Mohikanowie paryscy/Tom II/Rozdział XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Opowiadamy czytelnikom to, czego Salvator nie uznał za właściwe opowiedzieć Janowi Robertowi.
Rozstając się z Justynem i Janem Robertem na przedmieściu św. Jakóba, Salvator, jak powiedzieliśmy, udał się do prefektury policji.
Wszedł nareszcie w tę brudną, dziurę, która nazywa się ulicą Jerozolimską, wazką, ciemną, błotnistą, gdzie słońce nigdy nie dochodzi.
Salvator wszedł do prefektury swobodnie, jak ktoś obeznany z tym ponurym przybytkiem. Była siódma godzina rano, zaledwie dniało. Zatrzymał go szwajcar.
— Hej, panie! zawołał gdzie to pan idziesz?
— Cóż to? rzekł Salvator odwracając się.
— A! przepraszam! nie poznałem was, panie Salvatorze. Potem dodał, uśmiechając się: To wasza wina, ubrany pan tak po pańsku.
— Czy pan Jackal jest już w biurze? zapytał Salvator.
— Właściwie mówiąc, on jest jeszcze; przepędził tam całą noc.
Salvator przebył dziedziniec, podszedł pod sklepieni© umieszczone naprzeciw bramy, zwrócił się na schody z lewej strony, wszedł na drugie piętro, wcisnął się w korytarz i zapytał woźnego o pana Jackala.
— Bardzo zajęty w tej chwili, odpowiedział woźny.
— Powiedz mu, że to Salvator, posłaniec miejski z ulicy Żelaznej.
Woźny zniknął za drzwiami i zjawił się prawie natychmiast.
— Za dwie minuty pan Jackal będzie gotów.
Jakoż, w chwilę potem drzwi się otworzyły, i nim się jeszcze ukazała osoba, dał się słyszeć głos wołający:
— Szukajcie kobiety, powiadam! szukajcie kobiety!
Potem wyszedł mężczyzna, mrugnął oczyma i w cieniu korytarza spostrzegł tego, kogo mu oznajmiono.
— A! to ty, kochany panie Salvatorze! rzekł idąc z pospiechem. Czemu zawdzięczam przyjemność, że cię widzę tak rano?
— Mówiono mi, że pan jesteś bardzo zajęty, odpowiedział Salvator, zdający się przezwyciężać wstręt jaki wzbudzał w nim ten urzędnik o lisiej fizjognomji i nogach jak jamnik.
— To prawda, kochany panie Salvatorze, ale wiesz dobrze, że każde zajęcie gotów jestem rzucić, aby mieć przyjemność porozmawiania z tobą.
— Wejdźmyż do pańskiego gabinetu, rzekł Salvator, nie odpowiadając na uprzejmy frazes Jackala.
— Niepodobna: dwadzieścia osób oczekuje na mnie.
— Czy na długo masz pan zajęcia z temi dwudziestoma osobami?
— Prawie na dwadzieścia minut, minuta na osobę. O dziewiątej muszę być w Bas-Meudon.
— W Bas-Meudon?
— Tak.
— Cóż u djabła masz pan tam do czynienia?
— Poświadczyć zaduszenie gazem węglowym.
— Zaduszenie?
— Tak; dwaj młodzi ludzie zadusili się. Starszy ma, zdaje się, dwadzieścia cztery lat.
— Biedni chłopcy! rzekł Salvator z westchnieniem. Potem, wracając do sprawy Justyna. Do licha! Bardzo mi nie na rękę, że nie mogę z panem należycie się rozmówić, miałem panu oznajmić coś bardzo ważnego.
— Przychodzi mi na myśl...
— Słucham pana.
— Jadę powozem, będę sam, jedź pan ze mną: opowiesz, mi wypadek przez drogę. W kilku słowach, o co idzie?
— O porwanie.
— Szukajcie kobiety!
— A właśnie jej szukamy.
— Nie, nie; to nie chodzi o kobietę porwaną.
— A o jaką?
— Tę, która się przyczyniła do porwania tamtej.
— Sądzisz pan, że w tej sprawie jest kobieta?
— Kobieta jest we wszystkiem, panie Salvatorze; i to właśnie tak utrudnia nasze powołanie. Wczoraj dano mi znać, że dekarz zabił się spadając z dachu...
— I powiedziałeś: „szukajcie kobiety!“
— Była to pierwsza rzecz, którą powiedziałem.
— I cóż.
— Śmieli się ze mnie, mówili, że mam manię. Zaczęto szukać kobiety i znaleziono ją.
— A to jak?
— Głupiec ten odwrócił się dla zobaczenia kobiety ubierającej się w przeciwległej izbie, i tak mu było przyjemnie rozglądać się w niej, że zapomniał gdzie stoi; noga mu się osunęła, i hop...
— I zabił się?
— Na śmierć!... A co jedziesz pan ze mną do Bas-Meudon?
— Dobrze, ale mam przyjaciela.
— Są cztery miejsca w powozie. Fargeau, rzekł pan Jackal do woźnego: każ zaprzęgać.
— Ależ ja muszę jeszcze wprzód być na ulicy Triperet i powrócić.
— Daję panu pól godziny.
— Gdzie się zejdziemy?
— Czekajcie na mnie przy posągu Henryka IV-go, tam zatrzymam powóz; wejdziecie, i w drogę!
Poczem pan Jackal wrócił do biura a Salvator udał się na ulicę Triperet po Jana Roberta.
Rzeczy odbyły się według programu: dwaj młodzieńcy zasiedli w powozie pana Jackala, i wszyscy trzej kłusowali ku Bas-Meudon.
Pan Jackal był dawniej komisarzem policji, dziwne zdolności posuwały go wyżej ze stopnia na stopień, aż postawiły na szczycie policji bezpieczeństwa.
Pan Jackal znał wszystkich złodziejów, wszystkich oszustów, wszystkich cyganów z całego Paryża; uwolnieni z więzień, złodzieje wszystkich gatunków, nowo zaciężni i emeryci, wszystko to roiło się pod jego szerokiem spojrzeniem w blotnistem pandemonium starej Lutecji, nie mogąc ujść jego wzroku pomimo ciemnej nocy, głębokości jam, mnóstwa różnych szynkowych kryjówek. Na sam widok wykrojonej okiennicy, wybitej szyby, razu zadanego nożem, zwykł był mawiać:
— Ho! ho! znam ja tę sztukę; to robota tego lub tego.
I rzadko kiedy się mylił.
Pan Jackal zdawał się nie ulegać żadnej z potrzeb natury. Gdy nie miał czasu na śniadanie, to nie śniadał; nie miał czasu na wieczerzę, to nie wieczerzał; nie miał czasu spać to nie spał. Nosił on zarówno szczęśliwie i swobodnie jakiekolwiek przebranie. Kapitalista z Marais, generał Cesarstwa, szwajcar znacznego domu, stróż z małego, kupiec korzenny, hecarz; miałeś z niego coś chciał, a przechodził w tem najzręczniejszego komedjanta.
Pan Jackal nie miał ani ojca, ani matki, ani żony, siostry, brata, syna, córki; był sam na świecie, i zda się, pozbawiła go rodziny względna Opatrzność, ujmując świadków tajemniczego życia.
Powagą jego zasad filozoficznych był Wolter, nad którego dziełami pogrzebał wierzenia dawne.. Nie wierzył w dobro; dla niego zło przewodziło stworzeniu. Powściąganie zła zdawało mu się celem życia; nie rozumiał on świata z innem przeznaczeniem.
Ludzie wydawali mu się wielkim zbiorem marjonetek, wykonywających rozmaite powołania między temi marjonetkami, kobiety, według niego, poruszały sprężyny. Miał on też monomanję, której próbkę, widzieliśmy przy pierwszych słowach jakie wymówił, otwierając drzwi swego gabinetu; monomanję, która prawie bez zawodu doprowadzała go do odkrycia zbrodni, której chciał wyszukać sprawcę. Ilekroć oznajmiono mu spisek, zabójstwo, kradzież, porwanie, wyłamanie, świętokradztwo, samobójstwo, dawał on jednaką odpowiedź. „Szukajcie kobiety!“ Szukano kobiety, a gdy ją znaleziono, nie było już co robić: reszta przychodziła jak z płatka.
Był wiernym swej zasadzie, mówiąc do Salvatora, z powodu porwania Miny: Szukajcie kobiety.
Takim był człowiek, z którym i w którego powozie, Salvator i Jan Robert jechali wzdłuż Tuilleries.
Ale! zapomnieliśmy jeszcze jednego charakterystycznego rysu fizjognomji pana Jackala; nosił on zielone okulary, nie dlatego, ażeby lepiej widzieć, lecz ażeby jego mniej widziano.