Mohikanowie paryscy/Tom I/Rozdział XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Te i tym podobne zdarzenia, bynajmniej nie uspasabiały źle rodziny przybranej przeciwko Minie, przeciwnie, umacniały Justyna i siostrę w dobrej opinji, jaką mieli o sercu sierotki.
Zamiast więc ganić, zachęcali owszem, ażeby szła za popędem swej natury, która trochę promienia wesołości rzucała na dom; chcieliby byli z każdego zajęcia zrobić dla niej przyjemność, ze wszystkich dni święto; wiedziały dobrze te czyste serca, że wiek dziecinny jest wieczną niedzielą.
Ale matka była ślepa, siostra często chora, wszystko troje zapracowani.
Wychowujący mogli tylko smutek swój udzielić dziewczynce, ona więc, z łaski Bożej, oddała im wesołość swą.
W końcu takiej przewagi nabrała w tym domu, że stało się z nim jak z naturą przy schyłku zimy: zrazu nagi i podupadły, zdawał się odradzać do życia, i powoli, pod niewidzialnem tchnieniem, zaczął nabierać kiełków, liści, kwiatków.
Bakałarz, mimo usiłowań starego nauczyciela, chociaż według jego wyrażenia „otarł się o świat“ niemniej jednak uległ w tej walce między sumieniem i gustami, między obowiązkiem i pragnieniem. Jak przepowiedział pan Miller, zwiądł pośrodku wiosny życia; we trzy lata zestarzał się o dziesięć.
Zupełnie inaczej było z Miną: przy zetknięciu z nią rodzina odmładzała się. Jestto w samej rzeczy właściwość swobody dziecięcej, że ożywia i odmładza wszystko, do czego się zbliży; gdziekolwiek błyśnie jej biała sukienka, trawa wyrasta, pączki rozkwitają.
Zaledwie dwa lata upłynęły od czasu, jak mała Mina zamieszkała w rodzinie bakałarza, aliści dom zupełnie się przeistoczył.
Raz przechadzała się w równinie Montrouge i na tej suchej równinie znalazła kilkanaście krzaczków macierzanki i dzikich fiołków.
Wyjęła je nożem z korzeniem, włożyła w chusteczkę, przyniosła do domu, a pani Corby z wielką przyjemnością uczuła pod ręką dwie doniczki kwiatów, przypominających jej słońce, którego widzieć nie mogła.
Innym razem ogrodnik z sąsiedztwa dał jej dwie różyczki miesięczne, włożyła je w dwie szklanki i postawiła w nieobecności Justyna nad kominkiem w jego pokoju.
Przy powrocie wieczorem zastał je bakałarz, i czuł słodkie wzruszenie patrząc na róże, przypominające mu, że jest w okół Paryża wiosna o kwiecistej sukni, z której on korzystać nie może.
Siostra Celestyna miała także swą niespodziankę: kilka razy w przytomności sierotki objawiła chęć posiadania małego kotka, choćby tylko dla rozrywki, gdy będzie plątał jej nić przy robocie; pewnego wieczora niepomału zdziwiła się uchylając kołdry, gdy z pod poduszki wylazł biały kotek, z niebieską wstążką na szyi. To także Mina wynalazła tego kotka i zrobiła mu naszyjnik ze swego paska.
Codzień był nowy wynalazek; cały wynalazczy zmysł dziecięctwa ześrodkował się w tej jasnej główce, rzekłbyś, że nakształt zefiru oddychała tylko dla wywołania dokoła siebie kwitnących róż i jaśminów.
To też patrzano tylko przez nią, rozmawiano tylko o niej: „Mina tu! Mina tam!“ Imię jej jak nuta przyjemna i dla wszystkich miła rozbrzmiewało po całym domu.
Przy sprawunku powoływano się na jej gust, przy przedsięwzięciu odnoszono się do jej postanowienia; przy spełnieniu jakiegoś zamiaru, do jej woli.
Była samowładną panią w małem państwie, rządziła trzema poddanymi swym zdrowym rozsądkiem, dobrem sercem i wesołością.
Wszystko też troje czuli i uznawali dobroczynny wpływ, jaki na nich wywierało to dziecię; śmierć jednego z trzech członków rodziny nie sprawiłaby więcej boleści pozostałym, jak odjazd dziewczynki wszystkim trojgu razem.
Nazywali ją „aniołem wesołości.“ I w samej rzeczy, była ona urokiem nieustannym.
Pewnego dnia poszła z panem Millerem i Justynem do lasku Meudon, było to, rozumie się w niedzielę; spostrzegła o kilkanaście stóp na drzewie gniazdo gilów. Chęć ją ogarnęła i zamierzyła wmówić w starego nauczyciela i w Justyna, że nic nie ma łatwiejszego, jak dostać to gniazdko, mówiąc, że ona umie włazić na drzewa, i jeżeli oni nie wejdą, to ona wejdzie.
Justyn za młodu posiadał tę sztukę i niezapomniał jej zapewne dotyla, żeby się cofnąć przed wejściem tak niewysokiem, ale jedna rzecz go odstręczała: ażeby wejść na drzewo, trzeba objąć pień rękami i kolanami, a operacja ta nie mogła się uskutecznić, bez prawdopodobnego podarcia surduta i spodni.
Justyn drapał się po uchu i patrzył na gniazdo.
Dobry nauczyciel zgadywał co zatrzymuje młodzieńca; rzucił więc na ziemię kapelusz o szerokich skrzydłach, i opierając się o drzewo, stanął za podpórkę dla Justyna.
Ten przeprosił za swą śmiałość, wlazł na jego ramiona, podniósł rękę, dosięgnął gniazda, i złożył pięć gilów w ręce dziewczynki, która wzięła je skacząc z radości.
Dzieci mają wolę tak nakazującą, taką moc rozkazodawczą, że trzeba koniecznie być jej posłusznym.
Dodajmy, że starcy są daleko wyrozumialsi dla dzieci niż młodzi; dla tego zapewne, że młodzi są bliżej, a starzy dalej do tego szczęśliwego wieku.
A wreszcie, Mina wiedziała co czyni, koniecznie napierając się tych gilów, i nie pierwsze to gniazdo, za którem się oglądała. Znalazła niewiadomo gdzie, w piwnicy czy na strychu, starą klatkę brudną i czarną, którą oczyściła, oskrobała i wygładziła; a postawiwszy chciała spożytkować.
Zabrała więc z sobą gile nie odpowiadając Justynowi, który mówił, że nie będzie wiedziała gdzie ich trzymać, i w pięć minut po powrocie do domu, przyszła do pokoju bakałarza z miną zwycięzką, z klatką lśniącą, w której rozsadowiła się rodzina gilów.
Ale wtedy przyszła jej myśl, która długo zaprzątała jej małą główkę, nim się objawiła na zewnątrz: chciała oto dla brata Justyna zrobić to, co zrobiła dla klatki gilów.
Tylko że tu nie dosyć było skrobać, i oczyszczać: trzeba było zmienić papier, firanki u okien i u łóżka.
Mała Mina poświęciła na to cały rok; miewała przez ten czas rozmaite zachcianki a ponieważ Justyn nigdy jej nic odmówić nie mógł, więc trzeba jej było raz dziesięciu su na wstążkę, której nie kupiła, to znowu dwudziestu su na kupienie koronki, która pozostała w sklepie: tak, że od dziesięciu su do dziesięciu, od dwudziestu do dwudziestu, uzbierała sobie siedmdziesiąt franków, z których piętnaście użyła na zastąpienie zmiętego, brudnego i wilgotnego papierzyska, obiciem szaro-perłowem w róże niebieskie, a pięćdziesiąt pięć na zakupienie muślinowych firanek, które zrobione przez nią i w części przez siostrę Celestynę, w końcu jej wspólniczkę, zastąpiły firanki z zielonego płótna.
Przemiana pokoju nastąpiła w jeden wieczór, dzięki uprzejmości fabrykanta obić papierowych, który miał syna w szkole naszego bakałarza. Fabrykant ten przysłał sześciu ludzi, którzy przemienili ściany, podczas gdy Justyn wygrywał do tańca elegantom i elegantkom z pod rogatki Maine.
Za powrotem Justyn myślał, że w pokoju jego założono bawialnię: chciał łajać, sprzeciwiać się, narzekać, ale Mina podała mu różową buzię, i Justyn dziecię przycisnął do piersi.
I tak oto stopniowo smutny ten dom odmłodniał się i rozweselał razem z mieszkańcami.
Doszedłszy do tego stopnia przewagi, Mina wydała wojnę starym księgom muzyki religijnej, i dokazała tyle, że Sebastjan Bach, Palestrina, Haydn, wrócili do szafy, a na miejsce tych sławnych przodków, którzy radowali młodość bakałarza, Justyn wrócił raz z fragmentami partytury opery komicznej, które znalazł, przepatrując składy muzyczne.
Kto był najbardziej zdumiony, kto o mało w głowę nie zaszedł, to pan Miller, który wchodząc pewnego wieczora do Justyna, zastał go próbującego wyjątków z „Don Grulistana,“ tej zabawki w trzech aktach.
Ale dziewczynka oświadczyła, zapewne skutkiem urazy do wiolonczeli, że najweselsze nuty wydają się jej żałosnemi na tym instrumencie.
I osądźcie do jakiego stopnia biedny bakałarz miał zawróconą głowę i jak gotów był stosować się do kaprysów tego dziecka: ona tak dokuczała Justynowi z powodu wiolonczeli, a wiecie przecie jak biedny chłopiec kochał swój instrument, smutnego towarzysza smutnego swego życia, i tu despotyczna władza małej Miny była nad nim tak wielką, że w końcu odstąpił wiolonczeli!
Ach! była to smutna chwila, w której biedny Justyn zamknął wiolonczelę w drewnianem więzieniu, na które skazaną była na wieczność.
Powiecie, że pozostały mu trzy wieczory tygodniowo, w których grywał na kontrabasie pod rogatką, ale muzyka ta, zdaniem pobożnego bakałarza, w najwyższym stopniu światowa, daleką była od wynagrodzenia mu tego, co tracił z Haydnem, Palestryną i Sebastjanem Bachem.
A wreszcie, Mina, nic nie mówiąc, wykazywała mu dosadnie prawo, jakie miała do wymagania odeń tej ofiary.
Czem dla niego była muzyka? Pociechą w nudach.
A po cóż on miał się rozrywać, kiedy się już nie nudził? Po co się miał pocieszać, kiedy nie był smutny? Czyż ona nie była żyjącą piosenką?
Nareszcie, jeżeli słusznie powiedzieć można, że jedna bieda nie dokuczy, niemniej i to prawdą jest, że i dobre samo jedno rzadko przychodzi.
Tak oto, pewnego jesiennego wieczora, po powrocie z klasy, Justyn poprostu otworzył szeroko podwoje fortunie, która do nich zapukała.
Na ten raz kapryśna bogini przybrała na się spokojną postać notarjusza z ulicy Harpe.
Notarjusz ten nazywał się pan Jardy. Miał on dwóch synów, którzy gorąco pragnęli przebyć dwie klasy w jednym roku; inaczej mówiąc, przeskoczyć na rok następny przez klasę trzecią, wprost z czwartej do drugiej.
Ponieważ Justyn zajęty był przez cały dzień, a młodzieńcy podobnież, przeto ani myśleć nie było można o lekcjach.
Najlepiej wypadało młodzieńcom brać lekcje wieczorem, trzy razy na tydzień po dwie godziny.
W tych warunkach rzecz dziwnie przydała się Justynowi.
Trzy razy na tydzień grał do tańca pod rogatką, a nie mogąc już grywać na wiolonczeli u siebie, z powodu zakazu małej despotki, przywiązał się do tego zatrudnienia, które pozwalało mu chociaż wziąć w rękę kontrabas.
Kontrabas nie jest wiolonczelą; muzyka szynkowniana nie jest muzyką Bethovena; ale wiadomo, że my nie po to jesteśmy na świecie, ażeby widzieć wonny rozkwit kwiatu wszystkich naszych życzeń.
Justyn oddał notarjuszowi trzy wolne godziny.
Notarjusz nie przywiązywał wagi do dni parzystych lub nieparzystych; notarjusz z ulicy Harpe nie ma lozy ani w wielkiej Operze, ani we Włoskiej. Więc trzy wieczory Justyna zgadzały się z wieczorami pana Jardy.
Czcigodny prawnik ofiarował pięćdziesiąt franków na miesiąc, a w końcu roku osobno po pięćdziesiąt franków zobowiązał się dopłacić, jeżeli synowie jego przejdą do klasy drugiej.
Justyn zgodził się; zobowiązał się niejako, za sto franków na miesiąc, dokazać cudu.
Umówiono się, że od jutra młodzi panowie Jardy zaczną przychodzić na lekcje.
Czystość pokoiku Justyna nadewszystko zachwycała notarjusza. Po dwakroć powtórzył:
— Jaki śliczny pokoik masz, panie Justynie Corby!... Chciałbym urządzić podobny dla mojej żony.
A któż to urządził ten pokoik tak miłe, że zachwycał nawet notarjusza? Mina, anioł wesołości.
To też po odejściu notarjusza, Justyn nie zważając, że dziewczynka już była prawie piętnastoletnia, objął ją w ramiona, i ucałował całą siłą ust, mówiąc:
— Ty jesteś moim aniołem opiekuńczym, dobra dziecino! odkąd weszłaś, szczęście usłało sobie gniazdo w tym domu.
I słusznie mówił, była to istotnie czarodziejka, dziewczynka ze swą czarnoksięzką laską!
Ze swą czarnoksięzką laską?... zapyta kto; a to żeś nam jeszcze o tem nie mówił.
Owszem, mili czytelnicy! owszem, lube czytelniczki! o tem wam tylko mówiłem. Tą laską czarnoksięzką jest miłość.