Mohikanowie paryscy/Tom II/Rozdział XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.
Fra Dominico Sarranti.

Młodzieniec ujął Karmelitę w objęcia i jak dziecię przeniósł do sąsiedniego pokoju, w którym oczekiwały dwie kobiety.
Nadeszła chwila, by ją rozebrać i położyć. Kolomban odszedł do siebie, prosząc jednę z sąsiadek, aby mu dała znać, jak tylko się załatwią.
W dziesięć minut potem sąsiadka weszła do Kolombana.
— I cóż? zapytał.
— Przyszła do siebie, rzekła sąsiadka, ale trzyma się za głowę oburącz i wymawia wyrazy bez związku, jakby w malignie.
— Czy ona ma krewnych? zapytał młodzieniec.
— Nie wiem.
— Może ma jaką przyjaciółkę w sąsiedztwie?
— Żadnej przyjaciółki! były to kobiety bardzo spokojne, uczciwe, grzeczne, które żyły nader odosobnione.
— Cóż więc panie myślicie z nią robić; nie może przecie zostawać w tej śmiertelnej komnacie! Trzebaby ją ztamtąd wyprowadzić.
— Oddałabym wprawdzie mój pokój, rzekła sąsiadka, ale cóż, kiedy mamy jedno tylko łóżko... A wreszcie, dodała poczciwa kobieta, jakby mówiąc sama do siebie, mogę posłać mojego spać na strych, a sama prześpię się i na krześle.
Te poświęcenia dla nieznajomych są wyłączną właściwością pewnych niewiast z klasy rzemieślniczej; kobieta z ludu ofiaruje swój obiad, izbę, z większą bezinteresownością, niż sklepikarz szklankę wody. Niech boleść moralna lub fizyczna przyzwie ją ku pomocy, niech to będzie człowiek konający lub w rozpaczy, kobieta z ludu ofiaruje starania, pociechy, pomoc wszelkiej natury z taką szlachetnością i abnegacją, że to wprawia w podziw filozofa i badacza.
— Nie, odrzekł Kolomban, uczyńmy lepiej; przeciągnijmy łóżko panienki do mojego pokoju, a moje do jej alkowy; potem idź pani po księdza, by czuwał nad umarłą, a ja pójdę po lekarza dla niej.
Sąsiadka zdawała się wahać.
— I cóż? zapytał Kolomban.
— To, że ja wołałabym pójść po lekarza, a pan, żebyś poszedł po księdza.
— Dlaczego?
— Dlatego, że ta dobra pani umarła nagle.
— Tak, niestety! bardzo nagle.
— A tem samem, umarła... pan rozumiesz?
— Nie, nie rozumiem.
— Umarła bez spowiedzi.
— Ależ pani sama przyznajesz, że to była święta.
— Tak, ale ksiądz... ksiądz nie tak to uważa.
— Jakto! ksiądz odmówiłby modlitw nad umarłą?
— Nad umarłą, która się nie spowiadała... możnaby pójść o zakład.
— Dobrze... Idź-żeż pani po lekarza, a ja postaram się o księdza.
— O! lekarz mieszka niedaleko, to prawie naprzeciwko.
— Prosiłbym tylko kogoś, coby zaniósł list na ulicę Pot-d-Fer.
— Daj pan, znajdę kogo takiego.
Kolomban siadł przy stole i napisał:
„Pospieszaj, przyjacielu! żywy i umarły potrzebuje ciebie“. I złożywszy list, położył taki adres: „Bratu Dominikowi Sarranti, zakonnikowi św. Dominika, ulica Pot-de-Fer, Nr. 11. “
Potem oddając sąsiadce; Proszę! rzekł.
Po odejściu sąsiadki, Kolomban dokonywał zamierzonych przenosin, przeciągając swoje łóżko do pokoju dziewicy, a jej łóżko do siebie.
Kobieta znajdująca się w odwiedzinach u sąsiadki, zobowiązała się pozostać przy Karmelicie aż do przybycia lekarza, a gdyby było potrzeba, to i noc u jej łóżka przepędzić.
Maligna wzmagała się co chwila.
Kobieta usiadła przy Karmelicie, Kolomban zbiegł do handlu, kupił gromnicę i zapalił przy łóżku chorej.
W nieobecności Kolombana, sąsiadka wróciła z lekarzem i zostawiwszy go przy chorej, oddała zmarłej pobożną usługę, przez skrzyżowanie jej rąk na piersiach i włożenie krucyfiksu.
Kolomban zapalił gromnicę, ukląkł i odmawiał modlitwy za umarłych.
Nie zawiele było dwóch kobiet przy Karmelicie; lekarz rozpoznał pierwsze oznaki meningitis, przepisał receptę zalecając ścisłe jej wykonanie, nie ukrywał ważności wypadku.
Co do matki, ta umarłą skutkiem pęknięcia jednego z większych naczyń serca.
Niejeden rozśmiałby się był na widok dwudziestoletniego młodzieńca, klęczącego przy łożu nieznajomej kobiety i odprawiającego modlitwy za umarłych, z książki do nabożeństwa z herbami rodzinnemu. Ale Kolomban był potomkiem religijnych Bretonów starej daty, który, równie jak jego przodkowie, sprzedałby ziemię i zamki, by pójść za Gaultierem Bezpieniężnym do Jeruzalem, mówiąc „Diex le volt“ (tak chce Bóg). Modlił się więc z żarliwością rzeczywistą, usiłując oddalić od swej modlitwy wszelką myśl ziemską, gdy usłyszał za sobą skrzypnięcie drzwi.
Ten, po którego posłał, przybył na jego wezwanie; brat Dominik, w swym pięknym habicie białym z czarnem, stał na progu.
Nie licząc szkolnych kolegów, których nazywają przyjaciółmi, a którzy stanowią osobny dział, ten młody, 27-letni mnich, był prawie jedynym przyjacielem, jakiego miał Kolomban w Paryża.
Raz Kolomban przechodząc około kościoła św. Jakóba, widział tłum tłoczący się do drzwi kościelnych. Zapytał co to znaczy, odpowiedziano mu, że to młody mnich w długim białym habicie, ma kazanie. Wszedł.
W istocie, mnich młody wiekiem, ale zestarzały, czy to przez boleść, czy przez surowość reguły, stał na kazalnicy i przemawiał. Kazanie jego miało za przedmiot rezygnację. Mnich podzielił je na dwie całkiem różne części. W nieszczęściach, które pochodzą od Boga, to jest: w razach śmierci, w ciężkich przypadłościach, w chorobach nieuleczalnych, mówił:
„Tak, ukorzcie się, bracia moi! schylcie się pod ręką, która was dotyka, módlcie się i wielbijcie Boga! Rezygnacja jest cnotą!“
Ale we wszystkich klęskach pochodzących od ludzi, jakoto: starania zniszczone, zamiary spełzłe, dobytki zmarniałe, mówił:
„Oddziaływajcie przeciw złemu, bracia moi! Powstańcie, silni ufnością w Panu, w prawie swojem i w sobie, idźcie w zapasy, i utrzymujcie walkę! Rezygnacja jest nikczemnością!“
Kolomban czekał aż skończy się kazanie i wychodząc z kościoła, uścisnął rękę mnicha, nie tylko jako osoby oznaczonej cechą świętobliwości, ale jak każdemu człowiekowi, w którym czcił te trzy przymioty, jakie z własnego charakteru ocenić potrafił: Prostotę, uczciwość, siłę.
Od tej chwili dwaj młodzi ludzie odkryli w sobie rzadką wspólność zasad i uczuć. W następstwie tego połączyli się ściśle i rzadko zdarzało się, ażeby raz lub dwa razy w tygodniu, jeden nie był u drugiego na kilka godzin.
Rzućmy okiem wstecz i przypatrzmy się młodemu mnichowi, który zbliża się ku nam poważny i myślący.
Nazywał się Dominik Sarranti i miał w swym charakterze niejeden rys łączący go z tym surowym świętym, którego przypadkiem dano mu za patrona.
Urodził się w Vie-Dessos, małem miasteczku przyleśnem, leżącem tuż nad granicą hiszpańską. Ojciec jego był Korsykaninem, matka Katalonką, on odziedziczył coś po obojgu: miał ponurą pamięć Korsykanina, straszną zaciętość Katalona.
Widząc go na kazalnicy mówiącego z giestami, słysząc jego poważne i surowe słowo, możnaby go wziąć za młodego hiszpańskiego mnicha, co przybył z misją do Francji.
Jego ojciec urodzony w Ajaccio, tegoż samego roku co Bonaparte, przywiązawszy się do doli swego współziomka, przebywał z nim jednakie koleje; towarzyszył zwyciężonemu cesarzowi na wyspę Elbę; za zdradzonym Napoleonem udał się na wyspę św. Heleny. W roku 1816 powrócił do Francji.
Dlaczego tak wcześnie opuścił dostojnego więźnia? Gaetano Sarranti dał za powód klimat niezdrowy, pożerający upał słoneczny. Ci co go znali, nie wierzyli w ten powód i uważali Sarrantego za jednego z tajemniczych agentów, których jak powiadano, cesarz rozpuszczał po Francji, by próbować powrotu ze św. Heleny, tak, jak próbował powrotu z wyspy Elby, albo też, gdyby powrót ten był niepodobnym, by czuwać nad sprawami jego syna.
Wszedł on jako nauczyciel dwojga dzieci, do bardzo bogatego człowieka, nazwiskiem Gerard. Nie były to rodzone dzieci pana Gerarda, ale jego synowiec i synowica.
W tem nagle, 1820-go roku, podczas spisku Nantesa i Berarda, Gaetano Sarranti znikł i mówiono, że udał się do Indji, do dawnego generała Napoleońskiego, który od roku 1813 znajdował się w służbie księcia Lahory.
Wspominaliśmy już o tej ucieczce Gaetana Sarranti, z powodu zniknienia stelmacha z ulicy św. Jakóba, brata matki Boivin; wykazaliśmy, jako skutkiem tego mała Mina znalazłszy zamknięte drzwi, do których zastukała, została zatrzymaną w rodzinie bakałarza. Mówiliśmy też przy tej sposobności, że zbieg korsykański miał syna w seminarjum św. Sulpicjusza.
Synem tym był właśnie człowiek, którego próbujemy dać wizerunek; był to brat Dominik Sarranti, dla swej hiszpańskiej powierzchowności zwany powszechnie Fra Dominico.
Młodzieniec ten zawsze miał skłonność do stanu duchownego; po śmierci matki i po wyjeździe ojca na św. Helenę, umieszczono go w seminarjum.
Za powrotem w roku 1816, ojciec jego z przykrością dowiedział się o dziwnem powołaniu syna, który mógł być wcale czem innem niż księdzem, i próbował wszystkiego, ażeby go zwrócić do życia świeckiego; przywiózł z sobą, tak znaczną sumę pieniędzy, że mógł zapewnić młodzieńcowi niepodległość; ale ten stanowczo odmówił.
W roku 1820, po zniknieniu Gaetana Sarranti, syn jego, wychowaniec, jak powiedzieliśmy, seminarjum św. Sulpicjusza, był kilka razy wzywany przez policję. Raz, towarzysze widzieli go gdy wracał bardziej jeszcze ponury i blady niż zazwyczaj.
Oskarżenie daleko cięższe niż spisek przeciw bezpieczeństwu państwa, ciążyło na ojcu jego. Oskarżony był nietylko o to, że za pomocą środków gwałtownych czyhał na obalenie ustanowionego rządu, ale prócz tego prowadzono przeciw niemu śledztwo, o kradzież sumy trzech kroć sto tysięcy franków, należącej do tegoż pana Gerarda, w którego domu był nauczycielem, przypisywano mu nadto wykradzenie, jak mówiono zrazu, a jak teraz utrzymywano, zamordowanie dwojga dzieci, których kształcenie było mu powierzonem. Prawda, że wkrótce potem zaniechano śledztwa, ale niemniej wygnaniec pozostał pod ciężarem strasznego oskarżenia.
Wszystkie te wypadki sprawiły, że Dominik stawał się coraz bardziej ponurym jako człowiek, coraz bardziej surowym, jako ksiądz.
To też, w chwili wyrzeczenia ślubów, oświadczył, że chce wejść do jednego z zakonów najsurowszej reguły i wybrał zakon św. Dominika, który we Francji przybrał nazwę Jakobitów, a to z powodu, że pierwszy klasztor tego zakonu założony został na ulicy św. Jakóba. Wyrzekł śluby i wyświęcony został na księdza nazajutrz po dojściu do pełnoletności, to jest 7 marca 1821 roku.
Upłynęło tedy nieco więcej niż dwa lata, w epoce do której przyszliśmy, od czasu, jak brat Dominik został księdzem.
W tej porze był to mężczyzna mający około dwudziestu ośmiu lat, oczy miał wielkie, czarne, żywe, jasne, przenikające; spojrzenie głębokie, czoło posępne, oblicze blade i surowe, postawę wyniosłą, energiczną, śmiałą, wzrostem był wysoki, umiarkowany w giestach, zwięzły w słowach; krok jego był szlachetny, wolny, poważny, pod pewnym względem rytmiczny. Wola wreszcie niezłomna i głęboka energia, którą nacechowane było to niezwyczajne oblicze, wykazywały raczej ostrość surowych zasad, niż walkę dumnych namiętności.
Był to prócz tego umysł czerstwy, sąd prawy, serce szczere. Jedyną nieodpuszczalną zbrodnią, jakiej w oczach jego winien był człowiek, było zaniedbanie się względem ludzkości, gdyż w życiu ludów miłość ludzkości zdawała mu się głównym żywiołem; miewał on dziwne wybuchy entuzjazmu, gdy przeczuwał w przyszłości, jakkolwiek dalekiej, powszechną harmonję uzasadnioną na braterstwie narodów.
Gdy mówił o przyszłej niepodległości narodów, nabierał wymowy pociągającej; każdy czuł się wtedy uniesionym nieprzepartą sympatją, słowo jego zostawiało po sobie, jakby odbłysk serca, wlewało w słuchacza siłę; jaśniałeś promieniami jego energji; gotów byłeś chwycić za połę jego sukni i powiedzieć: „Idź naprzód, proroku, ja pójdę za tobą!“ A jednak robak gryzł ten rzadki owoc; robakiem tym było oskarżenie o kradzież i zabójstwo, ciążące na jego ojcu nieobecnym.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.