Mohikanowie paryscy/Tom II/Rozdział XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Przyjmując do swego powozu dwóch młodzieńców, pan Jackal zaczął od podniesienia okularów i rzucił na Jana Roberta jedno z tych tęczowych spojrzeń, które odkrywały mu całego człowieka w znaczeniu moralnem i fizycznem.
Po sekundzie spuścił okulary (a czynność podnoszenia i opuszczenia wykonywał bez pomocy rąk, tylko ściągnięciem mięśni między czołem, a nosem). Poznał być może, Jana Roberta, poetę, który, jak powiedzieliśmy, przeszedł już przez pierwszą linję popularności; albo też uczciwe rysy młodzieńca wystarczały mu do wskazania, że z tej strony nie będzie miał nigdy nic do czynienia.
— A więc, rzekł, usadowiwszy się dogodnie w zakącie powozu, który to zakąt pragnął koniecznie ustąpić Salvatorovi, ale ten za nic go nie chciał przyjąć; a więc, powiadamy, że chodzi o porwanie?
Pan Jackal dobył tabakierkę, tabakierkę prześliczną, delikatne cacko, które musiało zawierać pastylki dla pani Pompadour lub Dubarry, zażył z rozkoszą tabaki.
Każdy człowiek ma swą słabą stronę, piętę Achilesową. Pan Jackal miał również punkt taki, a dopuścilibyśmy się niedokładności historycznej, pomijając go. Mógł pan Jackal obejść się bez jedzenia, bez picia, bez spania, ale nie mógł się obejść bez tabaki. Tabakierka i tabaka, były to rzeczy dlań nieodzowne. Pociągnął więc tabaki, mówiąc: — Opowiedzcie mi to, proszę.
To co miał usłyszeć powtórnie, pan Jackal słyszał już raz, ale niedobrze, między dwoma drzwiami, zajęty inną myślą. Potrzebował usłyszeć to po raz drugi.
Drugie to posłuchanie nie zmieniło w niczem jego przekonania, chociaż opowieść pomnożoną była szczegółami, które Salvator przejął z ust Brocanty.
— I nie szukano kobiety? zapytał.
— Nie było czasu; o tej sprawie dowiedzieliśmy się dopiero o siódmej z rana.
— Do djabła, odezwał się, to oni pewnie tam poprzewracali pokój i podeptali ogród.
— Kto?
— A no, ci głupcy! Przez „tych głupców“, pan Jackal rozumiał przełożoną zakładu, dozorczynie i uczennice.
— Nie, odrzekł Salvator, nie ma niebezpieczeństwa. Justyn pojechał cwałem na koniu pana Jana Roberta, i będzie stał na straży u drzwi.
— Jeżeli przybędzie na czas!
— Jakto, jeżeli przybędzie?
— Czy to tam bakałarz umie jeździć konno?... Trzeba mi to było powiedzieć, byłbym wam dał Huzara.
Huzar, był to jeden z ludzi pana Jackala, któremu dla dzielności w dosiadaniu konia, nadano wykwintny i wyrazisty przydomek Huzara.
— Uczyniłem mu właśnie tę uwagę, rzekł Salvator, ale powiedział mi, że jako syn rolnika, jeździł konno od dzieciństwa.
— Dobrze! A teraz, jeżeli się znajdzie kobieta, wszystko pójdzie gładko.
— Ależ, rzucił Salvator, nie widzę kolo niej żadnej kobiety, którąby można mieć w podejrzeniu.
— Kobiety zawsze trzeba mieć w podejrzeniu.
— Czy nie jesteś pan zbyt bezwzględnym, panie Jackal?
— Powiadasz pan, że młody człowiek uprowadził twoją Minę?
— Moją Minę? odrzekł Salvator z uśmiechem.
— No, Minę bakałarza, naszą Minę, słowem!
— Tak. Brocanta, która widziała ich przejeżdżających około czwartej zrana, jak panu powiedziałem, poznała, że to był młody człowiek; utrzymuje nawet, że brunet.
— Po nocy wszystkie koty szare.
I pan Jackal przy tem przysłowiu potrząsnął głową.
— Pan wątpisz? zapytał Salvator.
— Oto tak... Nie zdaje mi się rzeczą naturalną, żeby młody człowiek uprowadzał młodą dziewczynę; to nie jest już w naszych obyczajach. Chyba, że ten młody człowiek należy do wysokiej rodziny, silnej na dworze, i nie obawia się w dziewiętnastym wieku bawić się w Lauzuna i Ryszeljego; może jaki syn para, synowiec kardynała... To starcy dziś porywają, mówię to dla ciebie, panie Salvatorze, a nadewszystko dla tego pana, który robi dramaty, dodał policjant, wskazując na Jana Roberta lekkiem skinieniem głowy, gdyż starość jest bezwładną i zużytą; ale porwanie ze strony młodzieńca, który ma piękność i siłę, to zbrodnia potworna!
— Jednakże tak jest.
— Zatem, szukajmy kobiety! Niezawodnie kobieta umaczała palce w zbrodni; w jakim stopniu, nie wiem; ale kobieta musi odgrywać rolę w tym tajemniczym dramacie. Powiadasz pan, że nie widzisz koło niej żadnej kobiety; a ja widzę same kobiety: nauczycielki, dozorczynie, przyjaciółki z pensji, służebne... A! pan nie wiesz, co to są pensje żeńskie, o! człowieku naiwnego serca! I pan Jackal zażył drugi niuch tabaki. Wszystkie te pensje, widzisz panie Salvatorze, mówił dalej, są to ogniska pożaru, w których żyją i kręcą się panienki piętnastoletnie, na podobieństwo salamander, o których prawią dawni naturaliści. Co do mnie, wiem jedną rzecz: że gdybym miał zaszczyt posiadać córkę na wydaniu, wołałbym ją umieścić u siebie w piwnicy, niż oddać na pensję. E! nie wyobrazisz sobie, jakie to skargi na pensjonaty przychodzą do biura obyczajów; nie żeby przełożone zakładów były zawsze winne, ale dziewczątka są zawsze zakochane; to stara bajka Ewy. Przełożone, ochmistrzynie, dozorczynie, zawsze przeciwne, czuwają, jak psy około dworu, lub warty około kasy. Ale jak tu znaleźć sposób na to, by wilk nie wszedł do owczarni, kiedy sama owca otwiera drzwi wilkowi?
— Ten wypadek nie ma tu miejsca, Mina ubóstwia swojego Justyna.
— A więc to przyjaciółka urządziła interes. Dla tego też mówiłem i powtarzam: Szukajmy kobiety!
— Zaczynam przystawać do pańskiego zdania, panie Jackal, odezwał się Salvator, marszcząc czoło, jak gdyby dla zmuszenia myśli do zatrzymania się na jakimś ciemnym i podejrzanym punkcie.
— Oczywiście, mówił dalej policjant, nie wątpię o prawości naszej Miny. Pewien jestem, że przybywszy do zakładu, nie przyniosła z sobą żadnego nasienia, któreby zepsuło rośliny, jakie ją otaczały. Wychowana starannie, mogła tylko posiadać skarby dobroci i niewinności, jakie zebrała pod okiem swych przybranych krewnych. Ale za jeden niewinny kwiatek rozlewający swą czystą woń, ileż to złych roślin wydaje szkodliwe wyziewy, któremi mimo to od dzieciństwa musiało oddychać! Dziecko, które uważamy za lekkie i nieuważne, nigdy nic nie zapomina, panie Salvatorze, pamiętaj to dobrze. To co ma lat dziesięć,, widywało w teatrach Ambigu lub Gaieté niewinne czarodziejstwa: jeżeli to chłopiec, to w piętnastu latach zapragnie rycerskiej włóczni, by nią przebijać olbrzymów pilnujących i prześladujących księżniczkę jego wyboru; jeżeli dziewczyna, wyobrazi sobie, że sama jest tą księżniczką prześladowaną przez rodziców i dla połączenia się z kochankiem, z którym ją rozdzielono, użyje wszystkich sposobów, jakie jej objawił czarodziej Maugis albo nimfa Kolibri. Nasze teatry, muzea, sztychy po wystawach, magazyny, przechadzki, wszystko przyczynia się do zbudzenia w sercu dziecka mnóstwa ciekawości, które w braku ojca lub matki, zaspokoi pierwszy lepszy przychodzień. Wszystko przyczynia się do tego, by wyrodzić i utrzymać w niem tę żądzę dowiedzenia się wszystkiego i zrozumienia wszystkiego, która jest chorobą lat dziecinnych. Nieraz matka nie może wytłómaczyć córce, dlaczego na ulicy kawaler tak prędko pędził za wytwornej kibici kobietą; dla czego na przechadzce pocałowało się dwoje młodych ludzi; dlaczego się ludzie żenią; dlaczego jeden chodzi na mszę, a drugi nie chodzi; a nie mogąc wytłómaczyć córce tajemnic, które ona przewiduje, przerażona jej w miarę lat wzrastającą ciekawością, posyła ją do zakładu gdzie ta od starszych sióstr dowiaduje się tajemnic niszczących zdrowie i cnotę, które następnie przekazuje siostrom młodszym. Otóż to przyczyna, kochany panie Salvatorze, mówię to dla twej przestrogi na wypadek gdybyś chciał się żenić, oto przyczyna, dla której, wychodząc z najpoczciwszego nawet domu dziewczyna, przybywa do zakładu niosąc już w sobie zaród jadowity, który z czasem zarazić może całe pole.
— Ależ, wtrącił Salvator, podczas gdy Jan Robert słuchał z zadziwieniem, jest na to zapewne środek zaradczy?
— Zapewne; jest środek na to tak dobrze jak na co innego; są środki na wszystko na świecie. Ale co robić! Trzeba rozwalić mur silniejszy, wyższy, rozciąglejszy, niż mur chiński: to jest „zwyczaj,“ tę plagę społeczeństw. Oto, naprzykład, od niejakiego czasu, młodzież nabrała smutnego zwyczaju, który tem smutniejszy jest, że nań nie ma sposobu...
— Cóż to za zwyczaj?
— Odbierania sobie życia. Młodzieniec zakochany jest w dziewczynie, która go jeszcze nie kocha; on tedy nie czeka aż go pokocha, ale odbiera sobie życie. Z dziewczętami dzieje się nawzajem toż samo. To znowu oboje kochają się, ale rodzice zabraniają małżeństwa: zabijają się. A czy wiecie dlaczego po większej części zabijają się?
— Pewnie dlatego, że uprzykrzyli sobie życie, rzekł Jan Robert.
— E! nie, panie poeto, odpowiedział policjant, życie nie uprzykrza się nigdy, dowodem, że im człowiek starszy, tem więcej dba o nie. Jest sto samobójstw młodych ludzi niżej lat dwudziestu pięciu, na jedno samobójstwo starca wyżej siedmdziesięciu. Zabijają się, aż przykro powiedzieć!... młodzieniec, na złość kochance, kochanka na złość rodzicom; złość to straszna, która, gdyby się opóźniła rok, miesiąc, tydzień, godzinę, stałaby się niepotrzebną przez miłość kobiety, przez powrót młodzieńca, przez zgodę rodziców. Nie tak bywało dawniej: nie znano samobójstwa, lub znały go zaledwie średnie wieki, to jest trzy lub cztery stulecia, nie liczą poświadczonych dziesięciu samobójstw.
— W średnich wiekach, oświadczył Jan Robert, były klasztory.
— Właśnie! palcem dotknąłeś, młodzieńcze. W razie wielkiego utrapienia, wielkiej boleści, niesmaku w życiu, mężczyzna stawał się mnichem, kobieta zakonnicą: był to sposób zastrzelenia się, uduszenia, utopienia. Ja oto dzisiaj mam zjechać do Bas-Meudon dla poświadczenia samobójstwa panny Karmelity i pana Kolombana. Owóż...
— Za pozwoleniem... wyrzekli razem Salvator i Robert przerywając panu Jackalowi.
— A co?
— Czy panna Karmelita nie była czasem wychowanką z Saint-Denis? zapytał Salvator.
— Ta sama.
— A pan Kolomban, czy tonie szlachcic bretoński? zapytał Jan Robert.
— Ten sam.
— Teraz rozumiem, rzekł do siebie Salvator, ten list, który dziś zrana otrzymała Fragola.
— O! biedny chłopiec! rzekł Jan Robert, słyszałem imię jego wymówione przez Ludowika.
— Ależ dziewica ta była aniołem! zawołał Salvator.
— A młodzieniec, to święty! odparł Jan Robert.
— Bez wątpienia! odezwał się stary wolterjanin, dla tegoteż wrócili do nieba: nie dla nich miejscem była ziemia, biedne dzieci! I wymówił te słowa z dziwnem połączeniem sarkazmu z czułością.
— O! mój Boże! zawołał Jan Robert, biedny Ludowik będzie w rozpaczy.
— O! mój Boże! wyrzekł z cicha Salvator, biedna Fragola będzie bardzo smutna.
— Ależ, odezwał się Jan Robert, czy powody tej śmierci są tajemnicą, czy też mógłbyś je pan wyjawić?
— O! całą katastrofę ze wszystkiemi szczegółami. Możesz pan tylko zmienić nazwiska, a będziesz miał poemat albo romans: zaręczam, że treści jest dostatek.
I jadąc drogą ku Bas-Meudon, pan Jackal opowiedział uważnym młodzieńcom zdarzenie, które, jakkolwiek na pierwszy rzut oka niezależne od dotychczasowych wypadków, zwiąże się z niemi prędzej, czy później.