Mohikanowie paryscy/Tom II/Rozdział XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Dwunasty okrąg był w roku 1827 i jest dotąd najuboższym okręgiem stolicy. Wpośród niego to mieszka największa liczba gałganiarzy, furmanów, partaczy, handlarzy starzyzny, nosiwodów, tragarzy i najemników wszelkiego rodzaju.
Dzieli się na cztery cyrkuły, a ponieważ większa część wypadków tego opowiadania odbywa się w 12 okręgu, przeto w miarę postępu, kolejno ukazywać będziemy czytelnikom fizjognomię tych różnych cyrkułów.
Zaprowadzimy ich naprzód do domu oznaczonego N-rem 330 i 350 przy ulicy św. Jakóba.
Powierzchowność tego domu, w którym zamieszkują bohaterowie powieści pana Jackala była barwy smutnej i ciemnej, w którą czas i deszcz przyoblekają stare mury Paryża.
Wchodziło się do domu wązką furtą, prowadzącą do korytarza, w którym było ciemno nawet o białym dniu. Ktoby wszedł tam pierwszy raz, wziąłby go za jaskinię, prowadzącą do pracowni jakiego gałganiarza albo fałszerza monety; ale po przebyciu ostatniej płyty, zdawałoby mu się, że się dostał do raju ziemskiego. Jakoż, mijając korytarz, wchodziło się w dziedziniec, prowadzący do obszernego ogrodu. Tam można było być olśnionym na widok małego białego domku z zielonemi okiennicami, po którego bokach pięły się bluszcze i winne latorośle poprzegradzane krzakami róż. u stóp zaś jego roztaczało się morze zielonej trawy.
Dom składał się z parteru i dwóch pięter, których okna, dzięki rozkosznemu położeniu budowli, wszystkie wychodziły na ogród. Trzy te piętra, włączając w to i parter, tworzyły sześć mieszkań, z których każde złożone było jednostajnie z trzech pokojów i kuchni.
Cztery z tych mieszkań, dwa na dole i dwa na pierwszem piętrze, zajęte były przez rodziny rzemieślników, pracujących i statkujących, którzy zamiast iść na pijatykę pod rogatki we dnie niedzielne, bawili się wspólnie w ogrodzie latem, zimą w mieszkaniach.
Na drugiem piętrze, mieszkały obok siebie dwie główne osoby tego opowiadania. Na lewo mieszkał młody człowiek pomiędzy 20 a 23 lat. Piękny był, o szczerem obliczu, z jasno-niebieskiemi oczyma, przy włosach płowych, spadających na silne ramiona. Nie był wysoki wzrostem, ale szerokość bark oznaczała w nim siłę niezwyczajną. Urodził on się w Quimper, ale nie trzeba było zaglądać do jego metryki, by przekonać się, że jest bretończykiem, tak jego twarz nacechowana była energią i prawością pięknego plemienia Galijskiego.
Ojciec jego, stary szlachcic ubogi, mieszkający w wieżycy, ostatnim szczątku feodalnego zamku z XIII-go wieku, zburzonego podczas wojny Wandejskiej, posłał syna do Paryża, gdzie tenże miał odbyć naukę prawa.
Ukończywszy tedy szkoły niższe, młody Kolomban de Penhoel usadowił się w tem małem mieszkaniu na ulicy św. Jakóba, gdzie mieszkał już od lat trzech, to jest od roku 1823, w którym rozpoczyna się to opowiadanie.
Ojciec przysyłał mu niewielką sumkę, tysiąc dwieście franków rocznie; dobry ojczysko dzielił w ten sposób wszystko, co mu pozostawało po przodkach. Za mieszkanie płacił Kolomban tylko dwieście franków rocznie; pozostawało mu zatem jeszcze tysiąc franków, to jest majątek dla młodzieńca, który jest wstrzemięźliwy, oszczędny, i pełen statku, jakim był właśnie Kolomban.
Mylimy się, mówiąc, że mu pozostawało tysiąc franków rocznie, z tych tysiąca musi my odciąć wynajęcie fortepianu, po dziesięć franków na miesiąc, jedyny zbytek, którego pozwalał sobie Kolomban.
Było to w styczniu 1823 roku. Kolomban rozpoczął właśnie trzeci kurs prawa; godzina dziesiąta uderzyła na wieży kościoła św. Jakóba. Młodzieniec siadł przy kominku przeglądając kodeks Justyniana, gdy nagle usłyszał żałosne jęczenie. Otworzył drzwi od sieni, i przy drzwiach przeciwległych, spostrzegł młodą dziewicę bladą, z rozczochranemi włosami, tonącą we łzach, która łamała ręce, wołając ratunku.
Lokal przeciwległy mieszkaniu Kolombana, zajęty był przez matkę z córką; matka była wdową po kapitanie zabitym pod Champ-Aubert w kampanji 1814 roku, a żyła z dożywotnej pensji, wynoszącej tysiąc dwieście franków, oraz z szycia, którego jej dostarczały okoliczne szwaczki. Mieszkała ona tam samotnie od pół roku, kiedy pewnego razu Kolomban powracając ze Szkoły Prawa, ujrzał w sieni wysoką i piękną dziewicę, zupełnie nieznajomą.
Kolomban był małomównym z natury, tak, że dopiero w kilka dni po tem zjawisku, które się wreszcie kilkakrotnie powtórzyło, dowiedział się od jednego ze swych sąsiadów z dołu, że panna Karmelita jest córką pani Gervais, jego sąsiadki, że jako córka oficera orderu legji honorowej wychowaną była w zakładzie Saint-Denis, i po skończonej edukacji wróciła do matki.
Spotkanie młodzieńca z dziewicą nastąpiło około sierpnia 1822 roku, w czasie wakacyj. Kolomban tedy w jakiś tydzień po tem spotkaniu, pojechał na dwa miesiące do wieży Penhoel, a za powrotem w listopadzie, rzadką miał aż do stycznia sposobność widywania dziewicy.
Przy spotkaniu przypadkowem kłaniano się grzecznie, ale bez wymówienia słowa. Dziewica była zbyt bojaźliwą,. Kolomban zbyt poważającym. Raz jednakże, gdy młodzieniec raniej wstawszy, niż zwykle, szedł po schodach niosąc codzienne mleko na śniadanie, spotkał dziewicę, która znowu spóźniwszy się nieco, szła po swoje.
Zatrzymała rumieniąc się młodzieńca, który pokłoniwszy się jej nie po studencku, ale po szlachecku (pierwszego wychowania człowiek nigdy nie zapomina), już zmierzał ku swym drzwiom. Zatrzymała go i przemówiła:
— Mam do pana prośbę, rzekła, my z mamą bardzo lubimy muzykę, i zazwyczaj bardzo nam miło słuchać, jak pan godzinkę jakąś wieczorem śpiewa przy fortepianie, ale od trzech dni mama jest ciężko. chora, i chociaż nie użalała się, jednak lekarz, który był u nas wczoraj wieczór podczas gdy pan śpiewałeś, powiedział, że muzyka musi ją nużyć.
— Przepraszam panią, odpowiedział młodzieniec, z kolei czerwieniejąc się po białka oczu, zgoła nie wiedziałem o chorobie mamy, wierzaj mi pani, że nigdybym sobie nie przebaczył, gdybym grał wiedząc...
— O! mój Boże! to ja, panie, powinnabym cię przeprosić, że cię pozbawiam przyjemności, i dziękuję z całego serca, że się jej pan dla nas pozbawiasz.
Pokłonili się wzajem, a wróciwszy do siebie, Kolomban zamknął fortepian, by go nie otworzyć, aż pani Gervais zupełnie wyzdrowieje.
Tylko, że odtąd częściej spotykał dziewicę. Choroba matki pogorszała się, co oliwiła Karmelita biegała od lekarza do apteki, nieraz o późnej godzinie w nocy Kolomban słyszał ją schodzącą. Byłby bardzo pragnął ofiarować jej swoje usługi, ale był równie nieśmiałym jak prawym, kłopotała go forma ofiary więcej niż sama ofiara, tak, że wtedy dopiero ośmielił się, gdy usłyszał dziewicę rozpaczliwie wołającą ratunku.
Było na nieszczęście zapóźno: to nie potrzeba, ratunku znagliła dziewicę do wołania o pomoc, ale trwoga, przerażenie.
Pani Gervais od czterech dni leżała w łóżku, pod ciężką groźbą anewryzmu, który doszedł do ostatniego stopnia, czego lekarz bynajmniej Karmelicie oświadczyć nie chciał.
Ażeby zwalczyć dławienie odejmujące jej oddech, pani Gervais zażądała szklanki wody. Dziewica pospieszyła do pokoju, by wodę cukrem zaprawić, gdy zawrócił ją rodzaj jęku podobny do wołania. Za zbliżeniem się do łóżka zastała matkę z głową w tył przewróconą, podłożyła jej rękę pod szyję; biedna kobieta spoglądała na dziecko swoje w sposób dziwny, nie mogła jak się zdawało mówić, ale cała jej dusza przeszła w oczy.
Karmelita. przerażona, drżąca, a jednak samem przerażeniem silna, wciąż podtrzymywała głowę matki i przytykała szklankę do ust, lecz w chwili, gdy usta miały zetknąć się ze szklanką, pani Gervais wydała głębokie westchnienie, długie, bolesne, potem głowa zwisła całym ciężarem na ramieniu córki i zarazem z nią opadła na poduszkę.
Córka zrobiła wysilenie, podniosła głowę drugi raz, i przytknęła szklankę do ust matki, mówiąc: Napij się, mamo. Ale zęby były ściśnięte, i chora nie odpowiadała. Oczy chorej pozostały nadmiernie otwarte, i zdawały się nie módz oderwać od córki.
Wtedy zdawało się Karmelicie, że szyja, którą ona podtrzymywała, nagle stygnie, i że to śmiertelne zimno i jej się udziela. Przerażona, opuściła głowę matki na poduszkę, postawiła szklankę na stole, rzuciła się na ciało obejmując je oburącz, twarz okrywając pocałunkami i patrząc oczyma równie prawie nieruchomemi, jak oczy matki. Wtedy to dopiero biedna dziewczyna pełna życia, nie mysląc nigdy, ażeby jedyna istota, jaką miała i kochała, mogła umrzeć, doznała okropnego przeczucia.
Zmęczona tem, że nie może doczekać się odpowiedzi, nie śmiejąc dłużej zostawać pod tem spojrzeniem trupiem, obawiając się wszystkiego, a niczego nie będąc pewną, otworzyła drzwi od mieszkania i zaczęła wołać: „Ratunku!“
Kolomban wyszedł i ujrzał jak powiedzieliśmy, dziewicę z włosami rozwianemi, zalaną łzami, łamiącą ręce.
— Panie! panie! rzekła, matka patrzy na mnie, ale mi nie odpowiada!
— Omdlała zapewne z osłabienia, odpowiedział młodzieniec, równie jak ona nie przypuszczając śmierci.
I wszedł do sypialnego pokoju. Zadrżał zobaczywszy to ciało, które przybrało już postać trupa!...
— I cóż, panie?... co?... zapytała Karmelita łkając.
Młodzieniec udał, że wciąż przypuszcza omdlenie, ażeby zwolna przygotować córkę do ciosu, który ma ją spotkać.
— O! zawołał, z matką pani jest bardzo źle, biedne dziecię!
— Ale dlaczego mi nie odpowiada, panie? panie? dla czego ona mi nie odpowiada?
— Zbliż się pani, rzekł Kolomban.
— Nie śmiem... nie śmiem... Dlaczego ona tak na mnie patrzy? czego chce odemnie?... czemu tak we mnie oczy jej utkwiły?...
— Żąda, ażebyś pani zamknęła jej oczy, prosi, ażebyśmy się modlili za spoczynek jej duszy!
— Ależ ona nie umarła, nieprawdaż? zawołała dziewica.
— Uklęknij pani! rzekł Kolomban, dając z siebie przykład.
— Co pan mówisz?
— Mówię, że Bóg, który nam dał życie, ma prawo nam je odebrać, kiedy mu się podoba.
— O! zawołała dziewica jakby piorunem rażona, o! widzę! widzę!... matka moja umarła!
Przechyliła się w tył, jakby sama miała umrzeć.
Młodzieniec schwycił ją w ramiona i przeniósł zemdloną na łóżko, które stało w alkowie sąsiedniego pokoju.
Na krzyki wydawane przez dziewicę, na hałas, jaki wywołała scena przez nas opisana, weszła żona jednego rzemieślnika z pierwszego piętra, z przyjaciółką, która u niej bawiła w tej chwili. Obie kobiety, zastawszy otwarte wszystkie drzwi mieszkania, weszły i zobaczyły Kolombana usiłującego przywrócić do przytomności dziewicę, przez uderzanie rękami jej o swoje. Gdy środek ten nie skutkował, jedna z kobiet chwyciła karafkę stojącą na tualecie i wodą oblała twarz biednej sieroty.
Karmelita przyszła do siebie, drżąca i zziębła; kobiety chciały ją rozebrać i położyć w łóżko. Ale ona, uczyniwszy wysilenie i zrywając się na nogi, odwróciła się do Kolombana.
— Powiedziałeś pan, rzekła, że matka moja żąda, abym jej oczy zamknęła... Prowadź mnie do niej, prowadź mnie, proszę cię! Bo bez tego, dodała ze zgrozą usta swe do ucha Kolombana zbliżając, bez tego, ona patrzyłaby tak na mnie przez całą wieczność!
— Pójdź pani! odrzekł młodzieniec, któremu zdawało się widzieć początki maligny w oczach sieroty.
I oparta na młodzieńcu przeszła przez swój pokój, weszła do pokoju matki, której wzrok chociaż już szklisty, zachował swą straszną nieruchomość, zbliżyła się do łóżka krokiem wolnym, sztywnym, uroczystym i pochylając się nad zwłokami, zapuściła jej powieki pobożnie, jednę po drugiej. Poczem, gdy sił już jej nie starczyło, Karmelita padła i zemdlała powtórnie.