cały pacierz, akty wiary, nadziei, miłości.
Ale przy śniadaniu, biedna Mina, smutnego doznała zawodu. Kiedy, u matki Boivin, Minie się jeść chciało, letnią porą zerwała trochę owoców, przełamała bułkę i jadła chleb z morelami, z wiśniami lub innemi owocami; w zimie szła do obory i do kurnika, w oborze miała ciepłe mleko, które dała jej Marjanna dojąca krowy; w kurniku znalazła kilka ciepłych jeszcze jajek, które wybierała z pod kurek. Mina więc nie pojmowała, żeby na śniadanie można jeść co innego, jak owoce, mleko i jajka.
W Paryżu, ani mowy o tem być nie mogło.
Cała rodzina miewała na śniadanie ten obrzydliwy płyn, który nazywamy kawą ze śmietanką; dlaczego? Tego nie wiemy, bo w ten szkaradny odwar, który podajemy rozbiorowi uczonych, wchodzi daleko więcej wody, niż mleka, daleko mniej kawy, niż cykorji.
Cała tedy rodzina miała smutny zwyczaj picia na śniadanie tej mieszaniny; to też mała Mina zaledwie łyżeczkę włożywszy do ust, poczuła niesmak i wyrzuciła płyn na podłogę.
Myśleli, że się sparzyła.
A to napój wydał się jej strasznym, nie do przełknięcia.
Daremnie wmawiano w nią, zapewniano, że to jest mleko, nie chciała wierzyć.
Nie miała w charakterze uporu i samowoli, tylko biedna dziecina zwykle dostająca mleko wprost od krowy, wiedziała z dobrego źródła, jaki jest smak tego mleka.
— Skoro tak, rzekła nareszcie dziewczynka z wielkiem poszanowaniem dla potrójnego zdania starszych, to widać inne jest mleko w Paryżu, a inne w Bouile.
Było to prawdą tak niezaprzeczalną, że nikt nie śmiał jej zbijać.
Musimy jednak powiedzieć, że nazajutrz Mina, widząc, że dla niej przygotowują jakieś inne śniadanie, przemogła wstręt, jaki obudzał w niej nieznajomy napój podawany wczoraj i przełknęła go z całym heroizmem.
Śniadanie nie było jedyną rzeczą, która zadziwiła ją w tym smutnym domu; wszystko ją dziwiło; szare obicie w pokoiku siostry; brunatne firanki w pokoju matki, poważne oblicze młodego bakałarza, jego głos, czarna odzież, stare pożółkłe księgi; wszystko zdawało się jej ciemnem, nawet wiolonczela, która wycisnęła jej łzy, kiedy pierwszy raz, w wieczór, będąc już w łóżku, usłyszała jej tony w półśnie.
Wreszcie, dzięki wybornej kompleksji, nie zasmucała, się bez miary tem wszystkiem, nie bez pewnej racji wyobrażając sobie, że być może wszyscy w mieście prowadzą takie surowe życie, nie tak jak na wsi. Zaczęła więc rozumować i postanowiła w duchu poddać się półklasztornemu życiu, jakie panowało w tym domu.
Ale, biedna wychowanka pól i łąk, uwięziona w czterech wilgotnych murach, obiecywała sobie więcej, niż mogła dotrzymać.
Ani wiek jej, ani temperament nie był po temu, aby się mogła zastosować do smutnej reguły. Oczy jej były zbyt żywe, krew zbyt gorąca i młoda, głos zbyt świeży i jasny, by mogła tak zaraz wręcz powiedzieć głosowi, niby porannego skowronka, by zacichł; krwi swej młodocianej, by się uspokoiła, oczom, tym miłym gwiazdom serca, by zagasły i błyszczały tylko w połowie.
Wymykał się jej swobodny śmiech drgający jak piosenka; daremnie usiłowała stłumić te skarby dziecięcej wesołości, jakie nosiła w sobie.
Raz, pieląc zielska wyrastające w dziedzińcu wilgotnym i ciemnym, śpiewała półgłosem jakąś wiejską zwrotkę, gdy Celestyna ukazała się w oknie. Wtedy nóż, którym biedna Mina wyrywała zielsko z ziemi, wypadł jej z rąk, zbladła i drżeć zaczęła.
Zapomnieć się do tego stopnia, wydawało się jej potworną profanacją, jakby głośno rozmawiać w kościele.
Drugi raz, gdy sama będąc w pokoju bakałarza, który jak wiemy był zarazem klasą, układała jego stare księgi, przemawiające nieznanym jej językiem i dla których miała wielkie poszanowanie, spostrzegła w kącie wiolonczelę, której Justyn nie miał czasu schować.
Oddawna wyglądała ona sposobności zostania sam na sam z tym instrumentem. Znalazła ją nareszcie i uczuła się pod wpływem dwóch przeciwnych uczuć. Z jednej strony wrażenie, jakiego doznała pierwszy raz słysząc jej melancholijne tony, wzbudziło w niej ku temu instrumentowi pewien rodzaj urazy. Z drugiej, żywo nagabana ciekawością podobną do tej, jaką czują dzieci do zobaczenia „zwierzątka“ zamkniętego w zegarku, miała gwałtowną chętkę dowiedzenia się, co się dzieje w tej wiolonczeli przy pociągnięciu smyczkiem po strunach.
Trudno byłoby jej zdać sprawę, co w niej przemagało; ciekawość, czy uraza.
My, pięć razy starsi od niej wiekiem, nie wahamy się wierzyć, że ciekawość i tem mniej powątpiewamy o tem, że nas zapewnia rezultat.
Ujęła więc koniuszkiem palców smyczek leżący na krześle i zbliżając się do wiolonczeli ukradkiem, zaczęła rżnąć po srebrnej strunie, która odpowiadała jej brzmiącem chrapaniem, gdy wtem bakałarz, zapomniawszy jakiegoś papieru, wrócił, otworzył drzwi i nagle ukazał się na progu.
Nigdy jeszcze, kochany czytelniku! nigdy, luba czytelniczko! od czasu pierwszej grzesznicy, którą na gorącym uczynku wykroczenia złapał anioł stróż rajski, nigdy jeszcze pod jasnemi włosami rumiane lica nie pokryły się świetniejszym karmazynem! Serce biednej dzieweczki biło, jak serduszko zranionego ptaka.
Dla uspokojenia, musiał Justyn z najsłodszym uśmiechem, wziąć ją za rękę i prawie znaglić, ażeby pociągnęła smyczkiem po strunach.
Ale wrażenie, jakiego doznała było takie, że prosta antypatja dziewczynki do biednego instrumentu, zamieniła się w głęboką nienawiść.
Przed chwilą nazwaliśmy cię lubą, o czytelniczko, która pięknemi oczyma raczysz przebiegać te kartki! A czy wiesz dlaczego zwracamy się do ciebie z najczulszemi epitetami? Oto dlatego, że ty jako kobieta, jesteś skłonną do wrażeń czułych i łagodnych, a chcemy cię prosić, ażebyś użyła całego wpływu, jaki wywierasz na naszych czytelników, którzy w niecierpliwości swej gotowi nam zarzucić, że wpadamy w sielankę.
Do tego strasznego dramatu, który przedstawić mamy, pozwól nam otworzyć wonne i kwieciste wrota młodości; niebawem dojdziemy do namiętności męzkich i do zbrodni dojrzałego wieku.
Nieprawdaż więc, luba czytelniczko, że pozwalasz nam pobujać jeszcze czas jakiś po łąkach ubarwionych słońcem i pączkami kwiecia, przy rozgwarze ptaków i szmerze strumyków.