Mohikanowie paryscy/Tom II/Rozdział X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Zwolniony do pilnowania konia, Jan Robert omackiem poszukał schodów, których położenie wskazał mu Salvator, za powrotem z policji, jego pierwszego zastawszy na posterunku.
Na widok Salvatora, stara porzuciła karty z głębokiem westchnieniem; psy powróciły do pudła, wrona zasiadła na belce.
Gdy z kolei wszedł Jan Robert, zobaczył więc tylko grupę, która ze względu na swą malowniczość, byłaby ucieszyła jego przyjaciela Petrusa i która dla tegoż samego przymiotu zajęła natychmiast jego serce poety.
Brocanta z widocznym niepokojem oczekiwała, co powie Salvator.
Dzieci uśmiechały się do niego, jako do przyjaciela, ale każde z innym wyrazem. U Babolina wyraz ten oznaczał figlarność, uśmiech Róży był melancholijny.
Ale ku wielkiemu zdziwieniu Brocanty, Salvator zdawał się nie zwracać żadnej uwagi na to, co się stało.
— Brocanto? zapytał, jak się ma Róża.
— Dobrze, panie Salvatorze, bardzo dobrze! odpowiedziała dziewica.
— Ja nie ciebie pytam, niebożątko, ale tę kobietę.
— Ona kaszle trochę, panie Salvatorze, rzekła stara.
— Czy lekarz był?
— Był, panie.
— I cóż powiedział?
— Że przedewszystkiem trzeba opuścić to mieszkanie.
— Dobrze zrobił, że ci to powiedział, ja ci to oddawna mówię, Brocanto. Potem surowiej i marszcząc brwi: Dlaczego to dziecko ma jeszcze nogi gołe? zapytał.
— Nie chce włożyć ani pończoch, ani trzewików, panie Salvatorze.
— Czy to prawda, Różo? zapytał młodzieniec łagodnie, tonem jednakże nie wolnym od wyrzutu.
— Ja nie chcę włożyć pończoch, ponieważ mam tylko grube pończochy wełniane; nie chcę włożyć trzewików, bo mam tylko z grubej skóry.
— Dlaczego Brocanta nie kupi ci pończoch bawełnianych i bucików kozłowych?
— Bo to za drogo, panie Salvatorze, a ja jestem ubogą.
— Mylisz się, nie jest tak drogo, rzeki Salvator, a kłamiesz, bo nie jesteś ubogą.
— Panie Salvatorze?
— Cicho! I uważaj dobrze!
— Uważam, panie Salvatorze.
— I usłuchasz?
— Będę się starała.
— I usłuchasz? powtórzył młodzieniec głosem rozkazującym.
— Usłucham.
— Jeżeli za tydzień, słyszysz?... jeżeli za tydzień nie znajdziesz izby dla siebie i dla Babolina, izdebki z powietrzem i słońcem dla tego dziecka, a komórki osobnej dla psów, to ja ci odbiorę Różę.
Stara objęła kibić dziewicy i przycisnęła ją do siebie, jak gdyby Salvator groźbę swą chciał spełnić natychmiast.
— Pan odebrałbyś mi moje dziecko! zawołała stara, moje dziecko, które jest przy mnie od siedmiu lat?
— Nasamprzód, to nie twoje dziecko, rzekł Salvator, to dziecko przez ciebie skradzione.
— Uratowane, panie Salvatorze, uratowane!
— Skradzione, czy uratowane, rzecz tę rozstrzygniesz z panem Jackalem.
Brocanta umilkła, ale silniej jeszcze przycisnęła Różę.
— Nie po to wreszcie przyszedłem, mówił dalej Salvator, przyszedłem względem tego biednego chłopca, którego obierałaś z pieniędzy, kiedym wchodził.
— Ja go nie obierałam, panie Salvatorze; brałam to, co mi dawał dobrowolnie.
— Którego więc oszukiwałaś.
— Nie oszukiwałam go, mówiłam mu prawdę.
— A skąd wiedziałaś tę prawdę?
— Z kart.
— Kłamiesz!
— Jednakże karty...
— Są środkiem oszustwa!
— Panie Salvatorze, na głowę Róży zaklinani się, że wszystko, co mu powiedziałam, jest prawdą.
— Co mu powiedziałaś?
— Że kocha młodą, siedmnastoletnią blondynkę.
— Kto ci to powiedział
? — To stało w kartach.
— Kto ci to powiedział? powtórzył rozkazująco Salvator.
— Babolin, który dowiedział się o tem w mieście.
— A! to ty się tem zajmujesz? rzekł Salvator do Babolina.
— Przepraszam, panie Salvatorze, nie wiedziałem, że źle czynię, mówiąc to Brocancie; wiadomo było na całem przedmieściu św. Jakóba, że pan Justyn kocha się w pannie Minie.
— Mów dalej Brocanto. Co mu jeszcze powiedziałaś?
— Powiedziałam mu, że go ta panienka kocha, że był zamiar zaślubin, ale że spełzł na niczem, wskutek otrzymania niespodziewanych pieniędzy.
— Kto ci to powiedział?
— A cóż, panie Salvatorze; dziesiątka żołędna oznacza pieniądze, a ósemka winna zamiar niedoszły.
— Kto ci to powiedział, Brocanto? nalegał Salvator, niecierpliwiąc się coraz bardziej.
— Poczciwy proboszcz, panie Salvatorze... poczciwy proboszcz o białych włosach, który z pewnością nie skłamał. Mówił on w gromadzie wypytujących go ludzi: „I ktoby to pomyślał, że te marne dwadzieścia tysięcy franków“... Nie wiem, czy mówił dwanaście, czy dziesięć.
— Mniejsza o to!
— „I ktoby pomyślał, mówił dobry proboszcz, że te marne dwanaście tysięcy franków, które przywiozłem, sprawią całe to nieszczęście “.
— Dobrze, Brocanto. A potem, co mu jeszcze mówiłaś?
— Powiedziałam, że pannę Minę porwał młody brunet.
— Zkąd to wiesz?
— Był tam niżnik winny, panie Salvatorze, a niżnik winny...
— Zkąd wiesz, że tę pannę porwano? powtórzył Salvator uderzając nogą.
— Widziałam ją, panie.
— Jakto, widziałaś ją?
— Jak pana widzę, panie Salvatorze.
— A gdzie?
— Na placu Maubert.
— Ty widziałaś Minę na placu Maubert?
— Tej nocy, panie Salvatorze, tej nocy... Przeszłam przez ulicę Galande, wchodzę na plac Maubert, a w tem pędzi kareta jakby ją kto gonił; szyba się spuszcza i słyszę krzyk: „Ratujcie, ratujcie! porywają mnie!“ i piękna płowa główka wychyla się za drzwiczki. Jednocześnie ukazuje się druga głowa, młodego bruneta z wąsami... On wciąga w tył tę, która krzyczała i spuszcza szybę, ale dziewica miała czas opuścić szybę.
— A ten list?
— Doręczyłam panu Justynowi.
— Która wtedy była godzina?
— Mogła być piąta zrana, panie Salvatorze.
— Dobrze, czy już wszystko?
— Wszystko.
— Na głowę Róży?
— Na głowę Róży.
— Czemu nie opowiedziałaś poprostu panu Justynowi tego, co zaszło?
— Skusiło mnie coś, panie Salvatorze; on rozpowie wydarzenie, a to zjedna mi klientów.
— Masz oto, Brocanto, luidora za to, że powiedziałaś prawdę, odrzekł Salvator, ale z tego luidora kupisz temu dziecku trzy pary pończoch bawełnianych i buciki kozłowe.
— Ja chcę buciki czerwone, panie Salvatorze, odezwała się Róża.
— Wybierz, jakiej zechcesz barwy, moje dziecko. Potem odwracając się do Brocanty: Słyszałaś, rzekł, jeżeli za tydzień, dzień w dzień, godzina w godzinę, nie wyprowadzisz się ztąd, odbiorę ci Różę.
— O! mruknęła stara.
— A ty, Różo, jeżeli cię zastanę jeszcze z bosemi nogami, to cię każę ubrać tak, jak byłaś ubraną, kiedy cię pierwszy raz zobaczyłem przed pięciu laty.
— O! panie Salvatorze! zawołała dziewczyna.
Wtedy, zbliżając się po raz ostatni do starej:
— Nie zapominaj, Brocanto, rzekł do niej półgłosem, że mi za to dziecię odpowiadasz głową! Jeżeli ją zamęczysz w tem poddaszu, to ja cię zamorzę mrozem i głodem w więzieniu.
I po tej pogróżce nachylił się ku dziewicy, która ze swej strony podała mu czoło.
Potem, wychodząc z komórki, dał znak Janowi Robertowi, ażeby poszedł za nim.
Jan Robert rzucił ostatnie spojrzenie na starą i dwoje dzieci i z kolei ruszył w ślad za Salvatorem.
— Kto to jest ta osobliwa dziewczynka? zapytał Salvatora, gdy wyszli na ulicę.
— Bóg to sam wie! odpowiedział tenże.
Idąc ulicą Copeau, a następnie Mouffetard, opowiedział poecie wypadek z nocy 20-go sierpnia.
Opowiadanie nie było długie, jak wiemy; skończyło się gdy dwaj młodzieńcy stanęli na Pont-Neuf.
— Stój! rzekł Salvator, opierając się o sztachety posągu Henryka IV-go.
— Tu się zatrzymamy? zapytał Jan Robert.
— Tu.
— Dlaczego?
— Ażeby poczekać.
— A na co?
— Na powóz.
— Który nas zawiezie?
— O! mój drogi, jesteś zanadto ciekawy.
— Jednakże...
— Jako poeta dramatyczny, musisz wiedzieć, że w tem sztuka, ażeby oszczędzać efektów.
— Jak chcesz... Czekajmy.
Nie czekali długo.
W dziesięć minut, powóz zaprzężony w dwa silne konie, zatrzymał się naprzeciwko posągu Henryka IV-go.
Mężczyzna mniej więcej czterdziestoletni otworzył drzwiczki mówiąc:
— Ruszajmy prędzej.
Dwaj młodzieńcy weszli.
— Tam gdzie wiesz, rzekł z głębi powozu do woźnicy.
Powóz ruszył cwałem.