Mohikanowie paryscy/Tom II/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
Złowroga wrona.

Widok więc, który uderzył oczy Justyna, zdolny był zwrócić uwagę człowieka mniej zajętego, jak on, jedyną myślą: o Minie porwanej i wzywającej go na ratunek.
Wszedł na strych, obojętny na wszelką inną myśl oprócz tej, która mu ściskała serce.
— Matko, rzekł Babolin, idący przed młodzieńcem, tak jak tłómacz idzie przed tym, za kogo ma głos zabierać, oto jest pan Justyn, bakałarz, przybywa sam zapytać się ciebie o rzeczy, których ja nie mogłem mu powiedzieć.
Stara uśmiechnęła się, jak gdyby oczekiwała tych odwiedzin.
— A luidor? zapytała półgłosem.
— Oto jest, odpowiedział Babolin wsuwając jej pieniądz w rękę, ale powinnabyś kupić coś ciepłego dla Róży.
— Dziękuję ci, Babolinie, rzekła dziewica podając czoło chłopcu, który ucałował je po bratersku, dziękuję ci, nie zimno mi.
I mówiąc to, kaszlnęła kilka razy w sposób, który natychmiast zaprzeczył słowom, jakie wyrzekła.
Ale wszystkie te szczegóły, powiadamy, które byłyby uderzyły każdego innego, dla Justyna nie istniały, lub istniały tylko w stanie tej mgły porannej, która wznosząc się między podróżnym i celem jego, przysłania mu go, nie zakrywając.
— Pani... rzekł on.
Na ten wyraz „pani,“ Brocanta podniosła głowę, by zobaczyć, czy to rzeczywiście do niej jest mowa. Justyn był drugą osobą, co nazwała ją „panią“, pierwszą była Róża.
— Czy to pani znalazłaś ten list?
— Tak się zdaje, rzekła Brocanta, skoro ja go panu przysłałam.
— Tak, i bardzo jestem pani za to wdzięczny; tylko chciałem się zapytać, gdzieś go pani znalazła?
— Oczywiście w cyrkule św. Jakóba.
— Chciałbym wiedzieć na której ulicy.
— Nie patrzyłam na napis; ale musiało to być w stronie ulicy Dauphine, aż do Mouffetard.
— Przypomnij pani sobie dobrze, bardzo proszę.
— A, istotnie! rzekła Brocanta, zdaje mi się, że to było na ulicy Saint-André-des-Arts.
Dla spostrzegacza więcej obeznanego niż Justyn, z temi cygańskiemi sztukami, byłoby oczywistem, że Brocanta kręciła w zamiarze z góry obmyślanym. Justyn zdawał się rozumieć.
— Masz pani oto, rzekł by dopomódz wspomnieniom. I dał jej drugiego luidora.
— Proszę cię, matko, rzekł Babolin, zróbże dla pana Justyna to, o co cię prosi. Pan Justyn, to nie taki jak inni, i bardzo go poważają w cyrkule św. Jakóba; bądź pewna.
— A tobie co do tego, urwisie? odezwała się stara. Idźno za drzwi!
— Ba! jak się wam podoba, odpowiedział Babolin, pan Justyn wreszcie kazał mi się tu przyprowadzić; niech sobie radzi jak może. On jest dosyć duży, by mógł sam prowadzić swoje sprawy. I poszedł bawić się z psami.
— Brocanto, odezwała się Róża swym głosem słodkim i harmonijnym, widzicie, że młodzieniec ten jest bardzo wzruszony i niespokojny; powiedzcież mu, proszę, to czego dowiedzieć się pragnie.
— O! zaklinam cię, piękne dziecię, rzeki bakałarz składając ręce, proś za mną!
— Ona powie, rzekła Róża.
— Ona powie! ona powie!... Zapewne, że powiem, mruknęła stara, jakoby wyższej ulegając woli: ty znasz moją słabą stronę, że ci niczego odmówić nie mogę.
— Dalej pani, nalegał Justyn, z trudnością powstrzymując niecierpliwość, przypomnij sobie, na miłość Boską!
— Zdaje mi się, że to było... Tak, to tam; teraz jestem pewną... Wreszcie możnaby uciec się do kart.
— A zatem, rzekł Justyn, jakby mówiąc sam do siebie i nie zwracając uwagi na ostatnie słowa Brocanty, musieli przebyć Sekwanę przez Pont-Neuf i jechali ku rogatkom Fontainebleau lub św. Jakóba.
— Właśnie, bąknęła Brocanta.
— Zkąd pani wiesz o tem? zapytał młodzieniec.
— Mówię „właśnie,“ tak jakbym powiedziała „zapewne“.
— Słuchaj pani, zawołał Justyn, jeżeli wiesz co, na imię Boga, powiedz mi...
— Ja nic nie wiem, odrzekła Brocanta, tylko to, że znalazłam na placu Maubert list pod pańskim adresem, który panu przesłałam.
— Brocanto, odezwała się Róża, jesteście złą kobietą! Wiecie jeszcze coś, a niechcecie powiedzieć.
— Nie, odrzekła Brocanta, nie wiem nic więcej.
— Źle robisz, matko, że w ten sposób odprawiasz tego pana; to przyjaciel pana Salvatora.
— Ja nie odprawiam tego pana; powiadam mu, że nie wiem tego o co on pyta. Ale, jeżeli ktoś nie wie czego, to pyta się tych co wiedzą.
— Kogoż się więc trzeba zapytać o to? Powiedz pani.
— Tych co wiedzą o wszystkiem: kart.
— Dobrze, rzekł bakałarz, dziękuję; dobrze zawsze wiedzieć to, co mi powiedziałaś, pójdę do pana Salvatora na policję. To mówiąc, młodzieniec skierował się ku drzwiom.
Ale Brocanta zmieniła snadź zamiar:
— Panie Justynie, rzekła.
Młodzieniec odwrócił się.
Stara palcem wskazała mu wronę, która trzepała skrzydłami nad jego głową.
— Patrz pan na tego ptaka, rzekła.
— Widzę go, odpowiedział Justyn.
— On trzepocze skrzydłami, nieprawdaż?
— Tak.
— Otóż i wszystko. Jak tylko ptak ten uderzył skrzydłami, to znaczy, że nie ma wielkiej nadziei.
— Ale czyż te uderzenia skrzydeł mają jakie znaczenie?
— Jezu Chryste! Pan pytasz się o to? Taki człowiek światły jak pan, nauczyciel, który nie wie o tem, że wrona jest ptakiem proroczym.
— Cóż więc znaczą te uderzenia skrzydeł waszego ptaka?
— Znaczą... znaczą, że pan nie znajdziesz tak prędko osoby, której szukasz; bo pan szukasz kogoś.
— Tak, i oddałbym wszystko, co posiadam dla znalezienia...
— Otóż widzisz pan, ptak ten wie o tem równie jak pan i ja.
— Ależ nareszcie, co znaczą te uderzenia skrzydeł?
— Te uderzenia skrzydeł... te uderzenia skrzydeł, widzisz pan, są obrazem twych udręczeń. Jako ten ptak bije skrzydłami w powietrzu, tak pan rozbijasz się w próżni; on uderzył skrzydłami trzy razy; to pan trzy lata spędzisz na tem poszukiwaniu. Radzę tedy panu, w imieniu ptaka, ażebyś nie rozpoczynał kroków niepewnych, dopóki karty nie wyrzekną.
— Więc niechże mówią, zawołał Justyn.
I jak tonący brzytwy się chwyta, tak Justyn nawrócił się w usposobieniu wierzenia kartom, byle tylko to, co one powiedzą, miało jakikolwiek pozór prawdy.
— Czy pan chcesz wielką kabałę, czy małą? zapytała Brocanta.
— Jak się podoba... Macie oto luidora.
— O! to będzie wielka... Daj mi moją wielką kabałę Różo.
Dziewica wstała. Była ona wysmukła i giętka jak palma. Wyjęła talję kart z szuflady starego kantorka stojącego w kącie i podała ją starej swemi drobnemi rączkami, które były chude a białe, o paznogciach utrzymywanych tak starannie, jak u jakiej elegantki.
Babolin, pomimo całego obycia się z temi ćwiczeniami, zbliżył się do starej, siadł na podłodze z nogami skrzyżowanemi i gotował się przypatrywać z naiwną admiracją tej czarnoksięzkiej scenie, która nastąpić miała.
Brocanta wydobyła z po za siebie wielką deskę sosnową w kształcie podkowy, i położyła ją na kolanach.
— Zawołaj Faresa, rzekła do dziewczyny, skinieniem głowy wskazując ptaka siedzącego na balu, który odpowiadał na jeden z trzech wyrazów kabalistycznych, znanych z uczty Baltazara.
Kruk przestał bić skrzydłami, i zdawał się oczekiwać chwili do odegrania roli swej w przygotowującej się scenie.
— Fares! zaśpiewała dziewica; nadając temu wezwaniu całą słodycz swojego głosu.
Ptak z krokwi zeskoczył na prawe ramię dziewicy, która uklękła przed starą, przechylając nieco ramię, na którem spoczęła wrona. Wtedy Brocanta wydała ton dziwny, pochodzący przez pół z gardła, przez pół z ust, i zdający się częścią krzykiem, częścią świstem.
Na ten przeraźliwy świst, dwanaście psów jednym susem i potrącając się wzajem wyskoczyły z pudła, i jak przystało na uczone psy, stanęły po prawym i po lewym boku wróżki, siadając na tylnych łapach z powagą doktorów, gotowych zagaić rozprawę filozoficzną i tworząc około stołu doskonały okrąg, w środku którego znajdowała się Brocanta.
Kiedy te przygotowania, zapewnie nieodzowne, zakończyły się hałaśliwie ze strony psów, które przez cały czas manewrów wydawały ponure okrzyki, nastało milczenie.
Brocanta spoglądała kolejno to na ptaka, to na psy, a odbywszy przegląd, wymawiała uroczyście zgłoski pochodzące z obcego języka, jej samej może nieznanego, który Arabowie mogli wziąć za francuzki, ale którego francuzi nie wzięliby zapewne za arabski.
Nie wiemy, czy Babolin, Róża i Justyn rozumieli znaczenie tych wyrazów, ale to zaręczyć możemy, że rozumiały je psy i wrona, o ile sądzić można po równych i rytmicznych naszczekiwaniach psów, oraz po przeraźliwym krzyku ptaka, naśladującym tęż samą chrapliwą nutę, jaką wydawała stara dla zwołania swej sfory.
Następnie, szczekania ustały; gdy głos ptaka ucichł, psy, które z uszanowaniem siedziały na ogonach, patrząc na siebie melancholijnie, razem udały się spać. Co do Faresa, ten zeskoczył z ramienia Róży na głowę starej i uczepił się na niej, zatapiając szpony w siwych włosach Brocanty.
Taki wtedy obraz przedstawiłby się malarzowi: Poddasze ciemne, oświetlone kilku tylko promieniami dnia, z ciężkością przeciskającego się przez rzadkie otwory. Stara siedząca z psami rozciągniętemi w okrąg około niej; Babolin skulony u jej nóg; Róża stojąca wzdłuż słupa. Grupa ta była oświecona czerwonawym połyskiem glinianego kagańca. Justyn stał blady, niecierpliwy, przez pół niknący w cieniu. Wrona od czasu do czasu biła skrzydłami i wydawała złowrogie okrzyki. Obraz był fantastyczny, dziwny, który mógłby podziałać na imaginację mniej zajętą, niż Justyna.
Oświetlona, jak powiedzieliśmy, dymnym i czerwonawym połyskiem kagańca, czarownica wyciągnęła rękę w powietrzu i gołą tą, a bezmięsistą ręką zataczała olbrzymie koła.
— Cicho bądźcie wszyscy! zawołała, karty będą przemawiać.
Psy i wrona ucichły.
Wtedy chropowatym głosem Brocanty, karty rozpoczęły tajemnicze objawienia.
Nasamprzód, stara sybilla zmięszała karty i kazała je Justynowi lewą ręką zebrać.
— Rozumie się, rzekła, że pan przychodzisz tu zasięgnąć wiadomości o osobie, którą kochasz?
— O! którą uwielbiam! rzekł Justyn.
— Dobrze... Pan jesteś niżnikiem żołędnym, to jest młodzieńcem przedsiębiorczym i zręcznym.
Justyn uśmiechnął się smutno; inicjatywa i zręczność, były to przeciwnie, dwa przymioty, na których mu istotnie zbywało.
— „Ona,“ jest damą czerwienną, czyli kobietą czułą i kochającą.
To przynajmniej dobrze odpowiadało charakterowi Miny.
Po zmięszaniu i zebraniu kart, gdy Justyn miał być wyobrażonym przez niżnika żołędnego, a Mina przez damę czerwienną, Brocanta odwróciła najprzód trzy karty.
Sześć razy rozpoczynała toż samo. Za każdym razem, jak były dwie karty tej samej maści, brała kartę najwyższą i kładła ją przed sobą, układając od lewej do prawej. Po sześciu ciągnieniach miała kart sześć. Ukończywszy tę pierwszą czynność, znowu zmieszała talję, kazała zebrać lewą ręką i rozpoczęła toż samo doświadczenie, wciąż odkładając karty jedna za drugą, obok siebie, aż wyszły dwie karty przedstawiające Minę i Justyna.
Czarownica, zacząwszy od niżnika żołędnego, narachowała siedm kart od prawej do lewej.
— Otóż, rzekła, ta którą pan kochasz, jest siedmnastoletnią dziewicą o płowych włosach.
— Tak jest, odpowiedział Justyn.
Odrachowała znowu siedm i padła na siódemkę czerwienną odwróconą.
— Zamiary spełzły!... Powziąłeś pan względem niej i razem z nią zamiar, którzy nie mógł się urzeczywistnić.
— Niestety! westchnął Justyn.
Stara znowu odrachowała siedm i padła na dziesiątkę żołędną.
— Zamiary te zburzyły pieniądze niespodziewane, coś nakształt pensji albo spadku.
Narachowała znowu siedm i padła na dziesiątkę winną.
— I, dziwna rzecz, mówiła dalej, pieniądze te, które zazwyczaj wywołują uśmiech, panu przyniosły łzy.
Rachowała dalej i padła na asa winnego.
— List, który panu posłałam, rzekła, pochodzi od panienki, która zagrożona jest więzieniem.
— Więzieniem? zawołał Justyn. Niepodobna!
— O! karty tak mówią... Więzieniem, zamknięciem, usunięciem.
— W samej rzeczy, wyrzekł z cicha Justyn, jeżeli ją porwano, to dlatego, ażeby ją ukryć... Mów dalej, dalej, wszystko dotąd jest prawdą.
— List przyszedł podczas wizyty przyjaciół.
— Tak... i dobrych przyjaciół.
Brocanta znowu odliczyła siedm i padła na damę winną.
— Złe pochodzi, rzekła, od kobiety brunetki, którą ukochana pańska ma za swą przyjaciółkę.
— Może panna Zuzanna de Valgeneuse?
— Karty mówią: „Brunetka,“ nie wyjawiają imienia.
Rachowała znów i padła na ósemkę winną.
— Tym chybionym zamiarem było małżeństwo.
Justyn dyszał: dotąd, czy to skutkiem przypadku czy czarnoksięstwa, karty mówiły prawdę.
— Dalej, o! dalej, na imię nieba! zawołał.
Dalej padła na jeden z asów.
— O! o! zmowa!
Po siedmiu innych kartach trafiła na króla żołędnego.
— W tej chwili dopomaga panu, rzekła, człowiek prawy, lubiący wyświadczyć przysługi.
— Salvator! pomyślał Justyn.
— Ale doznaje przeszkód w swych zamiarach! dodała stara, cokolwiek przedsiębierze dla pana w tej chwili, opóźnia się.
— A dziewica? dziewica?... pytał Justyn.
Stara narachowała siedm i padła na niżnika winnego.
— O! rzekła, została porwana przez młodego człowieka złych obyczajów.
— Kobieto! zawołał Justyn, gdzie ona jest? gdzie ona jest? powiedz, a dam ci wszystko, co posiadam!
I sięgnąwszy do kieszeni, wydobył z niej garść pieniędzy, które gotował się rzucić na stół, gdy uczuł się schwytanym za rękę.
Odwrócił się; był to Salvator, który wszedł niewidziany i niesłyszany, on to sprzeciwił się tej przesadnej hojności.
— Włóż te pieniądze napowrót do kieszeni, rzekł do Justyna, zejdź, skocz na konia Jana Roberta, pędź cwałem do Wersalu, postaraj się, ażeby nikt nie wszedł do pokoju Miny i bacz, ażeby nikt nogą nie stąpił na dziedziniec rekreacyjny; o wpół do dziewiątej będziesz mógł być u pani Desmarets.
— Ale... odezwał się Justyn z wahaniem.
— Jedź, nie tracąc ani minuty, rzekł Salvator, koniecznie!
— Ależ...
— Jedź, albo nie ręczę za nic!
— Jadę, rzekł Justyn.
Potem, odchodząc:
— Bądź spokojna, krzyknął do Brocanty, zobaczę się z tobą.
Zbiegł szybko, wziął uzdę z rąk Jana Roberta, wskoczył na siodło zręcznie, jak syn rolnika nawykły od dziecka do dosiadania wszystkich koni i popędził cwałem przez ulicę Copeau, to jest drogą najkrótszą prowadzącą ku Wersalowi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.